Wpisy z bloga (od najnowszego)
Cienka granica, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-06-01 00:12:29
Jakże nisko upadliśmy znajdując się w tym momencie w podziemnych jaskiniach, ukryci przed wzrokiem, spowici w ciemność, wyposażeni w marne, długoterminowe jedzenie, trochę świec, kurczący się zapas baterii i inne gadżety, które teraz uważane są za konieczność. Choć znaki widzieliśmy od dawna, oczywiście wszystko ignorowaliśmy, dumni, pyszni, zamknięci we własnych kręgach, a spiralka nienawiści kręciła się dalej.
Nie wystarczyły ostrzeżenia, zsyłane od lat. Pandemie, susze, dziwne wojny, wszystko braliśmy za przypadek, wszystkiemu stawialiśmy czoła. Trochę jak Egipcjanie, gdy odwiedził ich Mojżesz, widzieli zsyłane przez Boga plagi, ale nic sobie z nich nie robili. W końcu, przy ostatniej ugieli się widząc, że nie ma innego wyjścia. Można powiedzieć, że teraz, historia zatoczyła koło. Inne okoliczności, ale w gruncie rzeczy, chodziło o to samo.
Rozmyślanie zajmuje mi większość czasu, którego mam dużo i niedużo za razem. Z jednej strony muszę, tak jak inni pilnować, by nic nie wlazło do jaskiń, z drugiej wiem, że takie sytuacje są rzatkie, bardzo nawet. Zrobili, co mieli, teraz powieżchnia należała do nich, my dusiliśmy się pod nią, wytłumieni, pozbawieni nadzieji, choć wiedzieliśmy, że to się może stać.
Czy przywykliśmy? To raczej niepoprawne określenie. Raczej, zrozumieliśmy. Zrozumieliśmy, że człowiek nie jest Bogiem, choć na jego obraz powołany, to nim nie jest, ma swoje granice, a wolna wola, choć jest darem, nie powinna być nadużywana. Ale jak zawsze, każdy uczy się na błędach. Nie jest to problem, gdy to jakieś drobnostki w stylu utraty pracy, kradzieży czegoś, to się da jeszcze odwrócić, albo prubować. Jednak takiej sytuacji, jaką mamy obecnie raczej odwrócić nie możemy. No i, jak wspominałem wyżej, mieliśmy przesłanki, otrzymywaliśmy ostrzeżenia, które ignorowaliśmy. W pewnym sensie sami zrzuciliśmy na siebie to wszystko. Teraz to my jesteśmy robactwem, wijącym się u stóp panów, władców, nadzorców. Możecie nazywać ich jak chcecie, ale chodzi tylko o jedno.
Nie wiem nawet, po co piszę ten pamiętnik, skoro pewnie nikt tego nie odczyta. Może jednak, kiedyś, człowiek wyjdzie na powieżchnię i odzyska to, co jemu należne, zawrze pokój z Nimi, albo ich pokona, tego nie wiem. Najpewniej jednak ta mała, zarna książeczka zostanie zapomniana, albo stanie się cieniem wspomnień dawnego świata.
Nie wiecie nawet, jak tęsknię za widokiem słońca, traw, drzew, ptaków latających i śpiewających. Teraz, zadowolić się muszę stalagmitami, podziemnymi strumykami, mchem i okazjonalnie, jak szczęście dopisze, przelatującym nietoperzem, choć ich też co raz mniej, przenoszą się pewnie w spokojniejsze rejony. W sumie, to wyrzucamy je z ich domostw, budując tutaj, bunkry przetrwania, bazy.
Nie łudzę się jakoś specjalnie, że dożyję czasu zmian. Myślę jednak, że niedługo już tak wytrzymam, wyjdę, by jeszcze raz spojżeć, i umżeć, patrząc w oślepiającą tarczę słońca. Jak ja dawno go nie widziałem. Rok, dwa, pięć lat temu? Nie wiem. Na codzień towarzyszą mi kamieniste ściany jaskiń, kępy mchu i inni, wymizerowani towarzysze.
Chyba za chwilę udam się na powieżchnię. Chcę pożegnać się ze wszystkimi, w szczególności z tobą, Lisa. Mam nadzieję, że nie będziesz tak głupia, jak twój ojciec. Tylko ty mi pozostałaś i ty możesz jeszcze coś tutaj wnieść. Żegnam was, żegnam ten świat, i mimo wszystko, przepraszam. John Balthazar Linkoln. Niech pokój będzie z wami.
Gra w życie, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-05-04 00:49:55
W roku 2013 pewna niewielka firma, nazywająca siebie "Computo Life", wydała na świat swój pierwszy i zarazem jedyny produkt, nazywający się po prostu "Gra w życie". Ciekawe w tym było niepublikowanie żadnych informacji przedpremierowych. Po prostu pewnego dnia, dokładnie 7 sierpnia 2013 roku, w aktualnościach na platformie Steam pojawił się dość lakoniczny post od nich:
Prezentujemy Grę w życie! Fascynującą opowieść, od której nie da się oderwać! Zawierająca wiele zwrotów akcji przygoda pozwoli ci przeżyć coś więcej, niż tylko twoje jedno życie, które masz w prawdziwym świecie. Poczuj świat w pełni dzięki zaskakującym zwrotom akcji, bogatemu soundtrackowi oraz fascynującym obrazom. Za jedyne 99,99 zł!
Społeczność graczy była zaskoczona tym nagłym pojawieniem się, aczkolwiek nie było to coś, czego wcześniej nie było. Wszak taki model dystrybucji czasem się zdarzał. Pod postem zamieszczony był odnośnik do zakupu owej produkcji oraz drugi, kierujący na stronę firmy, która już nie działa. Nie było na niej nic specjalnego — dość standardowe rzeczy dla tego typu stron: informacje kontaktowe, produkty (tylko Gra w życie), kilka słów o firmie i w zasadzie tyle.
Gracze, którzy zdecydowali się na zakup gry i jej instalację, po uruchomieniu widzieli dość prosto wyglądające okienko z logo gry przedstawiającym człowieka przed komputerem, ze słuchawkami na uszach, kontrolerem w dłoniach oraz siedzącego na fotelu z nazwą gry na oparciu. Po naciśnięciu klawisza Enter pojawiało się menu, zawierające podstawowe opcje: graj, wczytaj, opcje i wyjdź.
Po uruchomieniu nowej gry aplikacja pytała nas o dane, takie jak imię i nazwisko, wiek, płeć czy wygląd, z możliwością wybrania obrazka z komputera. Ikona pod spodem informowała, że dane nie są przetwarzane przez firmę, a trzymane lokalnie na dysku i przesyłane tylko za zgodą gracza do Steam Cloud. Po wprowadzeniu danych i wciśnięciu Entera rozpoczynała się gra właściwa.
Zasadniczo, Gra w życie była właśnie nią — czyli stworzona przez nas postać budziła się w swoim pokoju w domu i miała praktycznie nieograniczone możliwości co do tego, co będzie robić. Tak jak w prawdziwym życiu należało uważać, by zbytnio nie zgłodniała czy nie była przemęczona. W zależności od wieku, który wybierał gracz na starcie, jego bohater mógł chodzić do szkoły czy do pracy, ale oczywiście to nie był koniec.
Mogliśmy być praworządnym obywatelem, chodzącym do pracy, płacącym podatki, ale nic nie stało na przeszkodzie, by stać się najgorszym mafiozem — kradnącym, terroryzującym i mordującym. Wszystkie efekty dźwiękowe oraz obrazy z gry były bardzo realistyczne — niektórzy zgłaszali, że przekraczały granicę dobrego smaku.
Niepokojące w Grze w życie było jednak to, co działo się w miarę postępu naszej przygody. Początkowo zwyczajny świat powoli przekształcał się we własną, karykaturalną wersję, bardzo mocno ukazującą nasze wady i niedoskonałości. Np. początkowo gracz mógł czasem natknąć się na drobnego złodziejaszka próbującego wysupłać kilka banknotów z wirtualnego portfela, ale w miarę postępu mogliśmy natykać się na włamywaczy, morderców czy psychopatów. Niczym dziwnym nie było odnajdowanie "tej jedynej", która chciała być z nami tylko dla pieniędzy — i odwrotnie, w zależności od płci.
Gra była niezwykle dopracowana i szczegółowa, pozwalała też na osobny tryb online, w którym to rywalizowaliśmy lub przyjaźniliśmy się z innymi graczami. Możliwe było zakładanie wirtualnych rodzin i wychowywanie dzieci. Gracze używający tego trybu, tak samo jak w trybie pierwszoosobowym, mieli pełną swobodę działania. Czemu nie można się dziwić — niektórzy traktowali tę wolność zbyt dosłownie, mordując z zimną krwią wszystko na swojej drodze. Powstał nawet czarny rynek narządów oraz głów, a także hitmani, potrafiący zabić na zlecenie kogo chcesz. Gdy ktoś został zabity, musiał zaczynać grę od nowa, gdyż — jak wyjaśniał napis pojawiający się w takiej sytuacji — w życiu nie można się odrodzić po śmierci.
Gra nie zawierała żadnego systemu punktacji ani typowych misji, jak w wielu produkcjach RPG. Robiliśmy, co chcieliśmy i jak chcieliśmy. Natomiast w trybie wieloosobowym musieliśmy mieć świadomość tego, że każdy — nawet nasz najlepszy przyjaciel z prawdziwego świata — tutaj może być okropnym psycholem, mordującym dla frajdy. Niektórzy w ten sposób rozładowywali swoje negatywne emocje, ponieważ oczywiście normalnie nie mogliby tak postępować.
Niemniej jednak osoby, które grały wystarczająco długo — powyżej miesiąca — coraz rzadziej uruchamiały produkcję, nie chcąc już patrzeć na to, jacy jesteśmy niedoskonali. Jak wyniszczamy siebie wojnami, przemocą, czy zwykłymi słowami. Najdziwniejsze było jednak to, co działo się po śmierci gracza. Po zbliżeniu na jego martwe ciało pojawiał się napis: "Gra w życie zakończona. Popatrz naokoło. Czy świat aż tak różni się od tego, co znasz z gry? Czy gra nie jest życiowa?" Po chwili pojawiało się okienko z przyciskami do wyboru: "tak" oraz "nie". Wciśnięcie "tak" powodowało otwarcie się małego menu z możliwością rozpoczęcia nowej gry. Wczytać się nie dało, ponieważ — jak informował napis — życia nie da się wczytać, oraz nie było opcji wyjścia z programu.
Jeśli jednak wcisnęliśmy "nie", ekran robił się czarny na kilka sekund, a dźwięk z gry całkiem zanikał, by po chwili wyświetlić jumpscare z szerokim, na pół ekranu uśmiechem, odsłaniającym ostre kły. Po dokładniejszym przyjrzeniu się można było zauważyć zarysy twarzy stereotypowego diabła. Nad obrazkiem widniał napis: "Przekonasz się, w swoim czasie." Wtedy też następowało wyłączenie komputera, a po jego włączeniu gra nie chciała się uruchamiać. Ponowna instalacja rozwiązywała ten problem z małą uwagą — w menu zawsze widniał licznik, wyświetlający liczbę zgonów oraz napis: "Słabi, jak zawsze."
Gra wywołała wiele kontrowersji pośród internautów. W końcu została też zaraportowana do Valve, które wypowiedziało się, że nie widzi w niej nic naruszającego ich politykę prywatności — grę jednak usunięto na prośby użytkowników. Wkrótce też strona firmy przestała istnieć z bliżej nieznanych przyczyn. Dopiero kilka miesięcy później pojawiła się informacja o zamknięciu firmy z powodu upadłości, co miało sens, patrząc na liczbę zwrotów pieniędzy dla graczy, wykonanych przez firmę Valve.
Świat zapomniałby o tym incydencie, których wszak było wiele. Zastanawiał tylko jeden fakt: Czym miała być Gra w życie? Eksperymentem naukowym pokazującym, co by robił człowiek, mogąc wszystko, czy raczej ukazaniem, jak żałosny i zniszczony jest świat — a przede wszystkim, człowiek?
Biały Królik, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-03-20 04:10:13
Podobno, nic nie dzieje się bez przyczyny. Każde zdażenie ma swój powód, którego czasem po prostu, nie widzimy.
Ostatnio w naszym mieście panuje dość, napięta atmoswera. Bynajmniej nie chodzi o narkomanów, pedofili, czy niekompetencje głowy na stołku, jak nazywamy naszego prezydenta, sprawa jest o wiele, ciekawsza oraz, dziwniejsza.
W ciągu ostatnich tygodni umierają ludzie. Wiem, co sobie za chwilę pomyślicie. Taka jest kolej rzeczy. Jest to jak najbardziej prawda. Tyle, że tutaj, nie wygląda to, typowo.
Pierwszy raz zdażył się mniej więcej miesiąc temu. Wracałem od znajomego, który pomagał mi wyreulować zmodowany silnik w moim Audi, taka moja mała fanaberia. Było już trochę ciemno, ale widoczność nie była najgorsza. Spokojnie kierowałem się w stronę domu, okazjonalnie przyspieszając, by usłyszeć dźwięk silnika auta, gdy nagle, pod jednym ze sklepów zobaczyłem coś dziwnego. Jakaś jaśniejsza od reszty plama.
Zaciekawiony, postanowiłem podjechać troszkę bliżej, by przekonać się, czym to jest. No i się przekonałem. Na ziemi leżało ciało. Ciało człowieka, który w tym momencie był ewidentnie martwy. Leżał na plecach z wywalonym na brodę językiem, z wyrazem absolutnego przerażenia na twarzy. Nie czekałem na nic, po prostu zadzwoniłem na 112 i opowiedziałem, co widziałem. Muszę przyznać, uwineli się stosunkowo szybko. Zapytali mnie o kilka rzeczy, standard, po czym zabrali zwłoki. Mogę przysiądz, że w trakcie całej akcji niedaleko mignęło mi coś białego, jakby, królik.
Nie będę tu mówić o moich przemyśleniach czy strachach, które miałem po zobaczeniu ciała. Wszyscy raczej wiemy, jak człowiek zachowuje się w takiej sytuacji, a po za tym, nie chodzi mi o sztuczne podkręcanie atmoswery, ponieważ chcę skupić się na faktach.
Akcja przeszła dość zwyczajnie, jak na coś takiego. Jakieś informacje w mediach, coś przekazywane drogą ustną, jak to w miastach. Jakiś czas później jednak ja, oraz cała nasza społeczność mogli "podziwiać" w mediach kolejną, podobną sytuację.
Pod ławką w parku znaleziono ciało. Wszystko podobnie, jak za pierwszym razem. Trup na plecach, jęzor wywalony, twarz w wyrazie przerażenia maksima. Śladów brak, tylko gdzieś, na granicy wzroku mignął komuś biały cień, jakby, królik.
Sytuacji było co raz więcej, aczkolwiek nigdy nie było ich w ilościach olbrzymich. Zawsze jednak okoliczności wyglądały dokładnie tak samo. Zwłoki na plecach, wywalony język, wyraz twarzy strach edition, biały królik na granicy wzroku, choć niektórzy nic o nim nie wspominali. Zakładam, że widzieli go, tylko ich mózg nie zarejestrował tego widoku, albo, co bardziej prawdopodobne, nie zwracali uwagi patrząc w ekrany smartfonów, by zobaczyć najnowszego Tiktoczka.
Minął miesiąc od momentu, w którym znalazłem pierwszego trupa. I wiecie, co wam powiem? Żałuję tylko jednego. Że dałem się namówić na wywoływanie demonów po pijaku ze znajomymi. Bo z zabawy zrobił się koszmar. A ja wiem, że ON w końcu przyjdzie i po mnie, ale najpierw pozwoli, bym zamienił się we wrak samego siebie. Wszystko ma swoją przyczynę, a najbardziej niepozorna rzecz może okazać się kluczowa, tyle wam powiem.
Czuję, że moje dni są policzone, dlatego, nawet nie będę mówić przepraszam. Po pierwsze, że nie jest to typowa, zmyślona bajeczka, a po drugie, wiem, że to nic nie da. I tak będę się smażyć w piekle. I pewnie mi się należy. Każdy powinien brać odpowiedzialność za swoje czyny. Chyba właśnie coś mignęło mi przed monitorem. Idę zamknąć okno. Ale to wywoływanie demonów po pijaku to nie był dobry powtfsgwasf.
Diabełek, troll pasta.
Data publikacji: 2025-03-15 02:07:36
Jest noc. W domu już ciemno, wszyscy domownicy śpią. Co prawda drzwi do twojego pokoju są zamknięte, lecz gdy się dobrze wsłuchać, to słyszysz ich miarowe oddechy. Jest druga w nocy, pora iść spać, myślisz.
Wyłączasz komputer, zdejmujesz słuchawki, odkładasz na biurko, ziewasz. Przed pójściem do łóżka musisz iść do toalety, jak zawsze. Po cichu otwierasz drzwi, uprzednio zakładając kapcie. Korytaż jest ukryty w półmroku, ale drogę do przybytku znasz doskonale, w końcu, mieszkasz tu od wielu lat. Idziesz po woli, starając się nikogo nie obudzić. Trzask!
Podskakujesz, tłumiąc przekleństwo. To udało ci się wytłumić, ale zduszonego okrzyku już nie. Podskakujesz ze strachu, wyskakując na dobre 20 centymetrów do góry. Serce zaczyna bić jak oszalałe, oddech przyspiesza, organizm zaczyna produkcję adrenaliny. Co to było, co to mogło być! Zabrzmiało niczym wybuch bomby w tej ciszy, albo trzask ogni piekielnych. Słyszysz, że domownicy poruszają się w swoich łóżkach, najwidoczniej hałas dotarł i do ich pokojów.
Zastanawiasz się, co zrobić teraz. Rozsądek kwili uciekaj! Uciekaj! Uciekaj! Strach rozpełza się, niczym gromada pająków, zalewając twoje ciało i umysł swoją mocą. Coś podpowiada ci jednak, by się pochylić. Zapalasz małą lampkę stojącą przy wyjściu z domu i w jej mętnym świetle kucasz, by zbadać ziemię. Po chwili prostujesz się i na cały dom krzyczysz. Bartek, do holery jasnej, uważaj, gdzie bawisz się tym świństwem!
A to ci, ciekawostka! Trollpasta.
Data publikacji: 2025-03-15 01:56:39
Wracałem z pracy, jak co dzień, rowerem. Tak, nawet zimą wracam rowerem. Jestem dość, maniakalny, jak chodzi o ekologię, w pewnym sensie, to znaczy, kiedy mogę nie dymić jak palacz nałogowiec, no to poruszam się jednośladem, platwormując. Taki to świat, że pedałować już nie można. Znaczy można, ino zmieniło to znaczenie, a tego nowego kultywować nie zamierzam, no ale dobra ja nie o tym. Dzisiaj pogoda była dość ok, trochę siąpiło, jakiś kapuśniaczek, jak ja to nazywałem łzy z nieba, ale bez tragedii, więc rower był praktycznie idealny. Jechałem sobie tak, na kierownicy uchwyt, w nim JBL Flip 4, zaciorany, chyba przez całą Polszę przejechał, ale dalej wiernie przy moim boku trwał więc nie nażekałem, bo i po co? Hehehe z tyłu na bagażniku jakieś zakupy, no jakoś żyć trzeba, nie tylko pracą człek żyje, bo też i dobrym posiłkiem, dla przykładu. No więc wracałem sobie tak, głośniczek coś grał, no właściwiej to mój szanowny smartfon ale nie czepiajmy się szczegółów. Dzisiaj zamierzałem sobie zamówić dobrego burgera, bo po pierwsze nie chciało mi się nic robić, po drugie lubię burgery, po trzecie dostałem premię to trzeba to uczcić, no właśnie.
Droga do domu zajmowała mi zawsze tak mniej więcej godzinkę przy dobrych wiatrach, przy gorszych, troszkę więcej. Teraz tragicznie nie było, więc przewidywałem, że dojadę niedługo do mojej jaskini spokoju, jak to mawiał brachol, a że mi się nazwa spodobała to sobie jej używałem. No dobra, ale znowu zbaczam z tematu, dobrze że nie z drogi, bo wpadłbym w krzaczory, heheheheh i już by wam tak dupska nie truł jak ja.
No ale właśnie, chaszcze. Najlepszą drogę do domu miałem przez taki mały lasek. Tak szczerze, wg mnie to po prostu ktoś nie skontrolował terenu i nawet nie zauważył, że coś tam wyrastać zaczęło, no a jak już zobaczyli to im się nie chciało tego usówać, to sobie rosło w najlepsze eksponując siłę natury powiedzmy na przedmieściach. Nie, w tym lasku nie mieszkały czarownice, Baby Jagi chociaż to też rodzaj wiedźmy, ani inne bestie z piekła rodem. Znaczy, jak uznamy komary i kleszcze za potwory którymi w sumie są, no to mieszkały, ale takto nic specjalnego. Raz czy dwa zdziczałego psa tam widziałem, jebaniutki kiełbę mi kiedyś z wozu porwał, ale żem się wkurwił wtedy!
No ale dobra, wracałem do domu z muzyką płynącą z prestiżowego Dżejbiela, rozmyślając o tym, jakiegosz to burgera moje podniebienie pragnie najbardziej. Czy bardziej cheese, czy bardziej mead, czy bardziej, jeb! Z zamyślenia wyrwało mnie walnięcie w coś. Nie było jakieś bardzo mocne, żeby z roweru zrobić szmelc, wystarczyło jednak, bym z niego spadł i w ziemię zarył, jak kret pragnący wykopać nowy domek. Nasz nowy dom, kret edition takie. Tyle, że ja kretem nie byłem i nie zamierzałem być, więc z tego spotkania pierwszego stopnia zbytnio zadowolony nie byłem.
Irytacja jednak sprawiła, że zainteresowało mnie, co spowodowało mój upadek i pobrudzenie kurtki, której jakoś wolał bym nie utytłać w wszechobecnym błocku. Wstałem więc, ostentacyjnie się otrzepałem i zerknąłem.
No prosz. Leżało sobie, na środku drogi, obecnie trochę przesunięte z uwagi na czystą fizykę i siłę zwaną, hmm, siłą. Ludzkie ciało. Wiecie, nic specjalnego. Ot, po prostu. Korpus, dwie ręce, dwie nogi, głowa. Zwyczajne, ludzkie ciało na środku drogi.
Irytacja tylko wzrosła. Kto kurwa leży sobie na środku drogi tak o, podczas gdy tędy ludzie mogą z pracy wracać, a po za tym, ważniejsze. Po chuja tu jest? Jak sobie chce umierać, to jest tyle miejsc, w których może to zrobić spokojnie bez powodowania swego rodzaju efektu domina na buiednych podróżnych. Nie miało to zbytnio sensu, aczkolwiek, co ten sens na tym świecie ma, hm? No cuż, trzeba się było zbierać. Nie chciało mi się specjalnie przyglądać temu ciału, bo też nic w nim ciekawego nie było, więc pozbierałem rower, co ciekawe siatki z zakupami nie pospadały na ziemię, może to cód jaki. Do kościółka bynajmniej iść nie zamierzałem w niedzielę z tego powodu, choć szybką modlitwę zmówiłem w podzięce, bo czemu by nie?
Gdy już wsiadałem na rower przez głowę mi przemknęło. Ale tak właściwie, to kto i czemu go zabił? Ruszyłem w drogę, nie obracając się za siebie. Gdybym się odwrócił, pewnie dostrzegł bym nienaturalnie świecące, czerwone oczka, rodem z taniego horroru. Gdybym się odwrócił, pewnie poczuł bym gorący oddech istoty na karku. Gdybym się bardziej skupił, usłyszał bym jej śmiech. Ale mnie napędzało już tylko jedno. Nic, nawet trupy w lesie nie powstrzymają mnie przed zajebistą, burgerową ucztą po zasłużonej, ciężkiej pracy! A trupy? Niech umierają sobie gdzieś indziej, choć, one już chyba to mają za sobą. To niechaj na drogach nie leżą, gdzie uczciwie pracujący może się swoim pojazdem rozbić. Aha, w sumie właśnie chyba dlatego ostatnio przyzwałem demona, żeby nikt mi nie przeszkadzał.
Trollpasta. Dziwne życie cz10.
Data publikacji: 2025-03-09 22:40:30
Obudziłem się, no i co? Klasyka gatunku, zerkam na rowerek, żeby sprawdzić godzinę. Twoja stara sra do gara a twój stary to wpierdala. No dobra, coś nowego, tego jeszcze nie wiziałem chociaż to ciekawe kto by był takim oblechem, na pewno nie moi Świętej Pamięci rodzice którzy, Mamusia była sklepikarką a Tatunio klientem, więc miał cięższą pracę. Nawet dostał order zakupoholika roku, więc jestem z niego dumny, jak paw! Postanowiłem iść do kuchni bo jakoś się czułem głodny. Przy bufecie stała lalka robiąca kanapki. No w końcu wstałeś! Powiedziała podając mi 2 bułki z kiełbasa, znaczy, ten tego. Dziękii. Powiedziałem, przepraszając ją za to, czemu wtedy uciekła, ale ona tylko machnęła ręką, żebym wrzucił na luz, no to oczywiście postanowiłem zluzować gaty, aż mi spodnie do ziemi opadły. Tym czasem jednak wartoby sprawdzić, jak tam serwis, nie? Wsiadłem więc na rowerek i popędziłem z zawrotną prędkością 1 kilometr na godzinę po zakorkowanych niczym ulicach. Gdy dojechałem na miejsce stał tam ludzik z makaronu, którego mina była tak creepy, że wrzasnąłem. Skutkiem tego wrzasku było zrzucenie liści z okolicznych drzew i piski przerażonych wróżek z piwnicy. Kurdee jaki ja mam hiper głos! Może powinienem zostać dyrygentem! Postanowiłem to sprawdzić. Wróciłem do serwisu zauważając, że stoi tam dżewko. Wlazłem na nie i zagrzmiałem jak błyskawica. Sieeeema eniuuuuu! Zamknij tą kurwa mordę! Ktoś mi odwrzasnął ale nie przejąłem się tym, bo w sumie nudno tak wrzeszczeć do nikogo a nawet nie wiem czy sam sobie nie odwrzasnąłem. No więc zlazłem z dżewka i wróciłem do domu, gdzie Barbie przygotowywała jakieś ważywo. Po bliższym przyjżeniu się zauważyłem, że to Nać pietruszki, ale trochę ją przeciągnęła. No kurna, sorry miszczu! Powiedziała rozkładając bezradnie ręce. Nie byłem na nią zły, bo i tak nie lubiłem Facebooka, znaczy jażyn, to co to za problem? Postanowiłem wyluzować się odpalając komputer, bo chciałem pograć w Snajpera czy inną grę, no niestety fontanna hiperrealistycznej khrwiwwwwiiii wytrysnęła prosto na moją twarz, więc odepchnąłem go aż uderzył w ścianę. Aua, to bolało! Zajęczał żałośnie, a ja zaśmiałem się łajdackim śmiechem złola. W sumie to zmęczył mnie ten dzień to położyłem się na łożu i poszłem spać, na nogach oczywiście, bo iść to tylko tak można.
Wypadek, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-03-09 19:14:12
To był wypadek. Do prawdy, nie mam pojęcia, jak do tego doszło. Wszystko zdawało się być tak, dopracowane. Takie, proste. Ale problem się pojawił tak o, bo chciał, bo świat nie może być nudny. Musi być jak gra wideo, nieprzewidywalny.
Zaczęło się niewinnie. Wiecie jak to jest na imprezach. Dużo ludzi, krzyków, jedzenia, alkocholu, czasem i narkotyki się trafią, normalka. Przyjechałem swoim autem w sumie jak każdy. No może z wyjątkiem Grześka, który, mówiąc kolokwialnie, ma wyjebane na prawo jazdy i woli się tłuc komunikacją miejską, nie moja w tym rzecz. No więc przyjechałem, zaparkowałem furę, wszedłem do domu kumpla, w którym wszystko się odbywało, i zaczęła się zabawa na ostro.
Nie będę tutaj opisywać jak to wyglądało, bo raczej każdy wie na czym polega dobra balanga, prawda? W każdym bądź razie wszyscy byli rozluźnieni, wszyscy wyczilowani do granic możliwości. W końcu jednak trzeba było wracać do domu. Wiecie, praca nie poczeka. Szef nie da łaskawie dnia wolnego, bo się uchlałeś kolego, jak to mawiałem. No więc co? Zebrałem dupsko z kanapy i wsiadłem do zaparkowanego samochodu.
No dobra, trochę wypiłem. W sumie, to nawet nie pamiętam ile, lecz wydawało mi się, że wszystko będzie dobrze. Trochę chwiałem się na nogach jak te chińskie figurki, co główką kiwają, trochę bełkotałem i holernie chciało mi się pić, ale generalnie było w porządku. Bywało gożej. Z resztą nie pierwszy raz wracałem do domu pod wpływem, więc czemu teraz miało by coś wyjść inaczej?
To był wypadek, to był przypadek. To była chwila. Jechałem spokojnie ulicą, zgodnie z przepisami drogowymi. Na mikrosekundę zamazał mi się obraz i w coś trafiłem.
Początkowo myślałem nie ma się czym przejmować, to pewnie drzewko albo pozostawiona przez kogoś butelka, bo tego zawsze się tutaj walało od groma. Więc nie wysiadłem, nie zatrzymałem się, wróciłem do domu. Ledwo wysiadłem z auta, ledwo wszedłem do domu, walnąłem się na łóżko. W ubraniu. No dobra, nie czułem się tak dobrze jak myślałem, tak?
Następnego dnia trzeba było wstać do roboty. Wiecie jak mi się kurwa nie chciało? Możecie się domyślać jak ciężko skacowanemu chłopowi jest się zebrać do kupy. No ale, trzeba. Wstałem więc, ogarnąłem się, wyszedłem z domu. Już miałem wsiadać do auta, gdy coś przykuło moją uwagę. Czemu ten samochód jest taki brudny? Skąt tyle czerwieni? I najważniejsze. Co jest zawinięte w koło?
O kurwa. Zajżałem pod spód, miałem ochotę się zżygać. To musi być sen. Holerny koszmar. Przecież to niemożliwe, że, no tak. W coś uderzyłem jak wracałem z biby. Butelka, drzewko? Oczywiście, że nie. Jebane, ludzkie, sam nawet nie wiedziałem co to jest, bo było tak zmiażdżone. Palce, jelito? Wyglądało trochę jak mielonka albo to, co kupujecie, by zrobić kotlety. Aż mi się niedobrze zrobiło. Całe koła umazane były we krwi, jakby ktoś popryskał je czerwoną farbą. Posoka zasychała już, ale dalej była rozpoznawalna. Nosz kurwa. No to się nie dzieje na prawdę.
Na moje dobicie właśnie dostałem powiadomienie na smartfonie. Wyciągnąłem go z kieszeni, odblokowałem. Na drodze A 22 odnaleziono zwłoki młodej kobiety. Przyczyną śmierci było rozjechanie przez samochód. Nagrania z monitoringu miejskiego jednoznacznie wskazują na kierowcę pod wpływem alkocholu. Policja rozpoczyna śledztwo. Ofiara nie stety nie przeżyła. Kobieta była w zaawansowanej ciąży, a ciału brakowało kilku palców. Przestrzegamy przed jazdą pod wpływem.
Kurwa, kurwa, kurwa. Nie. To nie jest prawda. To po prostu nie może być prawda. Przecież ja jechałem spokojnie. To tylko sen. To jest p o prostu zły sen. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach!
Byłem roztrzęsiony. Nie wiedziałem co zrobić. Pierwszą myślą była ucieczka, ale teraz i tak było już za puźno. Mieli numery mojego auta, być może zdjęcia mojej twarzy. Jak teraz prysnę to tym szybciej mnie znajdą. Co robić, co tu robić! Kurwa! To był tylko wypadek!
Wiecie chyba jak to się dalej potoczyło. Pojechałem tego dnia do pracy, żeby nie wzbudzać podejżeń. Po drodze zatrzymałem się na myjni, by wypłukać ślady krwi, przy okazji umyłem całe auto. Zawsze byłem fanatykiem w tym zakresie, więc to nie było dla nikogo dziwne. Już myślałem, że wszystko będzie w miarę dobrze, choć praca nie chciała mi dzisiaj iść. W trakcie przyjechał radiowóz. Zabrali mnie. Nawet się nie opierałem, bo i tak mnie mieli. Tłumaczyłem im, że to był wypadek, to był przypadek, ale byli nieugięci.
Siedzę teraz w więzieniu. Jestem skazany na dożywotnie pozbawienie wolności. Co sobie teraz myśli moja biedna matka, muj ojciec. Ja nie chciałem, to był tylko, wypadek.
Cierpliwi, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-03-08 11:52:19
Staliśmy gotowi chyba na wszystko. Sceneria tylko napawała do naszych, działań. Zimny, świszczący wiatr do okoła, ciemny las, prawie pusta polana na której staliśmy, ciemne chmury na niebie. Nic, tylko czekać na to, co stać się musi, i co stać się powinno. Ale cierpliwość to cnota, jak mawiają, to też, czekamy. Stoimy w bezruchu niemal, okazjonalnie zmieniając pozycję, by dać ulżyć zdrętwiałym członkom naszym.
W sumie to ciekawe, taka ludzka wytrzymałość i cierpliwość. Jak niewzruszeni potrafią być niektórzy, jak zimni, jak wyrachowani, jak, cierpliwi. Oczekiwać na coś miesiącami, czasem i latami, by czasem zderzyć się z bolesnym zawodem, że w sumie, to nie mieli na co czekać, tylko marnując swój czas. Albo ci, których nic nie rusza i dalej robią swoje, nieważne czym by to być miało. Ale nie nasza w tym rzecz. Zostaliśmy wysłani, więc, czekamy. Cierpliwie oczekujemy tego, co się stać musi.
Wiatr gwiżdże pośród oddalonych drzew, wzbijając leżące na ziemi sosnowe igły i maleńkie, zamarznięte szyszki. Gdzieś w oddali słychać huczenie dużej sowy, ale generalnie jest cicho. Wszystko zdaje się czekać na nasz kolejny ruch.
Czas mija, lecz my dalej trwamy w milczeniu, jak kamienne posągi. Niewzruszone, stojące, wyniosłe. W końcu musi nadejść ta chwila, na którą czekamy, i tak też się dzieje.
Z oddali, wolnym krokiem nadciąga staruszek. Ubrany w futrzany korzuch dziadunio, podpierający się laseczką, dźwigający na plecach wiązkę drewna, za pewnę na opał. Nie dziwi to nikogo z nas, wszak w taką pogodę kości ogrzać jakoś trzeba, prawda?
Idzie w naszym kierunku, nie spodziewając się niczego. Stoimy tak idealnie wtapiając się w tło, że możemy uchodzić za nagie, bezlistne drzewa. Lecz wystarczy tylko, by przekroczył pewną, niewidzialną linię, co też się w końcu dzieje.
Wszystko dzieje się szybko i cicho, jak zawsze. Idealnie zsynchronizowani, płynnie rzucamy się w jego kierunku, zatapiając nasze szpony w ciepłym, ludzkim ciele. W końcu możemy posmakować, możemy poczuć pełnię sił. Nasze długie kły rozrywają mięso, smakując ludzkiego strachu i zaskoczenia, a chciwe języki chłeptają jego krew.
Gdy wszystko jest już zakończone, oddalamy się, jakby nigdy nic. W trakcie wędrówki nasze smukłe, wilcze ciała zmieniają się. Futro gzieś znika, a na jego miejsce pojawiają się kurtki. Kły jakoś się chowają, a przednie łapy kurczą. Plecy same prostują się tak, by tylko dwie nogi utrzymywały nasze postacie. Teraz możemy wracać do domów. A gdy nastąpi kolejny czas, przyjdziemy, by się pożywić.
MY mamy czas, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-02-20 03:52:15
Wiecie co? Tak szczerze, bez owijania w bawełnę, jesteście zabawni. Stanowicie praktycznie idealną rozrywkę dla nas. Jak nie mamy co robić, to czasem patrzymy sobie na to, co porabiacie, i od razu wraca dobry humor. Nie można się nudzić w waszym, hmm, towarzystwie. Wszystkie te rozboje, wojny, kradzieże, zdrady. To jest przecież lepsze, niż każdy film, który kręcicie. Wiecie, ile ciekawego materiału sami tworzycie, świadomie, czy też nie? No na prawdę, uczta dla duszy, powiem szczerze. Ale MY mamy czas. Nam się do niczego nie spieszy, spokojnie. Dalej się na wzajem mordujcie, kradnijcie od siebie, zdradzajcie się, nienawidźcie za głupoty w stylu prestiżowego Iphone, będzie dla nas prościej, jak faktycznie już się pośród was pojawimy. Dam sobie rękę obciąć, że nas nie rozpoznacie. Jesteście już wystarczająco skłóceni, rozbici, nieufni wobec siebie, żeby zauważyć coś nowego. Nowe postacie, spoko. Przecież tutaj wybory! Tutaj mecz piłki nożnej! Tutaj nowa sprawa o kradzież złotego Rolexa! Kto by się martwił tym, że ktoś się nowy gdzieś pojawił, no nie? Ale spoko, róbcie tak dalej, żyjcie tak dalej, nawet możecie imprezki sobie teraz rozkręcić z tej radości. Krutkotrwałej, ale tego przecież nie wiecie. I nawet, jak to przeczytacie, to pewnie nie uwierzycie, nic ztym nie zrobicie, ale, to w tym wszystkim jest po prostu najpiękniejsze, bo, MY mamy czas. Nie jesteśmy niecierpliwym sprzedającym pytającym potencjalnego klienta panie, bierzesz pan tego Macbooka? Czekaliśmy tysiąclecia, a nawet dłużej. To co za różnica, czy poczekamy jeszcze kilka, kilkadziesiąt, czy kilkaset lat? To w końcu minie, a my wkroczymy i zaczniemy własne rządy. Sukcesywnie, po woli. Dzięki waszym działaniom już i tak z was mało jest, to ciężkie to nie będzie. Nie martwimy się, bo MY mamy czas.
Czasem nie wiemy, czy utrwalać gdzieś wasze, przepiękne historie, czy po prostu puszczać w zapomnienie, bo są aż tak żałosne. Przyznajemy, czasem się nad tym zastanawiamy, i tak na prawdę do dzisiaj nie wiemy, jak będzie najlepiej, więc jest raz tak, raz tak, raz tak. Oczywiście, musimy to przyznać, bo jesteśmy szczerzy. Niektóre wasze rzeczy, które tworzycie są, intereujące. Książki, obrazy, muzyka. Lecz czym to jest pośród tego, co posiada wszechświat? Będzie trzeba, to to też wymażemy, a w sumie wróć, sami to już robicie tworząc propagandę, cenzurę, kontrolę, a wszystko dla komfortu waszych obywateli. Po prostu przepiękne. Ale MY mamy czas.
Nie tylko to, co opisaliśmy po wyżej jest u was takie komiczne. Najpierw myślicie o jednym, jesteście przekonani o tej rzeczy, ale co tam, jebać to, bo przecież totalne odwrócenie się o 180 stopni to normalka jest. Kurwa. Po co trwać przy swoim, po co być sobą, jak można być masą, klonem jednym z wielu. Nijakim nie wiadomo czym, albo oceniającym tylko po prestiżu albo wyglądzie, a nie po wnętrzu innych z was. Specjalnie piszemy to waszym, prymitywnym językiem, bo może to do was bardziej trafi. Nie spodziewamy się códów, ale zawsze warto sprubować. Niektórzy się zrehabilitowali, więc może i wy, kiedyś? Zobaczymy.
Na razie opserwujemy, sprawdzamy, monitorujemy. Będzie trzeba, to wejdziemy i zapanuje porządek. Nic jednak na siłę, nic bez przemyślenia, nic spontanicznie, szybko, niezdecydowanie, MY mamy czas. Nie tak jak wy, nietrwali, niestali w niczym. Czy to uczucia, czy emocje, czy zachowania, albo posiadane przedmioty. Swoją drogą pięknie to robicie, ceniąc jakieś plastiki i metale wyżej od tego, o macie w swoich wnętrzach. Ale róbcie tak dalej, możemy wasze jebane rączki uścisnąć teraz z powodu waszej genialności. Ale wiecie co? MY mamy czas.
Nie będziemy się tutaj rozpisywać, bo pisać można i pisać, a kart nie starczy, atramentu takoż. Pamiętajcie tylko o jednym. MY mamy czas.
Tumany, creepy pasta.
Data publikacji: 2025-02-20 03:09:26
Ztęskniliście się? No to lecim z opowiadaniami!
Pustynia. Bezkresna, piaszczysta, spalona słońcem przestrzeń, niemal bezkresna, rozciągająca się wszędzie do okoła. Nic, tylko piach, palące ciepło, czasem jakiś wietrzyk się zabłąka. Nigdzie, gdzie okiem nie spojżysz, gdzie ucha nie nastawisz nie usłyszysz nic nowego, wszystko to samo i tak samo. Żadnego zwierza, żadnego człeka, żadnego strumyka, tylko piasek. Błąkam się tak już od, sam nie wiem od kiedy. Nie pamiętam nawet do końca, jak tu trafiłem. Egipt, wycieczka, przewodnik, ostrzeżenia, coś prubuje przebić się przez mą zamgloną pamięć, utorować sobie drogę pośród pustki w umyśle, ale są to ledwie przebłyski, które i tak nic mi nie mówią. Nic mi nie zostaje, więc często kroczę po tej przestrzeni szukając czegoś, co wyrwie mnie z tej monotonii, ale na marnę. Czasem burza piaskowa przeleci w okolicy, wzbijając tumany piachu tak wszechobecnego i tak ponurego za razem. Te tumany, można nimi odmierzać czas. Obliczyłem, że po między jedną a drugą burzą mija, okres czasu, który po prostu nazywam dniem. I wiecie co? Coś tu się jeszcze zmienia. Czasem słońce przestaje palić, a robi się zimno, bardzo zimno, i ciemno. Ale temu nie można ufać, bo czasem te okresy są dłóższe, czasem krutsze. Dlatego wierzę tylko tym wzbijanym przez żywioł piaskowym tumanom, bo one zdażają się w podobnych odstępach czasu.
Nie wiem, jak istnieję tutaj, w tej pustce. Męczy mnie pragnienie, uciska głód, osłabia zmęczenie, ale dalej trwam, od, sam nie wiem, ile już tutaj jestem, w tej samotności, w tej pustce, pośród białych, piaskowych tumanów, moich jedynych towarzyszy.
Rozmyślam o swym życiu, o rodzinie, chyba miałem żonę i syna. Jak też oni się nazywali? Nie wiem, nie jestem w stanie tego powiedzieć, bo te wspomnienia ledwo przebijają się przez śliskie pasma mgły w mej głowie. Pamiętam, że jej oczy były niebieskie, a on miał małą bliznę na lewym nadgarstku po tym, jak uczyłem go rąbać drzewo. Jak ja dawno nie widziałem drzewa. Też prawie nie pamiętam, czym ono jest. Jedyne, czego jestem pewien to tego, że to miejsce pochłonęło mnie na wieczność, że ja jestem nim, a ono jest mną, i że tak będzie już po wsze czasy, puki nie skończy się świat. I wiecie co? Pogodziłem się z tym. Cóż bowiem mogę innego zrobić, prucz trwania tutaj, pośród piaskowych diun, moich jedynych towarzyszy? Trwam bez jedzenia, wody, z małą ilością snu i dalej jestem, oddycham, żyję, istnieję. Prubowałem już chyba wszystkiego, kiedyś, na początku, krzyczałem, rzucałem się, machałem rękami, ale dawno przestałem. Po co robić sobie płową, ulotną nadzieję, skoro jedyne stałe to piasek, słońce i burze piaskowe, tworzące nowe tumany? Nie rozmyślam o tym, nie chcę rozmyślać, chcę spokoju. I tak trwam, i trwać będę, aż skończy się świat, aż skończy się wszystko. Kiedy to będzie? Tego nie wiem i nie dowiem się raczej. Oby moja rodzina, jeśli jeszcze istnieje była szczęśliwa. Oby znaleźli spokój i dla siebie, nie zakończyli tak, jak ja, na bezkresie piasku i gorąca. Jeśli ich znacie, powiedzcie im, że choć ich prawie nie pamiętam, to dalej ich kocham, że tęsknię za nimi, choć wiem, że nigdy się już nie zobaczymy. A jeśli już umarli, niechaj im ziemia lekką będzie, niechaj spoczywają w lepszym miejscu, niż to, w którym ja, z własnej winy zakończyłem wędrówkę, acz nie istnienie, nie życie. Moja egzystencja trwa dalej, i trwać będzie, aż ostatnie ziarenko piasku przesypie się w wielkiej klepsydrze, aż ostatnie tumany znikną, pozstawiając po sobie czyste, niczym nie skalane nic. A tym czasem, trwam, błąkam się i rozmyślam, patrząc na nadciągający żywioł, który utworzy kolejne diuny. Kolejne, piaskowe, tumany.
13. Podruż na, zachód?
Data publikacji: 2024-12-22 03:40:52
Haaaa, spodziewał się ktoś mnie tutaj? Pewnie już nie. No to co, właśnie jestem i macie, po za raz, roku czy dwóch? Bez znaczenia. Jest? Jest. Zwądpiliście jak śmierciożercy w Valdemara? No to macie problem. A teraz, czytać!
Zatrzymaliśmy auto przed Wermechav.
Co teraz? Zapytała po raz nie wiem który Lily.
Lilka, co ty taka w gorącej wodzie kąpana? Roześmiał się jej ojciec. Za chwilę dosiądziemy Thundercoltów.
Czy to aby napewno konieczne, nie mogę lecieć na Dragetullu? Zapytała Sandra.
To akurad jest jeszcze możliwe. Odparł na to Davidson.
Wysiedliśmy. Elena dała każdemu z nas po mananecie. Z kul wyskoczyło stado pięknych ogierów i klaczy. Zbliżyłem rękę z kostką cukru w stronę mojego konia. Dostojny ogier parsknął krudko, ale wziął cukier i dał się pogłaskać po pysku.
Są piękne! Przyznała Aria, która właśnie głaskała swoją klacz po jedwabistej grzywie.
Tylko Zack miał jakiś problem ze swoim koniem. Thundercolt parskał cicho, nie pozwalając mu się dosiąść. Wreszcie jednak gdy dostał kilka kostek cukru dał się przekonać i wszyscy wsiedliśmy na konie. Tylko Sandra wypuściła Dragetulla i wspięła się na jego grzbiet.
Dragetull, gotowy do drogi? Zapytała Alloy klepiąc smoka po karku.
Draaa! Zaryczał wesoło tamten prostując skrzydła do lotu.
Wszyscy gotowi? Wio! Zakomenderowała Elena jadąca z przodu na Pegastorm. Klacz z głośnym rżeniem wystartowała, a za nią całe stado. Na tyle leciał dostojnie Dragetull, jak legendarny ryceż.
Konna jazda wszystkim się nam podobała. Ariana śmiała się wesoło i ścigała z Lilką i Maxem. Moja kuzynka prowadziła. Ja nie miałem ochoty na wyścig, więc postanowiłem pogadać z siostrą.
Jak tam w profesorskiej pracy? Zagaiłem podjeżdżając bliżej jej Thundercolta.
Jak poszedłeś, musiałam wydać manamony jeszcze dwum osobom. Arianie i jakiemuś rudzielcowi. Odpowiedziała.
Ejj! To mnie nie chciałaś dać startera zwykłego, a im dałaś? Zapytałem udając obrażenie. Sierra tylko zaśmiała się, znając moje sztuczki.
Nie miałam ich jeszcze wtedy. Zresztą, coś nie tak z Reksem? Zapytała figlarnie.
Niee, no weź. Odpowiedziałem głaszcząc psiaka, który siedział przedemną.
No więc sam widzisz. Sierra przeciągnęła się leniwie.
Jak z mamą? Zapytałem.
Źle, ale podobno są poprawy. Toksyny są neutralizowane. Odpowiedziała siostra.
To dobrze. Wezdchnąłem z ulgą.
Nagle usłyszeliśmy głośne rżenie. Gwałtownie obruciłem głowę czując ból w szyii i zobaczyłem, że Pegastorm Tatsuo stanęła wbijając kopyta w ziemię. Smok ex mistrzyni także wylądował z warkotem.
Co jest? Zapytałem taty, który tylko rozłożył bezradnie ręce.
Patrzcie tam! Zawołała nagle Electra wskazując palcem coś nad naszymi głowami.
Spojżałem w górę, przetarłem oczy, jeszcze raz spojżałem i zawołałem.
Nie mówcie, że to znowu oni!
Obawiam się, że tak niestety jest. Liderka w snowstar przygryzła wargi.
Nie damy się! Zack zacisnął pięści.
Hmmm, co ty możesz potrafić? Zastanowiłem się kierując manapedię na mojego wieżchowca.
Thundercolt, manamon koń typu święto elektrycznego, wyższa forma Uniclouda. Zabicie Thundercolta jest karane śmiercią. Krew tego manamona ma właściwości lecznicze, aczkolwiek tylko wtedy, gdy Thundercolt odda ją dobrowolnie. W trakcie biegu może rozwinąć prędkość 1000 km/h dzięki ładunkom elektrycznym.
Spojżałem jeszcze w ekran by zobaczyć prawdopoobne ataki manamona. Tym czasem na ziemi wylądowały 3 gryfy, składając skrzydła. Na ich plecach siedziały wojowniczki z Werewolfsyrem wyszytym na ubraniach.
One są od Alegrii! Zawołał zgrszony Davidson.
W imieniu naszej pani Alegrii mamy was zabić! Zawołały Gromko kobiety. Humbabangi, chrupanie! Zawołały.
Hmmm. Sprubujmy. Thundercolt, stalowy róg w jednego! Zawołałem.
Koń z głośnym, bojowym rżeniem potrząsnął łbem. Róg się tam znajdujący zabłyszczał i wydłużył się. Thundercolt zaszarżował na jednego z gryfów, uderzając go w brzuch.
I wtedy stało się coś dziwnego. Świat zatrzymał się na ułamek sekundy, niczym w filmowej stopklatce. Widziałem zatrzymanego w akcji Humbanga z rozwartym dziobem, eksponującego swoje wielkie zębiska, których nie powinno tam nawet być. Widziałem pochyloną Pegastorm z wycelowanym weń rogiem, asz nagle, błysk. I leciałem. W dół, w dół, bez końca w dół, przed oczami mając dalej tą samą scenę, w tkim samym położeniu, nic się nie zmieniało.
Poderwałem się nagle, biorąc głośny oddech. Leżałem w łóżku. Że co, za raz? Zastanowiłem się przez chwilę. Widziałem normalne, hotelowe otoczenie. 2 łóżka, drzwi do łazienki, kinkiety na suficie, wszystko zdawało się zwyczajne. Czyli to wszystko było, snem? Zastanowiłem się przez chwilę, po czym roześmiałem cicho. No tak, w nocy oglądałem film "Shadow organization, historia na faktach" i pewnie od tego zebrały mi się tak dziwne, myśli.
Resztę nocy przeleżałem we względnym spokoju, rano opowiadając sen Lily, która zkwitowała to krutkim wiedziałam, że nie jesteś normalny, Luke.
Po zjedzeniu śniadania zaczęliśmy zastanawiać się, co dalej. Pożegnaliśmy się z Zackiem, który zmierzał w kierunku Oriandy. Max i Ariana też odeszli już wcześniej, wczesnym rankiem w stronę Avalette. My jednak z Lilką mieliśmy jeszcze 1 plan, odwiedzić wioskę Hansha i słymne kasyno, które przez ostatnie lata znacznie się rozrosło.
- To jak, idziem? - Zapytała moja kuzynka, gdy staliśmy przy bramie Hazeldale.
- Ano, komu w drogę, temu czas. - Odparłem wesoło, przekraczając przejście.
Co by nie mówić, ale Skien path była miejscem ładnym. Małe jeziorko na północnym zachodzie ciekawie komponowało się z wszechobecną roślinnością tego terenu oraz przypadkowymi, lub nie Manamonami w tle. A to jakaś Eagala przeleciała szypko, tworząc rozmazany ruch, a to jakieś drzewo poruszyło się w gęstwinie ujawniając, że jest Sapplem, czy przez wodę przeskakiwał Tadder. Aż miło się na to patrzyło. My jednak nie zamieżaliśmy podziwiać natury, gdysz dość spieszno było nam do wioski, a do przejścia był jeszcze Mineruff Tunnel. To znaczy, nie trzeba było nim przechodzić, bo od dawna istniała przełęcz, lecz, jak zwiedzać Tangerię, to zwiedzać, prawda? Takie mieliśmy nastawienie, więc tak też postanowiliśmy zrobić.
- Wiesz co ci powiem? - Zagadnąłem do Lily, grzebiącej w telefonie.
- Mhm? - Odparła, ledwo podnosząc głowę z nad ekranu.
- Może zacznę pisać scenariusze filmowe czy coś, z moją wyobraźnią? - Rzuciłem z uśmiechem, co spowodowało tylko jej parsknięcie.
- Taak taak. A potem staniesz się słymniejszy od Pattryka Wegi, będziesz latać prywatnym odrzutowcem, i, -
Przerwała, nasłuchując. Na drodze panowała, że tak to powiem normalna cisza, czyli okazjonalne dźwięki manamonów, śpiew ptaków, czy szemranie wody.
- Co jest? - Zapytałem, lecz dziewczna tylko przyłożyła palec do ust i wskazała gdzieś, na lewo.
Obróciłem głowę zaciekawiony. Początkowo wszystko wydawało mi się naturalne. Drzewa, a właściwie krzaki, śpiący Leonra w ich cieniu, nic specjalnego. Lecz wtedy usłyszałem to, o co chodziło wcześniej mej szanownej kuzynce. Niski, podobny do warkotu dźwięk, przypominający nie co, no właśnie. Coś mi to mówiło, tylko co?
- Że co do? - Zapytałem, zniżając głos.
- A bo ja niby wiem, tak? - Odparła Lily, nasłuchując dalej.
Dźwięk powtórzył się, a po nim rozległ się stłumiony głos.
- Świetnie, Lonar! Teraz taran! -
Chwila ciszy, stłumiony dźwięk uderzenia i kolejne warknięcie, ewidentnie z niezadowolenia jakiegoś Manamona.
Popatrzyliśmy na siebie i bez słowa doszliśmy do tego samego wniosku. Ostrożnie udaliśmy się w stronę, z której dobiegały dźwięki walki. Już po chwili naszym oczom ukazał się średniego wzrostu chłopak, ubrany w typowy, trenerski strój, czyli koszulka z krudkim rękawkiem, dresowe spodnie pewnie z tego samego kompletu i brązowe traperopodobne buty z Mananetami. Przed nim stał dostojny stwór przypominający lwa, którego pysk wyrażał niesamowity spokój. Trochę dalej natomiast znajdowało się to, co tak gniewnie prychało. Na pierwszy rzut oka, Manamon przypominał żubra o grubej skórze i zakręconych rogach. Miał jednak nietypowy kolor. To znaczy, choć jego skóra była brązowa, to rogi i kopyta były białe. Tak samo biały był brzuch, choć naturalnie te części ciała tego stwora powinny być czarne.
- Że co on tutaj robi? - Zapytałem samego siebie, wyciągając manapedię.
- Teruffalo, Manamon bizon typu ziemnego. Choć za zwyczaj na to nie wygląda, Teruffalo potrafi rozwinąć niezwykłą prędkość. Gdy biegnie po płaskim gruncie, wydaje się, jakby wwiercał się w grunt. Jego rogi są świetną bronią, ale i narzędziem do kopania w ziemi. -
Wilk w owczej skórze, cz4, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-08-29 02:58:10
Wpatrywałem się w litery na smartfonie przez dłuższą chwilę. Kurwa, no przecież to niemożliwe. O czym ja teraz właśnie pomyślałem, hm? To nie ma najmniejszego sensu! A jednak, a jednak coś, gdzieś kołatało mi się po głowie. Po chwili jednak odpisałem gdzie tam i odłożyłem smartfona, gotowy na kolejny dzień w pracy.
Ten dzień, w odróżnieniu od ostatnich spędziłem dość, napięty. Co prawda w głębi siebie nie wierzyłem w to, by Sara mordowała ludzi, tymbardziej żeby była jakimś holernym wampirem, ale, nie wiem czemu do piero teraz, czemu to się działo, po głowie, niczym irytująca mucha na szybie brzęczała myśl, czy dziewczyny nie mają racji. Czy to przypadkiem nie ja jestem tutaj ofiarą, albo wodzoną za nos kukiełką, hm? Dlatego też dzień w pracy dłużył się bardziej, niż zwykle. Przez roztargnienie prawie zapomniałem wyłączyć komputer przed wyjściem, a to już była oznaka na prawdę wysokiego niepokoju.
Po powrocie do domu jedyne, co czułem, to wielkie zmęczenie. Chciałem po prostu się położyć, zasnąć, zapomnieć o wszystkim. Ale jakaś część mnie, pewnie ta, którą łączyłem z siostrą uporczywie uwierała gożej od niewygodnego buta. Zadzwonię do Sary i zobaczymy, co będzie. Zadzwonię do niej i ciekawe, co będzie.
Czy wierzyłem w jej słowa? Tak. Czy było to jednak bezwarunkowe? Wiecie. Generalnie zawsze obstawałem przy swoim nawet wtedy, kiedy wiedziałem, że nie mam racji. Jednak kiedy dwie, bliskie ci osoby mówią, że coś jest nie tak, a poszlaki wskazują na, właśnie to co mówią, choć twoje serce wrzeszczy inaczej najpewniej z powodu dużej ilości mięty, to warto w miarę możliwości dowiedzieć się, co w trawie piszczy, nie prawdasz?
Drżącą ręką sięgnąłem po smartfona. Mimowolnie zerknąłem na messengera, którego nie ruszałem od momentu wyjścia z domu przed pracą, a właściwie to momenu z przed wyjścia. Kilka wiadomości na grupach, w których byłem członkiem, nic specjalnego. Na naszym, świerzym chacie tylko wiadomość od Ariany. Uważaj na siebie, wysłana kilka godzin temu.
Wyszedłem z komunikatora i kliknąłem w ikonkę telefonu. Mogłem oczywiście zrobić to przez kontakty, ale tak było po prostu szypciej. Numer Sary nie był aż tak zakopany pod stertą innych, to też dojście do niego tak było po prostu szypsze. Wybrałem go i przyłożyłem słuchawkę do ucha.
- Halloo? - Usłyszałem po chwili.
- No cześć, jak tam? - Zapytałem, prubując ukryć emocje w głosie.
- Powiem ci żyć się da. Trochę katarzysko dokucza, ale tragedii nie ma. Jak dobrze pójdzie, to do końca tygodnia się go pozbędę. - Odparła z lekką energią w głosie.
Starałem się wysłyszeć coś dziwnego, innego, nietypowego w jej głosie. Faktycznie, nosowa nutka tkwiła tam, jak żep na psim ogonie, więc w teorii wszystko było w porządku.
- Wpaść do ciebie jakoś, pomóc coś? Jutro mam wolne. - Zaproponowałem.
- Wiesz co? Odeśpię sobie jutro albo porobię coś sama, zobaczymy się jak wyzdrowieję. Z resztą, po co masz przejmować odemnie najgorsze? - Zapytała w taki sposób, że nie mogłem powstrzymać krutkiego wybuchu śmiechu.
- No jak tam uwarzasz. Zdrowiej. - Odparłem, rozłączając się.
W teorii wszystko wyglądało dobrze, o czym nie omieszkałem napisać na chacie.
- Ehh, dziewczyny. Po co od razu wieszacie psy na kimś, z kim mi się dobrze rozmawia? Gadałem z Sarą i faktycznie jakieś wirusisko ją trzyma. Wniosek, czyli to nie ona. - Napisałem, dodając złośliwy uśmieszek na końcu.
- Ja tam bym jednak dalej uważała. - Odpisała po chwili Alicja.
- Co tym razem? HIV? - Odpisałem, czując lekką złość na siostrę, która prubowała szukać dziury w całym. Z resztą, czy kiedykolwiek było inaczej? Hmmm, na to pytanie raczej odpowiadać nie muszę.
- Co ci powiedziała? - Napisała Ariana.
- Że się kuruje i jak szypko wyzdrowieje niedługo wraca do pracy. Chciałem ją odwiedzić, ale powiedziała, że chce sobie wyleżeć chorobę. Nic w tym dziwnego nie widzę. Wgl, po co ja dalej tkwię w tym temacie? Sprawa wyjaśniona. - Napisałem.
Przez długi czas nie było odpowiedzi, to też po prostu odłożyłem telefon na bok i zająłem się innymi sprawami. Przejżenie youtuba na większym ekranie, zrobienie jkiejś kolacji, sprawdzenie wiadomości, chwila relaksu po kolejnych pięciu dniach tyrania w biurze. Do piero jakoś po 23 odezwał się telefon. Akurat skończyłem oglądać film, "Szklaną pułapkę", do którego często wracałem, to też sięgnąłem po irytujące ustrojstwo.
Na chacie znajdowało się kilka wiadomości o treści podobnej do wcześniejszych. W końcu wiadomość od Arii sprawiła, że nie wiedziałem czy mam się śmiać, czy płakać.
- Pójdę do tego szpitala dzisiaj w nocy. Mam dziwne wrażenie, że będzie kolejne udeżenie. Babska intuicja mi to mówi. Zobaczymy, kto tutaj się z nami bawi. -
- Oszalałaś? A jak faktycznie będzie tam zabójca i ciebie skasuje? - Odpisałem wzburzony. Zawsze miała dziwne pomysły. Ale żeby takie coś?
Nie odpisała już, stając się niedostępną. Prubowałem się do niej dodzwonić, ale prędzej chyba uzyskał bym audiencję u prezydenta Polski. Po mimo kilku prób jej telefon był wyłączony, czy też rozładowany. Zadzwoniłem więc do Ali, która, tym razem, co dość dziwne podzielała moje zdanie uważając, że Ariana to idiotka, ale nie wykluczała możliwości w odpowiedni sposób, zukrycia opserwacji szpitala.
Położyłem się do łóżka, ale gdzie tam, nie mogłem zasnąć. W głowie kołatały mi się ostatnie zdażenia. W końcu wstałem. Chyba od jakiegoś czasu wiedziałem, co zrobię. Po prostu ubrałem się, napisałem siostrze jadę, po czym wsiadłem do auta.
Przeklinając głupotę przyjaciółki ruszyłem w stronę szpitala. Serce waliło mi jak młot kowalski. To prawda, była czasem irytująca i doprowadzała mnie do szewskiej pasji, ale nie wybaczył bym sobie, gdyby coś się jej stało. Gdyby z powodu mojej głupoty to ona figurowała by na pierwszych stronach gazet. Niby tajemniczy jak go nazywali wampir nie gustował w outsiderah, że tak to określę, ale kto wie, co takiemu do łba strzeli? To nie jest dyniowaty Caramel, tylko seryjny. Może zauważy dziewczynę gdzieś w krzakach, pomyśli że widziała, spłoszy się i zabije.
Gdy dotarłem pod szpital wybiła północ. Po prostu idealna pora na takie rzeczy. Zacząłem się rozglądać, ale nie widziałem niczego specjalnego. Po za, oczywiście, autem Ariany. Pustym.
- No ja pierdolę! - Warknąłem przez zaciśnięte zemby. Najpewniej czaiła się gdzieś, albo była już w środku. Brama wejściowa była zamknięta, ale nie takie rzeczy ta wariatka odwalała. Mogłem się po niej spodziewać wszystkiego.
Nie wiedząc, co robić spędziłem ponad godzinę w aucie, prubując dodzwonić się do przyjaciółki. Jej telefon jednak pozostawał martwy tak, jak przed moim wyjściem, co powodowało poczucie wzrastającego niepokoju. Wyjaśniłem sprawę Alicji, która też się ewidentnie wkurwiła i obiecała mi, że sobie poważnie porozmawia z naszą dezerterką.
Rozmowy rozmowami, ale gdzie ona była? Po pierwszej w nocy zdecydowałem, że zrobię coś, czego normalnie nigdy bym nie zrobił. Nie to, żebym się nie odważył, tylko po prostu nie jestem debilem. Mianowicie miałem na myśli włam na teren szpitala.
Zacząłem obchodzić budynek do okoła, lecz wszędzie wyglądał na dobrze zabezpieczony. W sumie, logicznie myśląc to jest szpital, a więc musi być chroniony, a raczej, izolowany. Gdyby jakiś wirus rozszalał się w środku mało kto by chciał, żeby wyszedł radośnie na świat. To nie był Elmo, czy bajkowa Dora, żeby go poznawać.
Na tyłach budynku znajdowała się mała furtka. I co ciekawe, była otwarta. W tym momencie jednak nie rozmyślałem czy był to przypadek, czy sekretne wyjście ochroniarza chadzającego tamtędy po browce, czy cokolwiek innego, tylko po prostu pchnąłem ją, wchodząc na teren.
Księżyc w miarę dobrze oświetlał wszystko, to też używanie dodatkowej latarki w telefonie raczej mijało się z celem. Chyba, że zachciało by mi się bawić w Eragona, oślepiającego Lethlrblakę zaklęciem garjzla, albo, gdyby naszła mnie ochota pobawić się w ducha.
No tak. Zawsze, kiedy jestem w stresie, do głowy przychodzą mi głupie myśli. Gożej, jak wisielczy humor.
Początkowo myślałem, żeby zacząć wołać Arianę po imieniu. To jednak wydało mi się bardzo głupim pomysłem. Po pierwsze, może jej nie było tutaj, tylko gdzieś w zaroślach na zewnątrz. Jak ją znałem, to była już w środku, ale lepiej dmuchać na zimne. Po drugie, mój krzyk mógłby być doskonałym naprowadzeniem dla ochrony szpitala. Zwłaszcza teraz, kiedy.
Zatrzymałem się na chwilę. Czy budynek nie powinien być dodatkowo chroniony z racji na sytuację? No właśnie. Tutaj ludzi mordują, i to nie pierwszy raz, a o tym nikt nic nie mówi. Mijałem lecznicę kilkukrotnie jadąc i wracając z pracy, czy będąc teraz, czyli o porze, o której atakował nasz niby wampir. A jak na razie nic. I jeszcze ta furteczka. Czy coś tu jest nie tak, czy to ja zaczynam wariować?
Z drugiej strony to jest wieś. Może ochronka zabalowała przy meczyku z najlepszym przyjacielem mężczyzny w ręku, albo po prostu przysnęło się panu Włodkowi na stołeczku? Wszak to wszystko to tylko ludzie. A po za tym, to nie był przecież pieprzony film akcji, tylko zwyczajne, chyba zwyczajne życie. Więc czego ja oczekiwałem, agentów interpolu, wynajętych najemników, czy może sterowanych zdalnie robotów napędzanych AI?
A jednak? A jednak coś wydawało mi się totalnie nie tak. Wejścia do samego budynku nie potrafiłem znaleść, to znaczy, wejścia dostępnego o tej porze bez wywoływania rabanu, nie licząc furtki oczywiście. No ale ona prowadziła tylko albo aż, na teren. Może nasz przysłowiowy Włodzimierz zapomniał o tej że, ale był już na tyle skrupulatny, by zamknąć wszystkie wejścia do samego budynku? Kto to wiedział.
Nie wiedziałem, co dalej robić. Telefon Ariany był oczywiście nieaktywny, a od tych moich rozmyślań, krążeń i teorii spiskowych wzrastał tylko lęk. Czas też pędził na przód jak ferrari. Już było po drugiej. Za raz będzie trzecia i co, morderca wyskoczy jak z pudełeczka?
We wszechogarniającej wszystko ciszy nagle usłyszałem dziwny dźwięk. Jakby, kroki? Zerwałem się gotów do biegu, czyjaś zimna ręka jednak skutecznie zatkała mi usta, a znajomy głos wyszeptał.
- Witaj, Radziu. -
Po chwili poczułem udeżenie, a świat na chwilę odpłynął.
Gdy się ocknąłem, a nie mogło być to długo po zapadnięciu w letarg zobaczyłem, że leżę na trawie, a nademną stoi znajoma postać. Stała jednak tak, bym nie widział jej twarzy, która ukryta była w cieniu. Byłem jednak pewien, że znam ten głos, że kogoś mi ona przypomina.
- Jak tam? - Zapytała, śmiejąc się cichutko.
- Co jest. - Zapytałem, podnosząc się na nogi. Dalej jednak nie mogłem dostrzedz, kto zaszczycił mnie swą obecnością.
- Powiem ci, że nie myślałam, że tak szypko zaczniesz węszyć. No ale, każdy się może pomylić, nie prawdasz? - Zapytała, na pewno kobieta, dalej ze złośliwą nutką w głosie.
- Aria, to ty robisz sobie ze mnie żarty? - Zapytałem głupio wiedząc, że to nie mogła być ona. Nie w takiej sytuacji.
- No nieee. Jeszcze mylisz mnie z taką ciapatą? Gdzieś tu pewnie krąży i szuka supermordercy, ale nią też się zajmę. Tylko, widzisz, teraz muszę ogarnąć ciebie. Choć niepowiem, trochę mi szkoda. -
- Sara! - Zawołałem olśniony. To był przecież jej głos. I faktycznie, zakatarzony.
Odwróciła głowę w moim kierunku, bijąc powolne, ironiczne brawo. Zadrżałem lekko, widząc tą bladą twarz wpatrującą się we mnie przenikliwymi oczami.
- Widzisz, a jednak nie głupiś, Radosławie. Wracając do tematu powiem ci, polubiłam cię i nie miałam nawet za miaru się z tobą konfrontować. To znaczy, spotykać, rozmawiać, pić, oglądać filmy, flirtować to chętnie, ale, rozumiesz, nie w tkiej chwili, nie w takiej, sytuacji. To miała być moja słodka tajemnica. - Powiedziała, odsłaniając w uśmiechu zęby. Spodziewałem się kłów wampira, lecz jej uzębienie było z pewnością zwyczajne, jak u każdego innego człowieka.
- O co tutaj do kurwy nędzy chodzi? Robisz sobie ze mnie jaja, czy też szukasz tego mordercy? - Zapytałem po chwili przyznając sobie w duchu medal za głupca roku.
- Po co mam szukać kogoś, kim, jestem ja sama? Czy jak szukasz biurokraty, to też wchodzisz w internet, czy zajmujesz się robotą? No weź. - Odparła, kręcąc oczami.
- O co tutaj chodzi, odpowiesz mi, czy mam dzwonić na policję? - Zapytałem, w duchu opieprzając siebie, że działam jak w typowym filmie akcji, a bardziej, operze mydlanej.
- Po co masz się kłopotać, Radusiu. Zostaw wszystko mnie. Zrobię, po co przyszłam, i już mnie tu nie będzie. Tylko, wybaczysz mi chyba, że ciebie też, usunę? Na prawdę nie chcę, ale, sam rozumiesz. Bez świadków. - Powiedziała, przysuwając się nieco bliżej.
- I po co ci to wszystko? - Zapytałem samemu nie wiedząc nawet, czemu jeszcze nie wyciągnąłem telefonu z kieszeni.
- Jakby ci to powiedzieć. Jak jesteś głodny, to idziesz do sklepu, kupujesz sobie wędlinkę, serek, chlebek, butelkę wody albo innego świństwa, wracasz do domu, żresz, i po problemie. Albo zamawiasz maka, kfc, albo innego chinola. A widziałeś kiedyś sklepy, w których sprzedawali by krew? Świerzą, bez chemii, krew? - Zapytała, co wytrąciło mnie z równowagi.
- Jesteś psychicznie chora, uważasz się za wampira i dla tego żłopiesz krew, czy jak? - Zapytałem oniemiały.
- Więcej, Radku. Nie muszę nikogo udawać, jeśli tym kimś jestem. Myślisz, że czemu znajdowane ciała miały nakłutą szyję i były odsączone ze wszystkich płynów? Że niby ktoś spuścił sobie to ot tak, dla zabawy, albo oddać do banku krwi? No nieee. Powiem ci, na tym świecie silniejszy zjada słabszego, albo sprytniejszego. A po za tym, każdy może być głodny, bo tak to już jest. I ja też. - Odpowiedziała spokojnie.
Im dłużej z nią rozmawiałem, tym dziwniej się czułem. To znaczy, nie mogłem ukrywać, że to, co mówiła nie miało sensu. Jednak wewnątrz siebie wiedziałem, że tak być nie powinno.
- Czemu tu nie ma ochrony? - Wypaliłem nagle, bo to też nie dawało mi spokoju.
Sara uśmiechnęła się szeżej, odsłaniając jeszcze więcej śnieżnobiałych zębów.
- Wszyscy śpią. Powiem ci, że dosypanie środków nasennych do piwa, które wcześniej zaoferowało się kupić nie jest aż tak trudne. Jak umiesz zamknąć ponownie butelki tak, by nikt nie skapnął się, że były ruszane, to droga jest wolna. - Odpowiedziała ze spokojem.
- Czemu tutaj, czemu my? Nasze spotkanie było ustalone, i to, że tu jesteś? -
- To akurat czysty przypadek. Wiesz, nie mogę przebywać zbyt długo w jednym miejscu, bo ktoś może coś podejżewać. Dlatego przenoszę się to tu, to tam, gdzie akurat będzie miejsce, w którym wiem, że sprawa nie zyska wielkiego rozgłosu. Albo zkorumpowane, wielkie miasto, albo właśnie mała wieś, w której raczej wszystko załatwia się wewnątrz murów i sprawy nie zyskują wielkiego rozgłosu. Jak ktoś jest sprytny, to sobie poradzi z taką sytuacją. A jak robisz to od dłuższego czasu, to, stary, nabierasz wprawy. -
- A sny? Te, o których ci opowiadałem? Ale dobra, bo nie mamy czasu. Za niedługo środki nasenne przestaną działać i te kukle z ochrony się obudzą, a ja muszę szypko znikać. - Powiedziała, rzucając się na mnie. Otworzyła usta szeroko, szeżej niż wcześniej, choć nie wydawało mi się, żeby było to możliwe. I wtedy, jej przednie zemby wydłużyły się, przemieniając w długie kły.
Osłoniłem się rękami czując, że grunt ucieka mi z pod nóg. Życie jednak postanowiło napisać mi jeszcze inny scenariusz, ponieważ po między nas wdarł się ktoś jeszcze, rzucając Sarę na ziemię.
- Aria? - Zapytałem patrząc na dziewczynę, która właśnie uratowała mi życie, albo, jak kto woli nie pozwoliła mnie wyssać.
- I kto miał rację? - Zapytała ze swoim charakterystycznym humorem, choć widziałem na jej twarzy ulgę i napięcie jednoczeście. Dość dziwny widok.
- Pojebało cie! Zapytałem. Miałem ochotę wyrzucić jej w tym momencie wiele. To, jaka była głupia, jaka brawurowa, jaka impulsywna. Ale wiedziałem, że nie ma czasu, bo wampirzyca zrywała się właśnie z ziemi z wyrazem czystej wściekłości na twarzy.
- No proszę, odnalazła się nasza zaginiona. Ciebie też wyssę! - Wrzasnęła, rzucając się w stronę Ariany.
- Zapomnij o tym! - Odparłem, odpychając ją tak, że upadła. To znaczy prawie upadła, bo tym razem zachowała równowagę.
- Nie chcecie mnie zezłościć, możecie wierzyć, ludzie. Warknęła, patrząc na nas z nienawiścią. Wiedziałem, że za chwilę nastąpi decydujący moment.
Smocze opowieści III. Powstanie człowieka, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-08-13 04:39:21
Minął czas jakiś od ostatnich na świecie zmian i przemian. Szlachetni opserwowali, jak stworzenia lądowe chadzają, latające w przestworzach się poruszają, a te w wodzie mieszkające szypkim ruchem to tu tam pomykają. Lecz, choć świat pełen był gór wyniosłych, drzew zielonych, czy wulkanów ognistych czegoś wszystkim tutaj dalej brakowało.
Zebrali się tedy na kolejną naradę, by problem omówić. Pierwszy ozwał się jak zawsze Archeos, a jego głos grzmiąc całą ziemię okrążył.
- Bracia moi i siostro. Choć powołaliśmy do istnienia świat wspaniały, czegoś, zdaje mnie się tutaj brak. Jedne istoty po lądach chadzają, inne w powietrzu pomykają, a jeszcze inne wodną przestrzeń dominują. Lecz choć pełno tutaj gór wysokich, drzew rozłożystych, wulkanów ognistych i códów innych czegoś dalej zdaje się brakować. - Ozwał się Stworzyciel.
- Me zdanie takie samo, o bracie. Brakuje tutaj istoty, która po ziemi by chadzała, ją wielbiła i stworzenia potrafiła opanować. - Odparł mu na to Aruturus.
- Rację macie w braku, lecz nie tak za rzecz zabrać się należy. Brak tu istoty potężnej, w wpowietrzu pomykającej, która swym działaniem i wolą ptactwo wszelakie i owady w ryzach trzymać będzie. - Rzekł na to Ravenos.
- Masz i rację bracie, lecz wiatr tę istotę winien zasilać. Niechaj będzie szypka i sprytna, a takosz zwinna, jak wiatru powiewy. - Dodał Etrachios.
- Nie potraficie za rzecz się zabrać, bracia moi. Niechaj nowa istota sekrety wód zgłębia, niechaj ryby zapoznaje i oswaja, niechaj tereny morskie ogarnia swą wolą. - Ozwała się na to Bluena.
I rozmawiali tak dalej, rozmawiali kłucąc się i godząc, aż w końcu do kompromisu doszli. Tedy to, każdy ze Szlachetnych cząstkę swej mocy przekazał, by nową istotę do istnienia powołać.
Aruturus dał moc ziemi, by istota lądy zgłębiała i ich używała. Etrachios i Ravenos dary wiatru oraz niebios przekazali, by przestworzy się nie bała. Bluena obdarowała mocą wody, by istota w wodzie czuła się niby ryba. Archeos zaś, jako najpotężniejszy istotę człowiekiem ochszcił, podarował rozum, spryt, odwagę i męstwo. I tak stworzony został pierwwszy człowiek. A że była to istota słaba, choć z mocami potężnymi, tak też Smoki wszystkie zaczęły się zastanawiać, jako to mu pomóc, by niemal im równym był i nad światem zapanować potrafił. By wola jego kierowała istoty go zamieszkujące. By był panem tego, na co oni czasu nie mieli, albo co zrobionym zostało, a niewykożystanym potencjałem. Wiedzieli bowiem wszyscy, że to w człowieku, tej nowo powstałej istocie tkwi potencjał tego świata. Niejako to on był pierwszy i ostatnio za razem stworzony.
I choć słaby i nieporadny, choć tylko jeden jedyny, z jego widokiem Bestie widziały, że świat kompletnym jest. Że to właśnie człowieka brakowało do obrazu pełnego, do szczęścia, którego poszukiwali dla lądów, wód i przestworzy niezbadanych.
Smocze opowieści II. Losy dalsze, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-08-10 02:37:39
Po świata stworzeniu, nadszedł czas na ułożenie początku jego, ustalenie tego, co ustalić należało. Problemem zaistę było jednak to, że smoki nie potrafiły się dogadywać. Bynajmniej, nie przez charaktery, wszak pochodziły od pierwszego, Archeosa, który nadał im postać i cechy obecne. Tedy to, rozmyślając, bestie do istnienia język powołały, którym porozumiewać się będą mogły rozumnie. Od tego momentu, każdy mógł wyrazić swe zdanie bądź opinię, zasięgnąć rady towarzysza, albo wejść do dyskusyji. Tak to, z darem mowy, Światli zaczęli się naradzać, co też na świecie potrzebnym będzie dalej.
Rzekł wtedy Archeos.
- Bracia moi i siostro. Świat, prucz nas, ziemi, nieba, barw, wody, czy dnia i nocy w zasadzie pozbawiony jest swej istoty. Wypełnijmy go istotami żywymi i nieożywionymi. Rozumnymi oraz tymi, które do życia inne wykożystują zmysły. Powołajmy stworzenia chodzące, pełzające, latające czy pływające, aby żaden z was nie czuł się poszkodowany. Niechaj świat wypełni się wesołością i nowością. -
A że słowo jego było święte, pozostali z chęcią przystali na owy plan. Tak o to, Etrachios powołał do istnienia ptaki zwiewne i owady trzepoczące, wypełniające przestworza swą pieśnią i muzyką. Małe kolibry czy mysikróliki, ale także dostojne orły, czy jastrzębie. Stworzenia szypko eksplorować zaczęły daną im przestrzeń, pokrywając swym rozśpiewanym churem świat cały.
Araturus zaś postanowił stworzyć istoty, żyjące tylko w jego królestwie, na lądzie. Tak o to powstały koty, psy, wiewiórki, ale także słonie, goryle, czy lwy.
Wolą Ravenosa nie było stworzenie zbyt wielu istot. Wystarczało mu to, co uzyskał dzięki Etrachiosa mocy. Wszak istoty powietrza podległe były wiatru mocy. To też, Dostojny wstrzymał się ze swym działaniem.
Bluena zaś, najskromniejsza, powołała ryby wszelakie, krewetki czy małże, które natychmiast wielkie wody zasiedliły.
Gdy stworzenia rozeszły się po świecie, rozpoczęły się tedy narady o tym, jak świat dalej urządzać. Rzekł tedy ponownie Archeos, a głos jego niby dzwon rozwibrował przestrzeń całą.
- Kamraci. Świat wypełniony jest stworzeniami pełzającymi, latającymi, czy pływającymi. Ale brak w nim siły nieożywionej. Potęgi mocy naszej, która choć wyniosła, prezentuje siłę naszą w dostojny sposób. -
Tedy to, radząc razem z Araturusem, kamienie, drzewa, czy wulkany stworzyli, by świat jeszcze bardziej urozmaicić. A zobaczywszy to, stworzenia wszelakie ciekawe nowiny zaczęły je badać. Ptaki drzewa obsiadać, jaszczurki na kamieniach rezydować, czy wiewiórki skakać z gałęzi na gałąź.
Tedy to rozpoczęły się waśnie między Smokami. A to, że stworzenia lądu na teren powietrzny wchodzą, a to, że ptaki po ziemi chadzają. Kłutnia ta, choć zażarta krutką była, albowiem Archeos, jak zawsze zażegnać był ją w stanie. Ostrym słowem rzekł do reszty, by ich uspokoić.
- Bracia moi i siostro. Stworzenia, któreśmy do życia powołali prawo mają kroczyć, latać, czy pełzać. Cóż to dla was za problem, że mały ptak przejdzie po lądzie, albo kot zacznie skakać w powietrza terytoria. Czy to nie lepiej, jak nasze stworzenia w przyjaźni ze sobą żyją i pomagać sobie mogą, a niżeli uwięzione w swoich środowiskach, niby skała? -
Mądre te słowa zażegnały kłutnię, i odtąd spokój po między Stworzycielami panował, gdy dalej świat tworzyli radząc się wspólnie i opserwując to, co wola ich i słowo tworzyły.
Smocze opowieści I. Powstanie, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-08-03 02:07:42
Początkowo nie było nic. Jakoby mrok czysty, czerń atramentowa, pokrywająca wszystko swym mdlącym, czarnym całunem. W tych to chłodnych obięciach niczego, z wolna zradzać zaczął się byt. Nie miał on imienia, nie miał celu, nie miał nic. Był po prostu zarodkiem jakoby, ziarnkiem piasku w nieprzeniknionej nicości. Z wolna narastał jednak, a nikt nie wiedział, jak się on narodził. Jednego dnia go nie było, a drugiego po prostusię zjawił, przynosząc zmiany dla tego martwego krajobrazu.
Istota rosła szypko, jakoby zasadzone nasionko w 3 dni w wielki dąb wyrosło. Tak to powstał Archeos, pierwszy z pierwszych. Łapy jego mocne były jak stal, łuski jak diamenty tfarde, a ogon giętki, niby bicz. Władca niejako, acz nie dysponował on poddanymi, przestrzeniami, ani niczym, czym by władać mógł. Nie można było mu jednak odmówić bycia pierwszym z pierwszych, zwiastunem światła, panem narodzin.
Archeos, powstawszy i dorosnąwszy przebywał w nicości, kontemplując ją. Nie wiedział skąt, posiadał jednak rozum mądry, umysł światły, a serce mężne, niby serce najszlachetniejszego z rycerzy. Zaczął on tedy zastanawiać się nad tym, czy uczynić coś jest w jego mocy, i życie przynieść w ten bezkresny mrok. I ponownie, nikomu nie wiadomym jest, czy posiadał on moc jakową, czy przypadek to był, dość, że myśl jego potężna powołała do istnienia przestrzeń. Odtąd, choć wydająca się bezgraniczna, pustka miała granice, była utrwalona. Wtedy też, Archeos ziemię stworzył, by stanowiła posadzkę królestwa jego.
Choć jednak świat ten podwaliny posiadał, a i swego stwórcę, brakowało mu samego sebie. Wszystko, czym był, to pustka bezkresna oraz piaski nieprzebrane. Tedy to, w swej wielkiej mądrości, stworzył Światły czas, umieszczając na jego granicy dwoje strażników. Słońce, oraz księżyc. Tak oto nadał słońcu imię dnia, a księżycowi nocy. I od tego momentu, przez część czasu panowało słońce, a przez drugą księżyc.
Zadowolony z siebie, władca rzekł swym mocnym, niby spiżowym głosem. Na jego ryk ziemia zadrżała głęboko w swych trzewiach, wydając z siebie wodę, która niby przeźroczysta krew płynęła w rozpadlinach i jarach, dla niej utworzonych. Stworzył Archeos skały, wulkany, oraz inne krajobrazu elementy znane.
Mimo swych dokonań, nie był Mężny zadowolon z dzieła swego. Wiedział, że dar, który otrzymał zobowiązuje go do wypełnienia przestrzeni istotami żywymi, które będą mogły chodzić, pełzać, czy latać, niby przesuwające się na górze słońce i księżyc.
Wtedy też rozdzielił ostrą granicą ziemię z tym, co w górze, nazywając ziemię lądem, a sklepienie niebem. I tak oto, z owej mrocznej pustki wyłoniło się nowe istnienie które, w swej mądrości, Archeos światem nazwał. Wydawał się jednolitym, więc kolor do istnienia powołał, by wszystko inną barwę miało i oko cieszyło.
Przez dni kolejne, rozmyślał Inteligentny, czego jeszcze brakuje. I tedy zrozumiał, że samotność mu doskwiera, że istot innych potrzeba. Rozumnych, oraz tych mniej świadomych. Żywych i nieożywionych.
Rozpostarł tedy swe skrzydła olbrzymie, świetliste, i nad ląd wzleciał, by się mu dokładnie przyjżeć. I znów, wydał z siebie ryk, posiadający moc dźwięk, który to z niego samego niejako stworzył Etrachiosa. Świetlistego i dostojnego, któremu to Archeos nad niebem władzę powierzył.
Moc jednak, którą Mężny uwolnił, doprowadziła jeszcze do stworzenia trzech istot. Araturusa, tfardego i przysadzistego, niby zbity piasek, który Archeos skałą nazwał. Został tedy lądów panem.
Ravenos, o zwinnej sylwecie, będący w ciągłym ruchu, wiatr stworzył, i też zaczął nim zarządzać. Ostatnią zaś z powstałych była Bluena. Delikatna, o łuskach błyszczących, niby kropelki wody. Błękitnych, jak fale. Panią wód więc została. Tedy to, Archeos wszystkich swej rasy Smokami nazwał i z nimi dysputy prowadził o tym, co świat powinien zawierać dalej. Uważał ich bowiem za równych sobie, posiadających moc tak, jak i on.
Dziki zew, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-08-01 00:33:24
Na tym świecie, każda żywa istota, a raczej, dokładniej. Każdy gatunek ma swój język. Bez znaczenia, czy jesteś mrówką, komarem, psem, czy człowiekiem w jakiś sposób porozumiewasz się z resztą świata. Mowa ciała, gesty, skrzeki, piski, czy mowa. Nie każdy zrozumie, czego chcesz, ale potrafisz się wyrazić w takiej, czy w innej formie.
Skoro każdy, to i my mamy swój język. Ciepła, pulsująca krew wypełniająca was, ale i nie tylko was. Jej delikatny rytm, śpiew ruszających się krwinek. Delikatny ruch szyji, puls, wszystko składa się na nasz język. Język dzikiego zwu, zwu krwi.
Lubieżnie czekamy na okazję, by zatopić nasze białe niby śnieg kły w waszych szyjach, by rozkoszować się ciepłem, słodyczą i płynnością tego, co nas do siebie woła. Ty, czytelniku możesz chcieć zawołać swojego kota, siostrę, partnera. Nie ma znaczenia w jakim celu. Może po prostu potrzebujesz obecności drugiego człowieka? Albo jest ci zimno i jedyne, o czym myślisz, to mruczący, puchaty kłębek na kolanach? To na prawdę nie ma żadnego, ale to żadnego znaczenia. Nas natomiast woła język krwi. Nęci nas swoją tak bliską i łatwą dostępnością. Wszak wystarczy tylko się zbliżyć, rozdziawić usta i wkłuć kły w ciało, by z kipiącą radością, czerwona ciecz odpowiedziała, witając nas swoimi hojnymi darami i walorami.
Czy uważam, że jest w tym coś dziwnego? Apsolutnie nie. Powiedz no, czytelniku. Nigdy nie masz ochoty na zjedzenie kawałka mięsa, albo krewetki w całości? Czym to tak na prawdę różni się od naszego, stylu życia? Za raz pewnie posypią się zarzuty, że to niehumanitarne, że zwierzęta nie czują tak jak wy, ludzie. Ale wiecie, co wam powiem? Winny się tłumaczy. Tak już działa ten świat, że silniejszy, albo sprytniejszy zabija i zjada tego drugiego. Lisy jedzą zające i kurczaki, żaby muchy i pająki, a ludzie wszystko, co wsadzą do ust. Świnia, krowa, koń, co to ma za znaczenie? I czy ktoś robi wam z tego powodu wyrzuty? Taka jest natura, takimi nas stworzono.
Aha, pewnie masz na myśli to, że czerpiemy radość z tego, co robimy? Czyli jak mam rozumieć wy, jedząc ulubioną potrawę nie delektujecie się nią, tylko połykacie na jeden kęsek, byle tylko skończyć szypciej? To po co wam sterty świństwa. Burgery, chipsy, pizze, kebaby. Wystarczy przecież surowe mięso. Przecież nie jest trujące. Z jakiegoś powodu używacie tych waszych przyprawek, zielska i innego bałaganu. I bynajmniej nietylko dla wyglądu tego, co spożywacie, a właśnie dla przyjemności, dla smaku.
Dalej mnie nie rozumiesz? No cuż, zjadany przez żabę pająk też nie rozumie, jak może jej smakować. Jestem tego pewien. Dlatego ty też nie zrozumiesz, czemu smakuje mi ciepła, gęsta krew. Umówmy się tak. Ty jesz swoje kebaby, ja piję krew. Tobie smakuje ten zawijaniec, mi wystarcza czerwony napój. O gustach po prostu się nie dyskutuje, bo każdy ma własne. I to dzięki temu świat jest ciekawszym miejscem.
A teraz, wybacz, zgłodniałem od tej rozmowy. Czy mogę poczęstować się, hmmm, krwią? No nie patrz tak na mnie, nie noszę jej przecież przy sobie. Jakby to wyglądało? Czy wy wszędzie nosicie ze sobą żarcie? Bo też mi się nie wydaje.
Czemu się odsuwasz? Ja tylko chcę się najeść! Naturalne jak to, że ty jadłeś dzisiaj na śniadanie jajecznicę na boczku, czy co tam innego. To ja jestem głodny tu i teraz i muszę zaspokoić głód. Ciesz się, że poświęciłem ci trochę mojego cennego czasu. Wiesz, on nie rośnie na drzewach. A teraz, stój spokojnie. W końcu każdy coś je, a silniejszy, bądź sprytniejszy zabija, a następnie zjada tego drugiego.
Zło, które czycha na dnie, creepy pasta. Dedykacja od Zuzy.
Data publikacji: 2024-06-28 01:34:03
Witam witam i o zdrowie pytam! Przed wami tekst, o którego napisanie zostałem poproszony, tudziesz nominowany już jakiś czas temu, no ale, wszyscy wiemy jak działa i jak wygląda wena, to też zajmuję się tym, kiedy ona jednak zamierza jakoś być. Aha, wszystko na proźbę czy też polecenie Zuzy. Mówisz i masz.
Przetarł dłonią czoło, niemal ociekające potem. Piętnasty dzień żeglugi, piętnasty dzień skwaru lejącego się z nieba, niczym na Saharze. Nie takie jednak rzeczy przetrwał on jak i jego załoga. Wieloletnia, morska praktyka tylko hartowała ciało, jak i ducha. A każdy kolejny wypad hartował tylko bardziej i bardziej. Uśmiechnął się pod wąsem, machinalnie poprawiając czapkę, nie wymagającą poprawiania. Odkąt pamiętał, zawsze był związany z morzem, tak jak i jego rodzina od wielu pokoleń. Praktycznie każdy z ich rodu był, jak to nazywali dzieckiem fal, heroldem okrętów, światłem latarni.
Z zamyślenia wyrwał go głos sternika, po którego twarzy widać było narastające znużenie. Henryk nie dziwił mu się wcale a wcale. Taka pogoda nie jednego potrafiła położyć, nawet i trupem.
- Kapitanie, zbliżamy się do celu! - Oznajmił chłopak, mocując się z kołem.
- Doskonale. Doskonale. - Zamruczał kapitan.
Od pewnego czasu byli na tropie uważanego przez wielu innych żeglarzy, piratów, czy zwyczajnych morskich wilków wraku. Legenda głosiła, że wiele, wielęset lat temu, niezwykle chciwy pirat, któremu bardzo się powodziło płynął tymi wodami, z okrętem wyładowanym złupionymi bogactwami. Był ścigany przez kilka, jak nie kilkanaście statków ludzi, którzy chcieli się go po prostu pozbyć. Zatopić okręt, załogę, a skarb wziąć dla siebie. Wedłóg legendy, morska walka zbudziła śpiącego w podwodnej jaskini potwora, demona, wersji było wiele, który to pożarł nieszczęsnego grabieżcę, wyłuskał jego pomagierów, natomiast sam wrak zgruchotał i zostawił na dnie, gdzie miał spoczywać po dziś dzień, z całą zawartością. Potwór zaś, od feralnego spotkania miał już nie spać, lecz czychać na każdego śmiałka, chcącego złupić ów skarb. Istota ta więc stała się swego rodzaju strażnikiem tajemnicy oraz zagarniętych dóbr.
Przez wiele lat nikt nawet nie myślał o tym, by udawać się w tamte strony. Ludzie albo byli strachliwi, nie chcąc kusić pradawnego zła, czającego się w morskich głębinach, nie wierzyli w istnienie bestii i skarbu, lub też uważali, że lepiej dmuchać na zimne. Fakt faktem, jakieś wyprawy w tamte strony się robiło, lecz nikt nic nie znalazł. A ci, którzy niczego nie znaleźli znikali bez śladu. Nikt nie brał tego za atak złej siły, albo przynajmniej większość nie brała z prostej przyczyny. Tamtejsze okolice roiły się niemal od rekinów i piranii, więc nawet i legenda o morskiej bestii nie wzbudzała tyle strachu. A każdy, zaprawiony kapitan wiedział, że nawet najbardziej przygotowana załoga może paść pod naporem tych drapieżnych ryb. Gożej, jak pojawiał się węgorz, rażący nieszczęśników swoją mocą. Temu też nikt nie zapuszczał się w tamte strony.
Henryk jednak postępował inaczej. Zlecenie jest zlecenie, a on nigdy nie odmawiał sobie kolejnej podróży. Każdy najmniejszy pretekst, bodaj przewiezienie listu od jednego zakochanego do drugiego było dobre. Nawet, jeśli nie przynosiło specjalnie wysokiego zysku. Najbardziej liczyła się możliwość wypłynięcia, ponownego skosztowania morskiej bryzy, ponownego ujżenia potęgi żywiołu, fal, ujżenie szybujących, śnieżnobiałych mew. Mógł tak wyliczać i wyliczać, a pewnie napisał by kilka tomów opasłej księgi.
Otrzymał jednak zlecenie, by udać się w tamte strony. Zlecenie nie od byle kogo, bo sam król Hiszpanii poprosił go o to. Podobno, znaleziony skarb chciał przeznaczyć dla dobra państwa, ale tutaj akurad Henryk nie wierzył mu ani ksztynę. Jak bowiem władca był skory zapłacić aż 100000 lśniących, złotych talarów, choć wiedział, że ekspedycja mogła się nie udać? Po za tym, nie od dzisiaj załoga "Niebieskiego smoka", tak bowiem ochszczono statek kapitana wiedziała, że Hiszpania była krajem bogatym, w którym wiodło się dobrze. Kapitan miał swoje podejżenia, ale wolał zachować je dla siebie.
Sam Henryk zaś, nie dawał wiary w ową historyjkę. Tfardo stąpał po ziemi. A jedyne, w co wierzył, to w morskie fale i ewentualną śmierć. Tak zawsze mawiał, i między innymi za to był tak szanowany przez załogę.
Płynęli już 20 dni. I choć nie chciał przed sobą tego przyznawać, od jakiegoś czasu, zaczął odczówać pewien rodzaj niepokoju. Prubował sobie wmawiać, że to przez pogodę, gorsze dni, niepewność, lecz po twarzach innych członków ekspedycji dostrzegał napięcie. Nie wiedział, czemu aż tak przejmuje się tym wszystkim. Ale choć był niewierny, niczym Tomasz, to miał świadomość tego, że w każdej historii może kryć się ziarno prawdy. A czasem, to ziarno nie jest zaczątkiem pięknej jabłoni, a trującego chwasta, pasożyta.
Oczywiście, jak na dobrego przywódcę przystało ukrywał przed innymi swoje lęki, śmiejąc się, pijąc i gawędząc z innymi. Chciał w ten sposób podnieść ich morale, usunąć złe myśli, ale samemu także się ich wyzbyć. Może i częściowo mu to wychodziło i wiedział, że gdyby nie on, pośród załogi mógłby zacząć pojawiać się poważny niepokój, to ludzie i tak chodzili spięci, niechętni, bojaźliwi, nie spali po nocach, mało jedli, czy rozmawiali.
- Czemu mnie to tak przejmuje? - Pytał często samego siebie wieczorami, gdy leżał w hamaku, patrząc w rozgwieżdżone niebo. - Nigdy nie miewałem aż, tylu myśli. -
- Chłopcy, zbliżamy się do celu! - Oznajmił gromko, zauważając małą, skalistą wysepkę, przy której miał znajdować się wrak. - Potrzebuję dwóch nurków. Dwóch śmiałków, którzy są gotowi zejść w dół i zbadać sprawę. Dwóch bohaterów, którzy są gotowi rozwiać plotki o morskiej bestii! - Tymi słowy prubował po raz kolejny zachęcić swoich ludzi do działania.
Przez długi czas panowała cisza. W końcu, nerwowo szurając stopami, na przód wysunęło się dwóch mężczyzn. Zwinni, szczupli, opaleni i zahartowani. Tak możnaby opisać braci bliźniaków Pawła i Gawła. Pływali z Henrykiem od piętnastu lat i zawsze byli mu wierni. Tak jak i on czuli zew fal, zew przygody. Nigdy nie przepuszczali dobrej okazji.
- Jesteśmy gotowi, kapitanie! - Odkrzyknęli. Choć starali się brzmieć pewnie, wilk morski zdołał wyczuć drżenie w ich głosach. Niepewność, a nawet lęk.
- Świetnie! Osobiście postaram się, by wasze imiona zostały zapisane w historii jako tych, którzy obalili prastarą opowiastkę, wymyśloną przed wielu laty, by zniechęcać nas, zahartowanych, do pływania w te okolice! - Zawołał, na co odpowiedzieli mu wyraźnie rozluźnionymi twarzami i dłońmi.
- Dobra. Wszystko pewnie wiecie, bo omawialiśmy to 1000000 razy. Powtórzę jednak jeszcze raz. Jak zejdziecie w głębiny bądźcie ostrożni. Gdybyście napotkali jakiego rekina, piranię albo, ugh, węgorza, to bez litości. Zakłujcie harpunami, zasztyletujcie, co uważacie za słuszne. Gdyby było ich zadużo, to po prostu spierdalajcie. Pociągniecie za linki przy hełmach, to was wyciągniemy. Znajdziecie coś, też szarpnijcie, sięgniemy hakami, wyciągniemy, co należy i oczywiście nie zapomnimy o was. A gdybyście jednak polegli pamiętajcie, że stoczyliście pojedynek z godnym przeciwnikiem, z samym Morzem. Zrozumiano? - Zapytał, na co usłyszał 2, wyraźnie żywsze okrzyki.
Wszystko potoczyło się szypko. Wszak mięli to wytrenowane do perfekcji. Z pomocą dwóch marynarzy i majtka, Henryk wydostał z pod pokładu 2 kombinezony nurkowe z pełnym wyposażeniem, które to następnie nałożyli na wilki morskie. Następnie, sam kapitan osobiście doposażył ich w broń i latarki, jeszcze raz życzył powodzenia, a potem, a potem, nurkowie po spuszczonym na tę okazję do wody trapie udali się w morze, pogrążając się w kryjącej wiele sekretów wodzie.
Cała pozostała załoga stanęła w milczeniu, spoglądając w morską toń. Przez chwilę widać było jeszcze kręgi na wodzie, w której zniknęli śmiałkowie, lecz po chwili, wszystko się uspokoiło i woda była głatka, jak za zwyczaj.
- Ciekawe. - Niskim barytonem odezwał się 1 z rzeglarzy, machinalnie poprawiając nie wymagającą tego koszulę.
- Co masz na myśli? - Zapytał Henryk. Od kąd dwójka jego zaufanych ludzi wyruszyła na śmiałą misję czuł się, niepewnie. Choć starał się wyglądać na tfardą skałę z zewnątrz, w środku holernie martwił się o tych ludzi. Byli jeszcze młodzi, zdrowi, pełni energii i zapału. Nieee. Przecież to wszystko to tylko legenda, opowieść. Za jakiś czas, nurkowie powrócą z tym, po co właściwie tu przybyli, a "Niebieski smok" opuści te rewiry, by już nigdy tu nie wrócić.
Co właściwie podkusiło go by przyjąć to zadanie? Zdawał sobie zdanie zarówno z ironii sytuacji, jak i z własnej hipokryzji i zmiany stosunku do tego wszystkiego. Ale im dłóżej znajdowali się przy tej małej, kamiennej, bezludnej wysepce, tym dłużej w serca wkradała im się lodowata łapa strachu, która po woli się zaciskała, niby sieci morskiej bogini Ran, zbierającej brawurowych ludzi morza, lub tych, którzy z własnej głupoty pchali się w paszczę lwa.
- Czuję, że to wszystko zakończy się, nieciekawie. - Myśli kapitana przerwał głęboki głos jedynej kobiety z załogi. Saphire stała nad nim, wpatrując się, jak on w głębiny. Poruszający się na jej szyji, smoczy emblemat prawie idealnie zgrywał się z ruchem drobnych fal, a drobne, acz mocne dłonie zaciskała na drewnianej barierce relingu.
Sama Saphire była dla Henryka, i nie tylko dla niego wielką ciekawostką. Normalnie praktycznie żaden okręt, kursujący w dalekie krainy, tymbardziej piracki, czy korsarski nie przyjmował na pokład bab. Ile to się mawiało, że takie tylko nieszczęścia przynosiły na pokładzie. Cuż. Przynajmniej ta konkretna udowodniła, że albo plotka, jak wiele innych jest totalną nieprawdą, albo, że w stadzie białych owieczek trafi się ta czarna, inna. Kiedyś, wyśmiana przez Jerzego, brata Henryka, bez słowa przeszła do czynów. Siniaka po jej prawym sierpowym mężczyzna obnosił jeszcze przez dobre kilka dni. Innym znów razem, bez wahania rzuciła się w morze, by ratować kilku pechowych rzeglarzy podczas sztormu. Mimo wszystko, największym czynem było, Henryk nie hciał sobie o tym przypominać. Niemniej jednak, po tym wszystkim nie mógł jej odmówić miejsca na łajbie.
Ciekawe było jednak to, że kobieta skutecznie unikała informacji o swojej przeszłości, o czymkolwiek, co wiązało się z jej przeszłością. Mężczyzna nie naciskał. Wszak wielu z zahartowanych, morskich wilków przeżyło swoje. Jedni znosili to lepiej, inni gożej. Pytana jednak o cokolwiek związanego z okresem z przed spotkania, zaciskała usta, a jej lewa ręka machinalnie ściskała zawieszkę na szyji, której pochodzenie też było nieznane. Nikt nie znał nawet jej prawdziwego imienia, więc z powodu koloru oczu, zamiłowania do morza oraz zawieszki, przedstawiającej niebieskiego gada, została ochszczona Saphire.
- Też mam złe przeczucia. - Odparł Henryk cichym szeptem. - Początkowo, to nawet nie wierzyłem. Ale teraz już sam nie wiem, ile z tego wszystkiego jest prawdą. -
- Mimo wszystko, nie bądźmy czarnowidzami. Nie straszmy reszty, bo wpadną w popłoch. - Odparła, tak samo cicho.
- Coś długo nie wypływają! - Ozwał się po dobrej godzinie sternik, co jakiś czas sprawdzający, czy linki są odpowiednio napięte. Na szczęście były.
- Nie wpadajmy w panikę. Jeszcze kilkanaście minut, i, - Zaczął Henryk, lecz po chwili musiał przerwać.
W głębinie coś się zakotłowało. Usłyszał znajomy szczęk, informujący o granicy naprężenia linki nurka, po chwili coś się zakotłowało, woda zagotowała się, niczym w olbrzymim kotle, a po kolejnych sekundach, z wody, po woli zaczął wynużać się 1 z braci nurków, którego urękawiczone dłonie kurczowo ściskały kotwicę z resztą statku.
- Ciągnijcie! - Huknął Henryk, samemu podchodząc do miejsca, z którego wynużał się śmiałek.
Zarówno on, jak i kilku innych rzeglarzy zaczęło ciągnąć, co jakiś czas zaprzestając, by człowiek w środku niewpadł w horobę dekompresyjną. W końcu jednak, stopy Pawła, czy też Gawła stabilnie stanęły na pokładzie.
Henryk osobiście chciał zdjąć hełm przyjaciela, lecz on był szypszy. Gdy stalowo szklana bańka z trzaskiem udeżyła o deski pokładu, oczom wszystkich ukazała się blada, ociekająca twarz Gawła. Jego oczy, rozszeżone prawie do gnanic możliwości odsłaniały jedynie białka. Mężczyzna przez kilka chwil poruszał ustami, niczym wyrzucona na brzeg ryba, w końcu jednak zaczął krzyczeć. Krzyk ten zmroził krew w żyłach wilkowi morskiemu. Był to bowiem dźwięk, jaki ktoś wydaje jedynie wtedy, gdy czuje się maksymalnie zagrożony.
- Gaweł, Gaweł! Co tam się do holery stało! - Krzyknął mu do ucha. To widać otrzeźwiło marynarza, ponieważ po wzięciu kilku głębokich oddechów był w w stanie normalnie mówić.
- Spierdalajmy, kurwa, spierdalajmy! To, coś. Paweł, Henryk, do kurwy nędzy, odpływamy! - Bełkotał, kurczowo trzymając się ręki kapitana niczym dziecko szukające swojej matki.
- Co się tam stało, do holery jasnej! - Wydarł się w końcu drugi z mężczyzn, nie mogący znieść strachu, presji, ale także spojżenia przyjaciela.
- Tam, na dole, coś dziwnego, to kurwa prawda, - bełkotał dalej Gaweł.
Henryk zrozumiał, że i tak niczego się teraz nie dowie. Nurek był zbyt zaszokowany, by składać sensowne zdania. Coś czuł, że to się tak skończy.
- Idę to sprawdzić. Saphire, przejmujesz statek do czasu, gdy nie wrócę. - Powiedział, na co kobieta kiwnęła lekko głową.
Gdy Gawła przejęło kilku marynarzy, Henryk odziany w kombinezon, ruszył na spotkanie nieznanego. Oczywiście, załoga prubowała go powstrzymać, argumenty wilka morskiego jednak wystarczyły, by dali sobie spokój, bo i tak by z szefem nie wygrali.
Płynął przez dłuższy czas, rozglądając się na boki. Nic jednak prucz kilku ryb, gęstwy wodorostów i skał nie przykuło jego uwagi. Podwodny świat wyglądał tak, jak go zapamiętał A jednak, dalej czuł ten podświadomy lęk, strach przed nieznanym.
Mimo wszystko, choć czujny nie potrafił zobaczyć żadnej nieprawidłowości. Czegoś, co przykuło by jego uwagę, mogło by, gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że sięgnął ręką po przytroczony do pasa harpun. Rękawica zamarła jednak, gdy spostrzegł, że to tylko wielki kłąb wodorostów, o który zahaczył. Już miał go odrzucić i iść dalej, gdy pod roślinami zobaczył coś, co zdawało się, serce Henryka zamarło, gdy rozpoznał TO coś.
Na morskim dnie, zaplątane w wodorosty leżały zwłoki Pawła. Na pewno nie żył. Ktoś, albo też coś rozdarło jego kombinezon, wyłuskując go ze środka, jak fistaszek z łupinki. Z mężczyzny i tak zostało niewiele, a jedyne, po czym rozpoznał go Henryk, to czupryna. Takich włosów na statku nie miał bowiem nikt. Choć obecnie poklejone krwią dalej prezentowały się imponująco.
Oczy wędrowca napełniły się smutkiem, gdy patrzył na szczątki przyjaciela spoczywające, samotne, na dnie oceanu. Przeżyli ze sobą tyle lat, tyle wypraw, by doprowadziło to do śmierci kompana. Lecz na tę chwilę, właściwszym pytaniem, właściwszą myślą było, co go zabiło? Co, albo też, kto?
Nie mógł być to rekin. Po ataku rekina wszystko wyglądało by inaczej. Węgoż też odpadał. Przecież dusił i połykał swoje ofiary. A za tem, co? Czyszby, nieeee.
Po raz kolejny prubował odpędzić złe myśli kotłujące się w głowie. Może to przypadek. Zawadził o coś z wystarczającą siłą, rozdarł się kombinezon, choć nie wiedział, jak wielka siła była by do tego potrzebna, a następnie zwierzęta zrobiły resztę.
Jeszcze 1 szczegół nie dawał mu spokoju. W jednej ze zmiażdżonych dłoni, Paweł kurczowo coś trzymał. Nie bez wysiłku wędrowiec rozchylił jego palce, ukazując dużą, złotą monetę.
- Skąt on to ma? - Pomyślał, przeczuwając najgorsze. - Wrak, kurwa, przecież to tylko, opowieść. Może po prostu to tutaj leżało? - Im dłużej tak myślał, tymbardziej wiedział, że to głupie. Ile monet znajduje się na dnie morza? No właśnie. Być może Paweł faktycznie odkrył wrak, zabrał to, by pokazać reszcie jako dowód? Ale po co? Przecież w razie odnalezienia wraku mieli wszystko umuwione, jaki miałby dać sygnał ktokolwiek z załogi, by poinformować resztę, żeby wyciągać. Chociaż, Paweł zawsze lubił być w centrum uwagi. I tym razem właśnie to go zgubiło.
Co tu robić. Zabrać szczątki przyjaciela i wracać? Zostawić jak jest i wracać, spierdalać z tąt? Nie. Musi pomścić śmierć towarzysza, który przecież dobrowolnie zgłosił się na to zadanie. Co powie Gaweł? Z takimi myślami ruszył dalej, docierając w końcu do czegoś, zdająceogo się być gigantycznym, omszonym kamieniem. Lecz im bliżej był tego tajemniczego obiektu, tymbardziej rozumiał, że nie jest to po prostu skała, a statek.
Wrak był wielki i po mimo upływu lat, po mimo oblepiających go skorupiaków wspaniały. Widać było, że ktoś, kto takowy statek posiadał nie należał do biedoty. Do teraz zachowały się resztki świetnych ozdób, które go pokrywały. Henryk, zbliżający się do owego reliktu czuł się dalej bardzo niepewnie.
Czy oznaczało to, że legenda była prawdziwa? A może po prostu to ziarno prawdy. Może to inny statek? Im bliżej jednak był, tymbardziej był przekonany, że TEN wrak, to TEN wrak.
Z niewielkiej odległości mógł odczytać złote litery "Luchiata" na przodzie. Mógł bezproblemu zauważyć resztki olinowania i wioseł, sterczące niby żebra kaszalota. Mógł też zauważyć szkielety załogi, albo przynajmniej ich pozostałości. Wyszczeżone czaszki, odziane w przegniłe resztki koszul torsy, wyglądające do słownie jak klatki, czy ręce, kurczowo trzymające się spruchniałych barierek.
Im dłużej stał przy tym okręcie, tym bardziej wierzył w legendę. Tymbardziej też narastał jego strach, związany z drugą częścią historii. W końcu Paweł nie żył, dowodu na to nie musiał daleko szukać. Mimowolnie zerknął na smutne szczątki nieopodal.
Mimo wszystko, postanowił zbadać statek. Zaczął go obchodzić. Galeon leżał na boku w sposób, który ułatwiał jego ewentualną eksplorację, górą zwrócony akurat w stronę kapitana, którego to ciężkie kroki miarowo udeżały o piaszczyste, morskie dno. Po całkiem niedługim czasie dotarł na tyły, gdzie aż chciał przetrzeć oczy ze zdziwienia. Oczywiście nie było to możliwe z racji jego stroju, więc tylko sapnął cicho patrząc na skrzynie. Choć skorodowały im zamki, choć wyglądały na delikatne dalej strzegły tajemnicy. Kilka z nich jednak było uszkodzonych, doskonale ujawniając sterty złota.
- Smoczy skarb. - Przemknęło mu mimowolnie przez głowę. Uśmiechnął się, myśląc o paradoksie sytuacji, gdzie jego statek nosił smocze miano.
Po chwili stania w miejscu podiął kolejną decyzję, od której zależały losy ekspedycji. Znalazł to, po co tu przybyli. Za chwilę pociągnie za linkę. Choć żal po stracie przyjaciela, to, że mógł niedopuścić do jego śmierci zawsze będą go dręczyć, odnalazł to, po co tutaj przybyli. Dlatego też, jego ręka już sięgała w stronę linki. Mimowolnie, przestąpił z nogi na nogę. Czubek jego lewego, podkutego buta udeżył w kadłub wraku, wywołując wibracje. Zamarł na chwilę, lecz nic się nie działo.
Ponownie, jego dłoń sięgnęła do linki. Jego palce dotykały jej, prawie szarpały. Lecz właśnie w tej chwili, prawie dokładnie z pod niego wystrzelił ogromny kształt, powalający go na ziemię.
Henryk poczuł cios ułamek sekundy po zauważeniu czegoś, czego nie potrafił nazwać. Ale to właśnie to coś spowodowało, że leżał teraz na ziemi, zamroczony. Chciał się podnieść, lecz ciężki kombinezon nie ułatwiał sprawy.
- Co do, - Pomyślał, gdy nadszedł drugi cios, przewalający go na bok. Wtedy to ujżał to coś w całej okazałości.
Było ogromne i pokryte dziwnie szorstką skórą. Do piero po chwili uświadomił sobie, że to łuski. Cielsko bestia miała wężowate, niczym pyton. Zwinne i giętkie. Uzbrojone w ostre pazury łapy podtrzymywały je całe. Natomiast tym, co uderzało go przez ten czas, był ogon. Długi i podobny do bicza, z rozwidlonym końcem.
Mężczyznę ogarnęło śmiertelne przerażenie. Czuł niemal emanującą z bestii pradawną siłę, i najważniejsze, czyste, zimne, czarne zło, niby atrament wyciekające przy każdym ruchu. Przez jego głowę przelatywały miliony myśli na minutę, lecz strach całkowicie przejął kontrolę nad jego ciałem i umysłem, paraliżując wszystko lepiej, niż pawulon, niż jakakolwiek z istniejących trucizn.
Nie wierzył. Nigdy nie wierzył, że stwór będzie prawdziwy. Lecz, czemu by nie miał być, skoro okręt okazał się prawdą? Po co przyjmowali tą przeklętą misję!
Resztkami sił pociągnął za linkę, do której się dostał. I dokładnie w tej samej sekundzie, olbrzymi łeb wyprysnął z wody, zatrzaskując szczęki na jego nodze. Henryk poczół potworny ból. I gdy poczół pierwsze szarpnięcie, zamarł z przerażenia jeszcze bardziej. Zrozumiał bowiem, że w tej chwili zciągnął koniec na całą swoją załogę, na cały statek.
Zaczął sunąć w górę i w górę. Prubował kopniakami drugiej nogi pozbyć się tego, co trzymało się nogi, lecz na marnę. Mógł sobie kopać śliskie cielsko do woli. Choć najpewniej z nogą nic jeszcze nie było, po za bólem, to bestia trzymała się, jak przyklejona na super glue. Już widział nad sobą niebo i statek, do którego go ciągnęli.
- Nie! - Wydarł się chrapliwie. Hełm, który miał na głowie zwielokrotnił jego wrzask, zmieniając go w zew czystej rozpaczy, pierwotnego, ludzkiego strachu. I to sprawiło, że załoga też się zawahała, gdysz przestał przesuwać się w górę.
Zobaczył wychylone głowy swoich długoletnich znajomych, towarzyszy wielu wypraw. Najwidoczniej, oni też dostrzegli już, że coś jest nie tak.
Prubował ich ostrzedz, chciał dać znać, że coś jest nie tak, zdać relację. Lecz w tej właśnie chwili bestia szarpnęła mocniej. Rozległo się trzeszczenie, a potem trzask pękającej linki. Zobaczył jeszcze przerażenie na twarzach swoich ludzi, usłyszał, że coś krzyczą, zobaczył też bardzo dziwną minę Saphire, a następnie ponownie pogrążył się w morskiej toni.
To nie był koniec jego problemów. Ogon bestii wyskoczył niewiadomo skąt, chlaśnięciem do słownie zrywając z jego głowy hełm nurkowy, który wpadł do wody. Czuł, że walka jest już przegrana, że nie ma szans na ratunek. Bestia za pewne pożre jego, a następnie, skoro już widziała innych, powróci tu, a na dno morza zawita kolejny wrak, tym razem jego statku.
- Nie! - Krzyknął ponownie. To też był błąd, gdysz przy otwarciu ust wlała się do nich słona woda. Czół jej wściekle goszki smak. Czuł, że nie ma już powietrza. Ostatnim, co poczół w życiu, był potworny ból smagającego go ogona. Następnie zapadła już tylko ciemność. Ostatnią myślą, którą miał było, "Oby oni przeżyli!"
***
- Słyszeliście opowieść o tym rozbitym statku nieopodal Szwedzkiego wybrzerza? - Zapytał Maciek, siedząc przy ognisku razem z grupką przyjaciół. Rozpoczynały się wakacje, a oni planowali wypad do skandynawii po odrobinę dreszczyku.
- Chodzi ci o ten piracki? - Zapytała Klaudia, sięgając po kolejną puszkę ze stojącego nieopodal wiadra.
- Nieee. Podobno, kilkaset lat temu, król Hiszpanii, którego imię nie jest istotne zlecił jednemu kapitanowi odnalezienie właśnie tego statku. Wedłóg opowiadań dotarł on w miejsce, w którym znajdował się stary wrak wyładowany skrzyniami ze zrabowanym złotem. Na przód wysłał dwóch nurków. 1 z nich wykradł złotą monetę z ładowni. Najpewniej po to, by pokazać ją reszcie załogi. Obudził tym jednak pradawnego potwora, strzegącego tego statku. Istota pożarła go, rozsiewając szczątki po morskim dnie. Drugiego nurka udało się wyciągnąć, lecz ze strachu, nie potrafił on opowiedzieć, co tam się stało, więc kapitan zdecydował sam zejść pod wodę i przekonać się, co skrywa morska toń. Tak jak jego przyjacielowi wcześniej, jemu też udało się odnaleść wrak. Obudzona bestia już tylko czychała na kolejne ofiary, więc wystarczyło, że zaalarmował potwora, który uczepił się jego nogi, gdy załoga wyciągała kapitana na powieżchnię. Wtedy ednak bestia zabiła tego mężczyznę, a następnie zrobiła jesień średniowiecza z jego statku i załogi. Przynajmniej załogi. Przeżyła tylko jedna osoba. Jedyna kobieta na okręcie, która wedłóg legendy wyżekła takie zdanie. "Najadłeś się, Jermungandrze, wróć więc w głębiny." Nikt nie wiedział, co się dalej z nią stało. - Zakończył chłopak.
- Sam to teraz wymyśliłeś? - Zapytał Szymon z szerokim bananem na twarzy. Znał upodobanie przyjaciela do strasznych historii i jego uwielbienie do podkoloryzowywania wszystkiego, co przeczytał.
- Słowo daję. Opowiedział mi to dziadek. Wiecie, że był bardzo powiązany z morzem i z wielkim bólem skończył przygody na statku. - Maciek prubował dowieść swego.
- Wiadomo, kim była ta baba? - Zapytała Klaudia z zaciekawieniem.
- Żadne źródła o tym nie wspominają. Dziadek mówił, że to właśnie był największy sekret. Może miała ich strzedz przed tym potworem, ale się jej nie udało? A może przeciwnie, miała ich do niego doprowadzić? -
- Nieźle opowiadasz stary. Książkę byś jakąś napisał, a nie prawisz nam tutaj takie, bajdy. - Wtrąciła się Alicja, która zawsze potrafiła obalić wszystko, co powiedział jej kolega.
- No to mam pomysł. I tak będziemy lecieć w okolice Szwecji. Może odwiedzimy to miejsce, nie mówię że będziemy nurkować w poszukiwaniu wraku. Chociaż, może? - Zaproponował z błyskiem w oku.
- W sumie, zawsze jakaś atrakcja. - Przystał szymon.
- Dobra przygoda nigdy nie jest zła. - Zgodziła się Klaudia.
- I tak nic się nie może zadziać, ale, może to być faktycznie zajebiste doświadczenie. - Alicja zwieńczyła wszystko.
Przyjaciele w kilka dni później ruszyli w nieznane, by zbadać co jest prawdą, a co tylko bajaniem. A zło, już na nich czekało. Bo ono zawsze czeka. Zawsze jest gotowe, by zagarnąć kolejnych głupców w swe szpony. Nieważne, czy niewinnych poszukiwaczy przygód, najemników, czy parszywców. Liczy się ilość, a nie jakość.
Projekt zero. Kryptonim rdza, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-06-15 01:03:03
Gdy tylko zamykam oczy, gdy zostaję sam na dłóżej, gdy zapada zmrok, wydażenia z dwódziestego szustego czerwca 1960 wracają, niczym bumerang. Prubuję wyrzucić je z głowy za każdym razem, lecz to pomaga na krutko. Pozornie znikają, by udeżyć ze zdwojoną siłą następnej nocy, wieczorem, czy nawet w dzień. Wszystko to odcisnęło na mnie tak wyraźne piętno, że potrafił bym opowiadać o tym w gorączce, w stanie upojenia alkocholowego, pod wpływem marichuany, czy innych substancji.
Początkowo było najgożej. Często w nocy rzucałem się na łóżku, bełkocąc i wrzeszcząc. Gdy się budziłem, ubrania i pościel zlepiały ogromne ilości kleistego potu. Wszystko nadwało się właściwie tylko do przepiórki. Trwało to kilka lat, w ciągu których jedyną osobą, która przy mnie była, była moja żona Alicja. To ona przekonała mnie do rozpoczęcia terapii oraz leczenia psychiatrycznego. Pomogło, przynajmniej częściowo. W dzień potrafię funkcjonować dość normalnie. W nocy też, choć czasem zdażają się ataki. Nie tak często, jak na początku, lecz nie zniknęły. Mój terapeuta zaproponował mi, bym spisał wszystko, co mnie dręczy w tym notesie, który podarował mi miesiąc temu. Podobno to pomaga i pozwala uwolnić się od złych myśli. Nie wiem, lecz wierzę mu. A po za tym, co mam do stracenia?
Ilekroć wpisali byście w internet projekt zero, lub rdza, nic nie znajdziecie. Tak samo możecie szukać w archiwach prasowych, miejskich, czy bibliotecznych. Gwarantuję wam, że nic nie znajdziecie. Projekt był ściśle tajny. Każdy uczestnik zobowiązany był do podpisania kontraktu zabraniającego mówienie, pisanie, czy udzielanie informacji na jego temat, na zawsze. Po tylu latach jednak i po tym, co się stało uważam, że nawet, jeśli mnie znajdą, nie mam zbyt wiele do stracenia. Jeśli by mnie uwięzili, bądź sprzątnęli, stracę niewiele. Wychowałem dwójkę dzieci, mam wspaniałe wnuki. Od piętnastu lat jestem na prochach i wiem, że choć pozwalają mi one żyć, to jest życie pozorne. A jeśli coś faktycznie ma mnie uwolnić od tego wszystkiego, to właśnie to. Spisanie w tym notesie. Po za tym, świat ma prawo wiedzieć, co się wtedy działo.
Na początku 1960 roku, w wieku dwódziestu pięciu lat, od dokładnie pięciu pracowałem w jednostce specjalnej. Wojskowej jednostce specjalnej, dla uściślenia. Nie byłem zwykłym żołnierzem. Moim zadaniem były przesłuchania, w których zawsze świetnie się sprawdzałem. Wiecie. Powojenne ofiary, Rosjanie, zwykli obywatele. Od zawsze byłem zagożałym fanem działań Józefa Stalina, tak jak i cała moja rodzina. Ojciec od małego wpajał mi jedyne, słuszne myślenie. Choć był to jeszcze okres pokoju, my myśleliśmy o komunizmie tylko dobrze. Po wojnie więc, bardzo aprobowałem działania uzurpatora. Szypko wcięlono mnie do armii na stanowisko przesłuchującego. Pozwolicie, że ominę to, jak tych przesłuchań dokonywaliśmy. Myślę, że i tak ludzie, którzy chcą, i tak to wiedzą. Powiem tylko tak. Zawsze wyciągałem takie informacje, jakie chciałem. Każdy więzień wiedzący, że trafi do pokoju numer 3, do pana Mariana Hetmana drżał na myśl, czego tam dozna.
Pod koniec roku 1959, gdy PRL trwał w najlepsze, w naszej jednostce zaczęły pojawiać się bardzo nieśmiałe pogłoski na temat czegoś, co roboczo nazywano projektem zero. Nazwa ta przetrwała do końca.
Rosyjskie władze nie były do końca zadowolone. Oczywiście miały Polskę pod sobą, wydzielały jej tyle, ile uważały za słuszne. Miały wielu popleczników, z takimi ludźmi, jak Władysław Gomułka, czy Wojciech Jaruzelski na czele, lecz dalej istniał jeden, zasadniczy problem. Duża ilość buntów, duża ilość osób negatywnie nastawionych. Demonstracje, graffiti, plakaty.
Prostym sposobem na załatwienie sprawy zawsze było sprzątanie, pałowanie, czy więżenie, lecz powodowało to jedynie tendencję powolnego, acz skutecznego pomniejszania liczby ludności. Dokładnie nie wiem, kto wpadł na sam pomysł. Czy ktoś z naszych, komunistycznych Polaków, czy przyszło to z Rosji, czy z jeszcze innego zakątka świata. Grunt, że pod koniec 1959 roku, pośród tajemniczonych, w tym mnie, zaczęło głośno mówić o projekcie zero, który oficjalnie miał wystartować w czerwcu 1960 roku.
Projekt zakładał stworzenie substancji oddziałującej na ludzkie umysły. Miał je przytępiać i zniewalać tak, by szaraki, jak je nazywaliśmy, godziły się na wszystko. Co więcej, gorliwie popierały wszystkie pomysły władz. Częściowo w taki sposób działał alkochol, lecz nie zporzywał go każdy. Preparat zaś, miał być obowiązkowy dla każdego. Początkowo nieoficjalnie, np w jedzeniu, czy pod postacią leku na przeziębienie, później zaś, gdyby wszystko wypaliło, miał wejść oficjalnie. Wtedy też projekt otrzymał kryptonim Rdza.
Był to jednocześnie śmieszny, jak i makabryczny żart. Rdza bowiem jest pojawiającą się na metalu skazą, powodującą wadliwe działanie sprzętu, który pod jej naporem staje się cieniem samego siebie. Taki właśnie efekt miał wywoływać nasz preparat z tą różnicą, że miał trzymać ludzi we względnej stabilności fizycznej, jak i psychicznej, z zastrzeżeniem tego, co wymieniłem wyżej.
Wszyscy z naszych byli podekscytowani. Nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że to niebezpieczne, bezprawne, czy po prostu okrutne. To były czasy, w których różne szachrajstwa, pod łaskawym okiem partii uchodziły na sucho, więc to tak samo przeszło by niezauważone. Z resztą, wszystko działo by się w apsolutnej zgodzie z państwem.
W początkowych stadiach rozwoju projektu padały też propozycje, by Rdza była cichym zabujcą. Ktoś połyka, umiera, ale lekarz nie jest w stanie zdiagnozować, czemu delikwent wyzionął ducha. Pomysł ten szypko odrzuciliśmy z uwagi na to, że ciche sprzątanie i tak było już wystarczająco proste. Prowadziło ono z resztą do tego, czemu Rdza miała zapobiedz. Do zmniejszania się populacji. My chcieliśmy ludzi. Lecz ludzi posłusznych, ludzkie marionetki, lalki. To my mieliśmy pociągać za ich sznurki.
Dwódziestego szustego czerwca 1960 roku projekt wystartował na dobre. Pod ścisłym nadzorem naukowcy zaczęli mieszać różne preparaty, które opracowywali w ciągu pierwszej połowy roku. My zaś przyglądaliśmy się temu z dumą, myśląc, że robimy coś bardzo dobrego, co przyczyni się dla naszego państwa. Mieliśmy przesłuchiwać króliki doświadczalne nafaszerowane preparatem, bez używania metod dodatkowych.
Początkowo wszystko szło po prostu idealnie. Pierwsze dawki powodowały drobne zamroczenie na kilka, kilkanaście godzin. Kolejne już na dnie i tygodnie. W okolicy pierwszego sierpnia 1960 roku dobrze zaprawionego delikwenta można było przesłuchiwać, nawet go nie dotykając. Ich zaćmione Rdzą umysły były otwarte. Choć mętne, dalej potrafili się wysławiać. Mówili co chcieliśmy, co im kazaliśmy. Był to czas wielkiej euforii.
Prezes projektu, Tadeusz Terlecki zapowiedział, że jeśli wyniki będą dalej tak dobre, to na początku 1961 roku preparat wejdzie na rynek. Oczywiście po cichu, tak, jak to planowaliśmy.
Z czasem jednak wszystko zaczęło robić się straszne. Zaprawieni ludzie często bełkotali po nocach, mamrotali, wrzeszczeli, piszczeli. Nikt nie wiedział, co to oznacza, gdysz, rzecz jasna, nie mieli dostępu do żadnego lekarza, czy chociaż prawdziwego Człowieka. Nas w to nie wliczam.
Badania nie przynosiły specjalnych rezultatów. Jedyne, co pomagało, to kolejne dawki Rdzy. Był to jednak efekt domina, ponieważ tyle, co pomagał na jedną, dwie noce, to królik uaaktywniał się ze zdwojoną siłą dnia trzeciego. A dawki, które miały na takiego jakikolwiek wpływ, musiały rosnąć z dnia na dzień.
W końcu, prucz swoich ataków, zaćmieni zaczęli wałęsać się dniami bez konkretnego celu, mamrocząc coś do siebie. Zaczepiani reagowali czasem napadami wściekłości gryząc, drapiąc i mamrocząc. Inni mruczeli coś o światełkach, Myszce Miki, jakby byli w transie narkotykowym.
Nawet ja, choć byłem członkiem sztabu nie miałem pojęcia, co zawierał w sobie skład Rdzy. Z jednej strony to dobrze, bo nikt nigdy nie wyciągnie tego ze mnie. Z drugiej jednak, każda myśl na ten temat potrafiła być straszniejsza od poprzednich. Zakładam jednak, że jakieś środki psychoaktywne preparat musiał zawierać. Równie prawdopodobną, jak przerażającą teorią jest to, że sami badacze losowo mieszali substraty, tworząc koszmarne anomalie i abominacje.
Trwało to kilka dobrych miesięcy, w trakcie których widziałem wiele rzeczy, których nikt nie powinien widzieć. Nie wliczam drobnostek, jak napady szału czy wrzaski. Chodzi mi o rzeczy straszniejsze. Ludzi mamroczących w nieznanych językach, mówiących o rzeczach, które wydażyły się, trwały, czasem nawet, potrafili przewidzieć to, co ma nastąpić za jakiś czas, co jeżyło każdy włos na ciele.
Po mimo to, byliśmy dalej zaślepieni swoim sukcesem uważając, że skutki uboczne zawsze muszą się trafić. Wszak nawet najlepsza tabletka może wywołać nieporządany efekt na ludzki organizm, prawda?
Miarka przebrała się dwódziestego dziewiątego października 1963 roku. Prawie 3 lata terroru, niszczenia ludzi doprowadziły do tej chwili. W przed noc zdażenia wiele z królików było niezwykle ożywionych. Nie zważaliśmy jednak na to wiedząc, że takie zdażenia to jest względna normalność. Akurat pełniłem też nocny dyżór w obiekcie. Miałem pilnować, czy wszyystko jest dobrze. Nie trzeba było nawet czuwać, należało się jedynie wybudzić w momencie, jeśli należało. A to wszyscy mieli opanowane do perfekcji.
W nocy nie mogłem spać. Przewracałem się z boku na bok rozmyślając o códzie, który stworzyliśmy, gdy nagle usłyszałem ostrą kakofonię. Wrzaski ZaRdzewiałych, jak ich żargonowo nazywaliśmy, krzyki opsługi, brzęki tłuczonego szkła, strzały. W końcu nie wytrzymałem. Narzuciłem w pośpiechu mundur, sięgnąłem po pistolet, po czym biegiem udałem się w stronę sal, na których to trzymani byli ludzie.
To, co zastałem po otwarciu drzwi śni mi się do teraz. Ludzie gryzący innych. Szarpiący ich, kopiący, drapiący. Ludzie zachowujący się gożej niż dzikie zwierzęta. Ludzie, których jedyną myślą było zabić! Zabić! Zzzzaaaabbbiiiiiććć! Podłogę i ściany pokrywała krew i wnętrzności. Część pogoni udała się do laboratorium, gdzie zaczęła niszczyć cały nasz dorobek, bełkocąc o obiawieniu, świetle, i innych rzeczach. Prubowaliśmy ich powstrzymać, lecz się nie dało. Mieli zaskakująco żelazne chwyty, zaskakująco stabilne stopy. Efekt naszego preparatu obrócił się częściowo przeciw nam. Bo ludzie, choć zniewoleni na umyśle, byli w pełni sprawni fizycznie. A nie dobieraliśmy samych chucherek.
Ostatnie, co pamiętam z tamtej nocy, to potężny cios w skroń i szczękę. Gdy się obudziłem, leżałem nagi, pokrwawiony w głównym hallu. Miałem rozdartą, napuchniętą dolną szczękę, wybite kilka zembów, oraz wiele pomniejszych i większych skaleczeń i siniaków.
Z tródem podniosłem się z ziemi, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić. Odważyłem się ruszyć na obchód kompleksu, by wielokrotnie zwymiotować żółcią. Wszędzie walały się ludzkie szczątki, wszystko pokrywała krew i rozbite szkło. Znalazłem tylko kilku ocalałych, w tym trzech, czy czterech ZaRdzewiałych, których pozbyłem się szypko strzelając z broni, którą, o dziwo, dalej miałem przy sobie.
Następnego ranka wezwaliśmy prezesa. Przyjechał, by sprawdzić co się stało. Każdy dostał sporą sumkę w łapę, żeby zamknął ryj. Eksperyment się nie udał. Budynek rozebrali, jego resztki spalili. To, co zostało utajnili, a wybijające się z tłuumu jednostki, wiedzące za dużo po prostu sprzątneli. Nie wiem, czemu nie usuneli nas wszystkich dla pewności od razu. Tego też raczej nigdy się już nie dowiem.
Przez następne lata starałem się żyć normalnie. Poznałem Alicję, założyliśmy rodzinę. Przez wiele lat nie wiedziała o niczym. Zawsze mówiłem jej po prostu, że pracowałem w słóżbach specjalnych, które opuściłem jednak z uwagi na zdrowie. Do piero, gdy zaczęły się moje ataki, wyjawiłem jej prawdę. Przynajmniej tyle, ile musIała wiedzieć. Bo najmroczniejsze sekrety dalej trzymałem w sobie, i do piero dziś, przelałem je na papier.
Mam nadzieję, że gdy ktoś z mojej rodziny znajdzie ten notes, jeśli to przeczyta, zrozumie mnie, czemu postąpiłem, jak postąpiłem. Nie chcę się usprawiedliwiać, chcę jedynie wyjaśnić. Nawiasem mówiąc paradoksem dla mnie jest, czemu bardziej w mózg wrył mi się ten dwódziesty szusty czerwca, a nie dzień, w którym wszystko się skończyło. Tego też pewnie nigdy się już nie dowiem, jak tego, kto pozostały przeżył, bo rozdzielili nas od razu po rekonwalescencji. Nawet im się nie dziwię, czemu tak właśnie zrobili.
Tym czasem jednak, mamy rok 2024. Świat zrobił znaczny postęp. Komuna dawno już upadła, a mnie jest to już obojętne. Gdysz awsze, gdy myślę o tamtym okresie, myślę też o dwódziestym szustym czerwca 1960 roku.
Ciekawostki nt moich opowiadań, część pierwsza.
Data publikacji: 2024-05-22 00:26:40
1. Wiele opowiadań pisanych na przestrzeni lat to spontaniczne rzeczy, na które pomysł pojawiał się gdzie się tylko dało. W szkole, na wyjazdach. Te też najlepiej się rozwijały.
2. Jedna z części podróży po Tangerii pisana była na ibaiu na wakacjach na wsi. Duużo było zabawy z korekcją tego w postprodukcji, ale się udało.
3. Kilka opowiadań pierwotnie miało wyglądać inaczej. Do kilku mam archiwalne resztki, większość była jednak pisana z głowy, więc nie ma ich zaczątków.
4. Na blogu istnieje około 20 historii, które nie są opublikowane z wielu powodów. Jeszcze więcej tego jest na dysku. Kilka nawet skończonych, widziało to kilka osób.
5. Podczasw pisania mojej podróży pokemon faktycznie miałem redmi note 9 pro, więc bohater otrzymał tożsamy telefon.
6. Wiele opowiadań, zwłaszcza pokemonowych uwzględniało mój prawdziwy wiek, gdy je pisałem. Moja podróż pokemon, podróż po tangerii, oraz na innych blogach pokemon dziwna historia, pokemon Stano. Co jednak z tego, skoro potrafiłem pisać rozdziały miesiącami, a bohater nie dorastał, jak powinien? Taka to konsekfencja weny. Ty potworzyco, masz być!
7. W innej części podróży po tangerii występuje klawiatura genesis thor 300 na niebieskich przełącznikach. @DJGraco, dalej to u ciebie leży, czy już nie? Jakoś tak przypadkiem wyszło.
8. Największe błędy ludzkości, wyznania, a on tam stał, dudnienie. Te opowiadania pisane były do słownie w ciągu kilku godzin. I jakoś fajnie się je pisało.
9. Dziwne życie zaczęło się jako zwykły troll. Chociaż przyznam, fajnie się to pisało przed egzaminami czy klasówkami. Odpręża lepiej, jak alko.
10. Kilka opowiadań kronika życia, polskie anime, bazowane są ostro na tym, co pisałem w początkowych miesiącach istnienia chata gpt.
11. Kronika miała otwierać całościowe uniwersum, które istnieje od dawna w formie zapisków z gpt. Na szczęście prawie wszystkie z nich posiadam dalej. Nie wiem tylko, czy warto to gdzieś udostępniać. Trochę wasza decyzja, czy chcecie się pośmiać.
12. Kilka opowiadań miało być, ale to co jest jest chyba ich ostatnim oddechem. Np paradoks czasu. Jakoś nie chce mi się tego pisać, choć pewnie kiedyś to zrobię.
13. Część historii, np wspomniany wcześniej paradoks, czy światło i ciemność, to dzieła covidu. Dzięki koronko, bo coś z tego nawet dalej jakoś trwa.
14. Zastanawialiście się kiedyś czemu moje opowiadania potrafią mieć nazwy z kosmosu? Bo nie mam pomysłu, by je nazywać. Kilku zmienił bym teraz nazwy, ale to chyba już zbyt późno.
15. Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna oparte było na creepypaście deszcz. Nie jest to jednak plagiat, tylko inspiracja. O ile kody źródłowe w bgt zdażało się dawno temu podbierać, pisałem zawsze własne historie.
16. Kilka opowiadań zostało napisanych i pisze się na proźbę użytkowników. Wilk w owczej skórze, proźba Zuzy, nieopublikowany smart deawatch, także na jej proźbę, i pewnie coś by się jeszcze znalazło. Przypominajcie, jak coś pisałem pod was.
17. Cytat z wilka w owczej skórze "Gdy błąd popełnia bestia, popełnia go świat", jest żywcem zaczerpnięty z telegramowej historyjki mojej i Zuzy z końcówki 2023 roku. Obiaśnienie cytatu także jest autentyczne, z historią pochodzenia. Różnica taka, że tych opowiadań nikt nie widział. I tak są niedokończone.
18. Opowiadanie kryształ, chyba pierwsze na blogu, było dziwnym eksperymentem. Teraz widzę, jak dziwny był to twór. Jest niech będzie.
19. Historie filozoficzne, nazywane przezemnie pastami, pisane były często na strzała. Pojawiał się temat, pojawiała się historia.
20. Potwory to chyba moje najkrutsze opowiadanie. I tak jestem z niego dumny. Pisane w minutę, może dwie?
21. Jeśli jakaś historia jest długo niekontynuowana, albo jest przerwa na blogu, nie oznacza to, że nie będę dalej pisać. Pogadajcie z weną, ona wie lepiej, co, gdzie i jak jest z tym wszystkim.
22. Opowiadania, których prawie nikt nie widział, czyli winda i znalezisko, nie pojawiły się na blogu, bo nie. Zapomniałem o nich, choć wielokrotnie byłem proszony o ich umieszczenie. Może kiedyś, jak błędy poprawię?
23. Czasem niestety jest tak, że przeczytam dobrą książkę, przeczytam dobrą pastę, etc. Zainspiruje mnie to do czegoś. Coś nawet napiszę, ale co mi po tym, jak wena się wypina?
24. Ale spontan wychodzi już zawsze. Gdzie tu sens, gdzie logika, ja się kurna pytam?
25. Często mam plan na jakąś historię. Ale nie wiem, jak ją ubrać w słowa. Frustracja na poziomie maxima.
26. Niektóre opowiadania dudnienie, albo wątki z opowiadań wilk w owczej skórze, są autentyczne, lub oparte na faktach. Dudnienie powstało, gdy zwiedzałem muzeum, a coś pod nami zaczęło dudnić. Co do wilka, już pisałem wyżej.
27. Sam wilk powstał przez kilka osób. I miały być dwie wersje. Może kiedyś druga też się pokaże, pisana na inną modłę.
28. Kto pamięta opowiadania z klango? Część nowych jest jakoś prubą reedycji staroci. Tych, które miały jakikolwiek sens.
29. Mam dziwne wrażenie, że jakaś część opowiadań z dzieciństwa jest lepsza od tego, co tutaj piszę.
30. Wiecie, że opowiadania, takie jak światło czy ciemność, oraz wcześniejsze na blogspotach pisałem też pod widzących? To znaczy, to był główny target pisania ich.
31. Lubię spontan. Tak samo dobre jest pisanie pod wpływem emocji. Wycisza i pozwala przelać siebie często tak, że nikt nie wie, o co chodzi, choć dalej się podoba.
Jeśli chcecie więcej, no to, piszcie.
Zapowiedź nowości.
Data publikacji: 2024-05-22 00:03:08
Witam|! Trochę czasu mnie tutaj nie było, a i owszem. Chciałbym przedstawić wam coś, nad czym prace w sumie ciągną się od lat, lecz projekt przybierał wiele twarzy. Mianowicie, chcę stworzyć opowiadanie, które będzie łączyć ze sobą fantastykę, magię, ale też co ważne realia naszego świata oraz technikę. Istoty mechaniczne będące żywe, elfy, smoki, dziwne kulty. Blackouty, problemy z internetem i narastający hype na cyferki. Wszystko i nic, jak to lubię mawiać. Ciekaw jestem, czy taka forma się przyjmie. Najważniejsze, czy będzie jakiekolwiek zainteresowanie tematem? Czekam na odzew z waszej strony.
Trollpasta. Dziwne życie cz 9.
Data publikacji: 2024-04-09 01:04:09
Obudziłem się, klasyka. Co by tu teraz? No tak, sprawdzenie godziny. A może teraz wartoby zrobić coś, innego? Wyłamać się z rutyny? Jebać!
Czas to pojęcie względne.
Że co do pana wafelka? To, co się teraz dzieje nie przestanie mnie chyba nigdy już zadziwiać! Podzieliłem się spostrzeżeniem z komputerem.
Staary. Ja tego nie wiem. Odpowiedział, pełznąc po ziemi jak wąż. Nawet to przestało mnie dziwić.
Ej, Łóżko, a ty co tak cicho? Zapytałem, nawalając z ręki w materac.
Ty możesz być zmęczony, to ja już nie, tak? Zapytało, zwalając mnie na ziemię.
Typowe. Wezdchnąłem, zbierając się z ziemi. Przypadkiem, albo i nie, moja lewa noga wylądowała na prawym pedale rowerka. Czy ktoś mi coś sugeruje? Nie wiem, ale pojadę do serwisu.
Na miejscu zastałem tym razem, co ciekawe, jakiegoś psa. Wyglądał na bullteriera, albo pitbulla. Nieee, nie zdziwił mnie fakt, że ubrany był w czarny smoking. Nieee, niczym dziwnym nie był hot dog, którego dzierżył w prawej przedniej łapie. Nawet dziwnym nie było to, że siedział przed komputerem, grając w jakąś strzelankę. Podeszłem bliżej by sprawdzić, jaka była to gra. Counter strike.
Siema eniu! Powiedział, przełykając kęs hot doga.
Czemu zjadasz własnego brata? Hot dog to też pies! Odpowiedziałem na to.
Zasady. Kogo one interesują. Odpowiedział oblizując pysk długim jęzorem.
Pewnie widzisz to, co się na około ciebie dzieje. Świat jest po prostu znudzony monotonią i rutyną. Czy możesz mieć mu za złe to, że postanowił rzucić ci jakieś wyzwanie? Pytał dalej.
Właśnie miałem się go zapytać o to, czy wie, czemu jest ostatnio, jak jest. Lecz ta filozoficzna gatka, lepsza od 666 gadek innych wielkich uczonych w okularach i białych fartuchach uświadomiła mi dwie rzeczy. Po pierwsze, świat jest tak zrypany, że jest zdolny do wszystkiego. A po drugie, debil debilem pozostanie. Ktoś taki jak ja, kto nawet nie ukończył szkoły podstawowej, mający kwalifikacje poprzedszkolne, nie ma szans na nic normalnego. I nie interesuje mnie to! Temu też spojżałem w niebo i wrzasnąłem na całe gardło, przywołując mój códowny, operowy głos.
Darłem się i darłem, czując uchodzące ze mnie napięcie. Zacząłem się tażać po ziemi wysypanej klawiszami z ciasta francuskiego. Zajebiste ciasteczka!
Nie przerywając darcia ryja zacząłem wpychać je sobie do ust. Czemu miałbym nie kożystać ze zdziwaczenia mojego postrzegania prawdy? Trzeba używać, bo życie jest tylko jedno!
Nie wiem, ile się tak darłem i ile zjadłem tych klawiszków, bo chyba zawsze na ziemi było ich tyle samo. Jak w tej bajce stoliczku nakryj się, co jedli z niego i jedli, a on był wiecznie zapchany żarciem. W każdym bądź razie, gdy wyszedłem z amoku siedziałem na ziemi przed wysoką brzozą, a obok mnie siedziała lalka, która uciekła mi jakiś czas temu.
Już wszystko ok? Zapytała, pomagając mi się podnieść.
Aaa, to ty. Myślałem, że uciekłaś na dobre. Powiedziałem, lustrując ją szypkim spojżeniem.
Od ciebie? Jakże bym mogła! Ino oglądałam smerfy w Watykanie. Odpowiedziała słodziutkim głosikiem.
Nieważne. Wracamy do domu? Zapytałem, po czym wsiedliśmy jakoś na rowerek.
Po powrocie do domu zwaliłem się na łóżko czując się euforycznie. W końcu, był to dzień inny od rutyny dni poprzednich, prawda? No i, odnalazłem to, co uciekło mi jakiś czas temu z domu, a to też się liczyło!
Rosyjska ruletka, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-03-26 19:05:02
Ból, ból głowy. Holera, co mi jest? Czemu łeb mnie tak napieprza, jak po ostrej imprezie? Ostatnie, co pamiętam to, nie wiem. Wracałem do domu, z pracy. Tak, z pracy. Mijałem niebieskie auto. Niebieskiego Forda. Ktoś z tego auta gapił się na mnie. Ewidentnie się na mnie gapił! Ale, co było dalej? Wszedłem do domu? Nieeee. Musiałem iść do sklepu po chleb. Coś jeść. Tak działa naż świat. Jemy, sramy, śpimy. Jemy, sramy, śpiiimy! Auaaaa! Przeklęty łeb! Co było dalej? No właśnie, nie wiem! Kurwa, nie wiem! Ktoś, chyba ktoś wysiadł z tego autka i mi przywalił. To pewnie dlatego nakurwia mnie teraz gar.
Prubuję otworzyć oczy. Ciężko, ale w końcu mi się udaje. Lecz efekt jest taki, że go nie ma! Ciemnica, jak w dupie u Mużyna. Nic, tylko nieprzenikniony mrok.
Prubuję zebrać się do kupy. Chyba wszystkie impulsy, które mogły i chciały już do mego ciała dotarły. Prubuję się podnieść z zimnej posadzki, na której leżę. Z trudem, ale w końcu dźwigam ziemską powłokę do pozycji siedzącej, a następnie stojącej.
Stoję, lekko się chwiejąc. Prubuję dostrzedz coś w tej ciemności, ale moje oczy bardzo po woli przystosowują się do tej, jakże ciekawej sytuacji. Do piero po czasie jestem w stanie dostrzedz kontury pomieszczenia, w którym się znajduję. To jakaś, piwnica? Jaskinia? Pomieszczenie wygląda na duże i puste. Jest chłodno, ale nie lodowato. Z resztą, lubię niskie temperatury.
Zaczynam iść przed siebie, wyciągając ręce, jak ślepiec. Szuram stopami po ziemi, prubując wyczuć nierówności terenu.
- Aaaa! - Dławię w sobie wrzask, gdy moja stopa trafia w nicość. Szypko ją cofam. Kurwa, to tylko mały próg. Tylko, że gdy nie jestem w stanie go normalnie zauważyć, to nawet najmniejszy spadek terenu wydaje się bezdenną czeluścią.
Tłumię w sobie przekleństwa, ostrożnie przekraczając schodek. Idę dalej, w końcu docieram do wielkich, metalowych drzwi. Najpewniej żelaznych. Macam w poszukiwaniu klamki, jest!
Biorę głęboki wdech, naciskam. Słyszę skrzypienie, pociągam skrzydło do siebie, ciągnę. Jak to dziadostwo holernie skrzypi!
Zaglądam do pomieszczenia. Odskakuję, tłumiąc syk bólu. Tutaj jest ciemno. Tam, jest holernie jasno. Jakbym w tarczę słońca patrzył! Chwila. No przecież. Tam jest po prostu widno. Moje oczy przyzwyczajone są teraz do mroku, do atramentowej czerni. Normalnym jest więc, że gdy teraz wzrok spotyka światło, to po prostu będzie ono razić, jak laser. Kurwa, ledwo 20 lat na karku, ledwo po ukończeniu szkoły, a już się zapomina takie proste rzeczy z lekcji fizyki i biologii.
Prubuję samego siebie rozbawić tym stwierdzeniem, lecz bynajmniej nie jest mi do śmiechu. Zastanawiam się, co zrobić. Wejść tam? Szukać dalszej drogi?
- Jebać wszystko! - Myślę, przekraczam drzwi i zamykam je.
Znajduję się teraz w dużej sali. Czyli tamto to nie jaskinia. Piwnica? Prawdopodobne. Rozglądam się do okoła. Po środku pomieszczenia znajduje się drewniany, wysoki, okrągły stół, do którego ktoś przyśrubował stalowy stojak na broń. Widzę rewolwer. Na około stołu rozmieszczone są krzesełka. Wszystkie zajęte, prucz jednego. W dalszym kącie pokoju dostrzegam schody. Czyli piwnica.
- Zapraszamy, zapraszamy! - Słyszę entuzjastyczny głos.
Zamieram ponownie. Ktoś się mnie tu spodziewał? Czy to inni, uwięzieni w tym miejscu? A może to osoba, która mnie tutaj sprowadziła, oczekująca na spuszczenie solidnego wpierdolu!
Postanawiam podejść do stołu. Siadam na jedynym wolnym miejscu, patrzę na twarze innych osób. Jest nas dokładnie sześcioro. Trzech chłopaków, trzy dziewczyny w różnym wieku.
Siedzący obok mnie po prawej osobnik nie może być starszy ode mnie. Tak samo dziewczyna po lewej. Zauważam tutaj jednak pewną, tendencję. Co prawda stół jest okrągły, ale wszystko ułożone jest na wzór, swego rodzaju drabinki, gdysz im dalej na prawo, tym widzę, że towarzysze są starsi. Nie starzy. Najstarszy facio ma może ze 30 lat. Po za tym, zawsze mężczyzna obok kobiety. Swoją drogą, ten najstarszy, typowa postura wojskowego. Nawet mundur ma, brakuje tylko broni.
- Skoro wszyscy się już zgromadziliśmy, mogę was serdecznie powitać na sto sześćdziesiątym dziewiątym turnieju rosyjskiej ruletki! - Słychać głos z niewidocznych głośników.
- Że co, kurwa? - Rzuca siedzący po prawej. Nie dziwię mu się. Brzmi to, jak tani serial paradokumentalno kryminalny.
- Zasady są bardzo proste. Na stole stoi stojak, w którym zamontowany jest sześciostrzałowy rewolwer z jednym nabojem. Ten, którego opaska zawibruje ma zdjąć broń ze stojaka, przyłożyć sobie do prawej skroni, jeśli to mężczyzna, lewej, jeśli kobieta, odciągnąć zamek, i pociągnąć za spust. Gdy przeżyje, podaje broń osobie siedzącej po prawej stronie. Gdy zatoczycie koło, a jedna osoba odpadnie, zrzucę kolejny pistolet, także z jednym nabojem. Wygrywa osoba, która przetrwa najdłużej. - Słychać ten sam głos.
- Że co kurwa, opaska? - Myślę, spoglądając na nadgarstki. Faktycznie, na prawej ręce mam założoną opaskę. Nawet jej nie zauważyłem, tak lekka jest. Przypomina smartband. Na wyświetlaczu widnieje numer 003.
- Co to kurwa jest! - Odzywa się wojskowy, mocnym głosem. Takiego się po nim spodziewałem. - Wypuść nas, psycholu, albo pożałujesz! -
- Możecie zacząć grę. - Odzywa się ponownie głos z głośników.
Czuję, jak serce nawala mi, jak młot kowalski. - Czy za chwilę zawibruje moja opaska? Czy będę pierwszym, który będzie musiał wziąć broń? Czy będę miał odwagę, by pociągnąć za spust? Czy przeżyję? -
- A co, jeśli tego nie zrobimy, tylko np weźmiemy broń i zajebiemy ciebie z niej? - Pyta ponownie wojskowy.
- Ha ha ha ha ha ha ha. Nie dacie rady. Jeśli nie będziecie grać zgodnie z zasadami, opaski mają wbudowane mikrostrzykawki z trucizną. 1 niewłaściwy ruch, i wylatujesz z gry. Na zawsze! - Odpowiada tajemniczy porywacz.
Słyszę na około siebie cichy płacz, przyspieszone oddechy. Wydaje mi się, że pot kapie mi już do butów. Kurwa, w co ja się wpakowałem. Dlaczego ja. Co ja takiego zrobiłem temu światu, że jestem teraz w takiej sytuacji bez wyjścia?
Po chwili wojskowy drga lekko. Przeczuwam, że jego opaska właśnie dała o sobie znać.
- Nie zrobię tego! - Odzywa się głośno i mocnym głosem.
- To pana ostatnie słowo, czy mam aktywować środek? - Odpowiada mu spokojnie głos z głośników.
Widzę, jak wojskowy oklapuje. Bez słowa podnosi rewolwer, odciąga zamek, przytyka do skroni, zaciska powieki, pociąga za spust, i,
Mężczyzna opuszcza broń, z wyrazem szczerej ulgi na twarzy. Niemal słyszę jego wezdchnienie ulgi.
- Następna osoba. - Odzywa się porywacz.
Żołnierz przekazuje broń siedzącej obok dziewczynie. Na oko 27 lat, nawet ładna. Szkoda mi jej. Na pewno mogła by jeszcze osiągnąć wiele.
Kobieta bierze rewolwer z dłoni wojskowego. Widzę, jak po jej policzkach spływają łzy, lecz mi mo tego, nie łamie się. Podnosi broń, przytyka do skroni, odciąga, naciska spust.
- Świetnie. Wszyscy zawodnicy dalej w grze. - Odzywa się porywacz. Jaką mam ochotę znaleść go i upierdolić jego łeb przy samej dupie.
Drżąc z emocji, dziewczyna przekazuje broń siedzącemu na prawo. Mniej więcej 24 lata, typowy nerd. Z pewnością ścisłowiec. Dam sobie łeb uciąć, że matematyk, albo chociaż informatyk.
Procedura przebiega szypciej. Być może ośmielony poprzednimi wynikami, mężczyzna chwyta broń. Przystawia, odciąga, naciska.
- Powiem wam szczerze, macie szczęście. Żatko kiedy pierwsza runda trwa tak, długo. - Chwali nas ten skurwiel.
Czuję, że zaczynam dygotać. Kurwa, niedługo będzie moja kolej. Kurwa, niedługo ja! Myślę w duchu widząc, jak kolejna z pań sięga po rewolwer. 29 lat, wygląda na doświadczoną przez życie osobę.
Procedura się powtarza. Kobieta przystawia rewolwer do skroni, odciąga zamek, przełyka ślinę, naciska spust.
Bum! Głośny trzask przerywa ciszę. Głowa dziewczyny eksploduje, zalewając wszystko do okoła odłamkami czaszki oraz mózgu. Broń wypada z bezwładnej nagle ręki na ziemię, a ciało osówa się pod stół.
- Pierwsza runda zakończona. Gratuluję przeżycia pozostałym uczestnikom. - Znów skurwiel. Na dodatek, z sufitu spada kolejny pistolet, który odruchowo łapie siedzący na prawo od trupa mężczyzna. 26 lat, typowy studenciak, rodzaj pijakus pospolitus. Taka, dobra morda z osiedla.
Słyszę szlochy pozostałych przy życiu pań. Mężczyźni jakoś się trzymają, ale widzę, że to tylko pozory. Z resztą, wiem to też po sobie. Czuję się źle, bardzo źle. Najchętniej bym się teraz poryczał, ale nie mogę. Muszę to jakoś przetrwać. Nie ma rady.
- Runda druga, start! - Odzywa się głos. Wojskowy znów sztywnieje. Ponownie jego kolej.
Bierze broń od chłopaka, powtarza procedurę. Przytyka, odciąga, naciska.
- Dobra passa. - Kwituje to głos.
Dziewczyna obok także powtarza całą procedurę. Przytyka, odciąga, odciąga spust.
- Powiem wam, na prawdę dobrze wam idzie! - Chwali nas psychol.
Sytuacja powtarza się tak przy pijaczku. W końcu broń chwyta siedząca obok mnie dziewczyna. Na oko mój wiek, na prawdę ładna buźka. Trochę przypomina mi Madonnę, sam nie wiem czemu.
Drżąca z emocji odciąga zamek, przytyka, odciąga.
- No to teraz pytanie, moi drodzy! Czy siedzący po prawej stronie pan otrzyma szansę i przejdzie do trzeciego etapu, czy też odpadnie? - Pyta się głos.
Dziewczyna wyciąga do mnie drżącą dłoń. Kurwa, moja kolej. Moja, pierdolona, kolej!
Chwytam broń, patrząc w jej lufę, z której jeszcze lekko się dymi. Całe życie przelatuje mi przed oczami. Czy na prawdę aż tak żal mi tego świata? Świata, w którym ludzie zabijają ludzi dla zabawy? Świata, w którym nie ważne, co robisz, jesteś nikim? Świata, w którym wszystko dąży na gorsze? Zdecydowanie nie.
Przytykam broń, odciągam, pociągam za spust, myśląc o tym, jak moje życie jest nic nie warte. Słychać huk,
Trochę gadania, pewnie niepotrzebnego, ale jednak.
Data publikacji: 2024-03-24 02:31:20
No witam, witam, witam! Widzieliśmy się coś koło tygodnia temu, gdy wstawiłem zombieculum. Przyznać się, kto czytał? Tak, pewnie ktoś się domyślił, ale, napiszę i tu, żeby było na faktach. Zombieculum pisałem pod delikatnym wpływem jednego z napoi, znanego szeżej pod nazwą piwo, ktoś wie, co to jest? Takie fajne, w puszkach, w butelkach, z czym przesadzić nie można, ale czasem warto sobie łyknąć. No i ostatnio ten nektar wywołał u mnie chęć napisania czegoś o zombie w wersji karykatura edition. Tak, wiem, miało nie być nowych serii, ale ale ale, wena była, to jest. Czy będzie to kontynuowane? Jeszcze jak! Kiedy? Jak ktoś przyjedzie do mnie albo mnie do siebie zaprosi na ciekawe rozmowy, na wypadzik gdzieś, na łyk nektaru, chociaż to opcjonalne, to pewnie coś się napisze, ale ja nie o tym miałem, więc, wróćmy do nurtu właściwej historii.
W ostatnim czasie przyznaję, moja aktywność lekko spadła, acz niecałkiem, bo nowości się zjawiały. Zauważyłem jednak, że osób pozostawiających po sobie ślad jest jakoś tak, mniej. Nie wiem, ilu z was to czyta, ilu z was to się podoba, ale, widzę po prostu, że jakoś jest mniejszy odzew. Czy oznacza to koniec pisania? Oczywiście, że nie! Niemniej jednak ciekaw jestem z czego wynika taka a nie inna sytuacja. Oświedźće mnie, bom ciekaw. W najbliższym czasie chcę dociągnąć wilka w owczej skórze do końca, to na pewno. Ile będzie części? A tego, to ja nie wiem! Ale jesteśmy bliżej końca, niż w chwili pisania pierwszej części. Pewnie zakończenia każdy się domyśla. A może jednak nie, bo zrobię plottwista? Dowiecie się tego tylko czytając nowe części, jeśli oczywiście się ukażą! A widzicie, że się ukazują, że jestem prawdomówny. Bo czasem fakt faktem czekacie długo, ale co chcecie, to otrzymujecie. Tak, wiem, caparra część II dalej leży w bandażach, ale to się kiedyś powinno zmienić. Historia totalnie inna od tego, co robię, pisana inaczej, bardziej pełnometrażowo, temu jest z nią jak jest.
No dobra, to tyle na dziś. Ciekaw jestem waszego zdania, dlatego oddaję wam całą sekcję komentarzy do dyspozycji. Bieżcie i używajcie tego wszyscy, albowiem to blog mój!
Zombieculum, troll pasta. Część 1.
Data publikacji: 2024-03-17 23:26:32
Zombie. Pewnie każdy, kto słyszy to słowo myśli od razu o hordach zgniłych ciał, kontrolowanych tylko przez chęć jedzenia ludzkiego mięsa. Inni pomyślą o filmach, książkach, których jest tak dużo, jak debili na tym świecie, czytaj, bardzo dużo. No to ja wam powiem tak. Żyję sobie w samym centrum Żyrardowa, po ulicach chodzą sobie trupki, a ja mam wszystko w dupie. Zapytacie się, czemu nie spierdalam gdzie piepsz rośnie, czemu nie zmieniam się w żądnego ucieczki i zapasów zwierza, który myśli karabinem? Odpowiedź jest prosta. Znam tak wiele historii o zombiaczkach, że dla mnie zrobiło się to po prostu nudne, jak holera. Po co mam podążać za trendami, skoro mogę zrobić coś inaczej?
Jeśli zapytacie, skąt się wzięły trupki na mazowszańskich ziemiach, no cuż. Powiem tak. Tak się kończy podawanie nieautoryzowanych leków i szczepionek masowo, niczym PIS czy obecna Koalicja wprowadza ustawy i inne gówno, nie patrząc na skutki swoich działań.
Stoję sobie teraz przy oknie swojego domu i opserwuję chodzące po ulicach żywe zwłoki. Szczerze? To częściowo zabawne. Jeśli chcecie teraz uznać mnie za psychicznie chorego zwyrola, to najpierw mnie wysłuchajcie, a potem wyrabiajcie sobie opinię na mój temat, stoi? No to jedziem!
Patrzycie sobie na jakiegoś eleganckiego w chuj biznesmena. Garniturek, wypastowane lakierki, z powodzeniem zastępujące latarki, czy nawet samo słońce, czym ono jest wobec potęgi piniędzy! No więc, jest sobie taki. Oficjalny tak, że kija pewnie połknął, żeby stać prosto jak słupek ze znakiem drogowym, swoją drogą, to jedna z zalet zarazy. Mogę spokojnie powiedzieć, jebać znaki drogowe! Kto na to zwraca uwagę teraz? Nikt, i to jest w tym wszystkim zajebiste! No ale, dobra, bo znowu zbaczam z tematu. Taki już jestem. Nieważne. Widzicie takiego elegancika, najlepiej jak to jest prezes jakiś czy inny kierownik hiperważnego działo wielkiej firmy google czy czegoś podobnego. No to teraz wyobraźcie sobie go przechadzającego się, gnijącego po ulicach w wersji zombie edition. Patrzcie jak spadł po drabince społecznej. Czy to nie zabawne?
No więc, stoję tak sobie, patrząc na chodzące po ulicach, albo raczej plączące się po ulicach trupki. Mam ochotę się rozerwać. Idę więc do salonu, w którym siedzi moja żona, Sandra, oglądająca jakiś film na netflixie. Nachylam się, no tak! The walking dead! Zajebiście dobre w obliczu sytuacji.
- Kochanie, idę sobie postrzelać. - Oznajmiam, całując ją delikatnie w policzek.
- No dobra. Przyjdź za jakąś godzinkę, to ogarniemy dom. - Odpowiada, na chwilę zatrzymując trwającą scenę.
- Jasna sprawa! - Rzucam na odchodne, już zakładając kurtkę.
Sięgam po jakiś pistolet. Niech to dzisiaj będzie zwykła Beretta na kaliber 9 milimetrów. Wychodzę przed dom, zamykając drzwi na klucz. Po co mają mi się te zwłoki pałętać po posesji? Nie martwię się o Sandrę, bo wiem, że sobie poradzi, jak mało kto. Wiecie, sztuki walki, niegdysiejszy staż jako szefowa dość groźnej, warszawskiej mafii itp, to pomaga w zabawie z trupciami.
No dobra. Wychodzę przed bramę, szukając swojego celu. Oczywiście są, bo tego pełno jest, niczym reklam w internecie.
Przeładowuję broń, celuję. Co się stanie, jak się strzeli Zombiakowi w serce? Przestanie się ruszać? Sprawdźmy! Pociągam za spust, słychać huk. Trafiony trup odlatuje na kilkadziesiąt centymetrów, brocząc szarawą krwią z nowego otworu w jego ciele. Podchodzę bliżej, żeby sprawdzić, jak się zachowuje. Inne pieszczoszki, które prubują się zbliżać od niechcenia odpycham. Nie chcę się teraz z nimi bawić, najpierw nauka, potem przyjemności.
Ciekawostka, moi drodzy! Trafiony w serce Zombie dalej się rusza! Trafiony przed chwilą właśnie wstaje i z groźnym bulgotem rusza na mnie, wyciągając łapska. Dobra, jebać go, eksperyment chyba udany.
Odciągam magazynek, celuję, bam! 1 do zera! Łeb trupa eksploduje w soczystym rozbryzgu zgniłego mózgu i innych rzeczy mieszczących się w głowie. To właśnie lubię! Kiedyś, jak chciałeś się odstresować, musiałeś grać w grę, bić worek treningowy, czy iść na strzelnicę strzelać do nieruchomych celów. Teraz, wszystko jest o wiele ciekawsze, odkąt pojawiły się zombisie! Można strzelać do ruchomego celu, a ryzyko nie jest zbyt wielkie! Oczywiście trzeba uważać na ugryzienia, ale, umówmy się. Człowiek mądry i sprytny bez problemu sobie poradzi z taką drobnostką.
Następne minuty spędzam na czyszczeniu ulicy z moich ruchomych celów. Za pewnę przylezą nowe, ale, to lepiej dla mnie. Będę mieć więcej frajdy. Następnym razem pewnie pójdzie moja żona, niech też ma coś z tego życia. Skoro nie jest już szefową mafii, bo jakby mafia nie istnieje, no wiecie. Kierować zombie? To nie dla niej. No skoro nie ma mafijki, to niech będzie chociaż to, prawda?
Tańczę w wirze rozpadających się zgniłków. Po wyczerpaniu magazynka wdaję się w zapasy, albo niczym berserker nawalam pięściami, kopniakami, czy całym ciałem. Lufa Beretty też nie jest najgorsza. Co prawda wyglądam teraz jak po wizycie w kanalizacji, ale, jebać to! Ważne, że jest fajnie!
No dobra, wygląda na to, że misja zakończona. Trochę się zmęczyłem. No i widzicie? Kolejny zdrowotny walor. Siłownia mi już nie potrzebna, kiedy mogę w trupy sobie napieprzać, hahahahahahahahhaha!
Wracam do domu, wrzucam ciuchy do pralki i idę pod prysznic. Ubieram się w czysty zestaw, po czym zaglądam do żony. Sandra właśnie skończyła film i popijała sobie piwo.
- I jak tam? - Pyta, przełykając.
- Zajebiście, kochanie, zajebiście! - Odpowiadam, dając jej soczystego całusa.
- W ogóle, to ci coś powiem. Ciekawy byłem, co się stanie, jak zombie utraci serce. - Mówię po chwili. -
- Chuj ich wie. - Odpowiada moja żona, biorąc kolejny łyk.
- Kurwa, nic! Dalej łazi! To nawet dość ciekawe, nie uważasz? -
- No nie powiem. Trzeba będzie sprawdzić, do jakiego poziomu można zmiażdżyć mu czachę, żeby jeszcze dychał. -
- Ej, to dobre jest! - Mówię z ekscytacją, dając Sandrze kolejnego buziaka.
Następne godziny spędzamy na ogarnianiu domu. Wiecie. Trzeba sprzątnąć kuże, umyć okna. Czy zaraza zombie nas od tego usprawiedliwia? Oczywiście, że nie! Świat się dalej kręci!
Po ciężkim dniu pracy i zabawy udajemy się spać, uprzednio zaciągając zasłony na oknach, żeby nic nie darło japy, jak my śpimy. Jest czas na zabawę, czas na pracę, czas na sen! I nawet koniec świata nie przerwie naszej rutyny!
Wilk w owczej skórze, część 3, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-03-14 01:12:06
Weszliśmy z Arią do lokalu, w którym panował dość duży spokój tego dnia. Nie było to może dziwne, raczej nietypowe z uwagi na to, że cała wieś waliła tu drzwiami i oknami po pracy. Wiecie. Coś faktycznie jest w tym, że chłopy po pracy lubią spojżeć do kufla, co nie znaczy, że u nas szeżyło się pijaństwo. Nazwał bym to raczej szukaniem rozrywki w miejscach, gdzie jest to jakkolwiek możliwe.
- Dzisiaj cienki ruch? - Zaśmiałem się, podchodząc do kontuaru. Polerujący szklanki Blizna odwrócił się w moim kierunku z szerokim uśmiechem.
- Radziu, Radziu. Jak ty mało wiesz. Czasem klientów jest w chuj, a czasem pustki. Ale, ty co. Najpierw jedna panna, teraz druga, zmieniasz je jak skarpetki? - Zapytał.
Zarechotaliśmy wszyscy. Blizna miał swoje poczucie humoru, które albo się lubiło, albo nienawidziło. A to, że znaliśmy go przez lata, oraz był to na prawdę dobry człowiek sprawiało, że nie mieliśmy z tym problemu.
- Widzisz stary. Ty siedzisz na stołku, a ja obracam się pośród pięknych pań. - Odparłem, co wywołało kolejną salwę śmiechu.
- Dobra, bo widzę, że ta panna chce z tobą szczerze porozmawiać. Świec ci nie zaproponuję, ale mogę, powiedzmy jakieś dobre, białe winko, co ty na to? - Zapytał Karol ze swoim charakterystycznym uśmieszkiem.
- Jak masz bezalkoholowe, to spoko. Wiesz, może tu wszyscy znają się jak łyse konie, ale prawa jazdy tracić nie chcę. - Powiedziałem.
- Znajdzie się! - Odpowiedział, grzebiąc w szafkach. Po chwili postawił przed nami szklanki z jego autorskim napojem, zwanym faktycznie białym winem bezalkoholowym. Skubany potrafił to zrobić tak, że smakowało to prawie jak faktyczne wino. Receptury oczywiście nikt od niego nie wyciągnął.
- Ile tam sobie panie żądasz za usługę? - Zapytałem sięgając po portwel.
- Tak jak ostatnio byczku, dyszka? - Odpowiedział, na co położyłem banknot na ladzie.
Usiedliśmy z Arianą przy oknie, z którego roztaczał się jakże piękny widok na naszą zabitą dechami dziurę. Na niebie zauważyłem nadciągające, ciężkie chmurzyska. No cóż, czasem i tak trzeba.
- No to co tam u ciebie? - Zagaiłem, biorąc łyk napoju.
- A weź. Praca, dom, praca, dom. Normalnie jak jakaś maszyna. - Odpowiedziała dziewczyna patrząc na mnie swoim charakterystycznym wzrokiem, który ciężko było opisać. Trochę frywolny, trochę zaskoczony, nie umiem tego zrobić.
- Wiesz. Trzeba jakoś żyć. Pospulstwo tyra, a elita grzeje dupy. - Odpowiedziałem, co spowodowało lekki uśmiech na jej twarzy.
- Dobra, nie będę owijać w bawełnę. Znaczy, fajnie się spodkać, ale chciałam z tobą porozmawiać o jednej rzeczy. -
- Nie mów tylko, że znowu o morderstwach! Prawie mi to wyleciało z głowy. Wiesz, muszę myśleć też o pracy.
- Nie tym razem to. Chodzi mi o tą twoją Sarę. -
- Jaką moją. Od kiedy ona jest niby moja? -
- Raduś, mnie nie oszukasz. Znam ciebie na tyle, że doskonale widzę jak na nią reagujesz. Widziałam was ostatnio jak wchodziliście do baru. Wyglądałeś jak szczeniaczek proszący o pogłaskanie po pyszczku. -
- Spierdalaj. O co wam chodzi, bo nie rozumiem. -
- Nie wydaje ci się, że ona jest jakaś dziwna? -
- Znowu. - Pomyślałem, na głos mówiąc.
- Czy przypadkiem rozmawiałaś ostatnio z Alką, czy co? Bo ona też tak gadała. -
- Akurat nie. Chodzi mi bardziej o to, że, no popatrz. Pojawiła się taka Sara, mija czas, dziewczynę przyjmują do szpitala, i bank! Nagle zaczynają umierać ludzie. -
- Ty serio myślisz, że to ona robi? Niby jak? -
- Nie mówię od razu, że to ona, tylko popatrz, jaki to dziwny zbieg okoliczności, nie sądzisz? Pojawia się ktoś nowy, wcześniej spokój, a teraz, mamy tutaj kryminał. Tylko taki bez kręcenia. -
- Ja pierdolę. - Pomyślałem, choć słowa koleżanki nie dawały mi spokoju. Faktycznie, to było w jakiś sposób podejżane. Wcześniej nie było żadnych wyskoków we wsi, a teraz, zaczyna się tutaj dziać dziwnie. No i, Sara pracuje w szpitalu. Gdzie są znajdowane ofiary, wszyscy wiemy, tak samo wiemy kim one są.- Na głos odezwałem się po chwili.
- No dobra, przypuśćmy, że to ona. Powiedz mi więc, jak zabija tak, że nikt nie widzi, że to ona, i co mają z tym wspólnego ukłucia na szyjach ofiar, he? -
- Myślałam o tym jakiś czas. Wiesz, że wierzę w zjawiska paranormalne i podobne. Mam swoje zdanie na ten temat. Odpowiedź brzmi wampir. -
Chciałem się zaśmiać, lecz przypomniałem sobie rozmowy z Alicją, oraz moje sny.
- Aria, muszę ci coś powiedzieć. - Streściłem jej sens ostatnich dni.
Przez chwilę dziewczyna siedziała spokojnie, przetrawiając informacje. Po chwili odezwała się po woli wypowiadając słowa.
- Sny możemy zrzucić na karp natłoku informacji, ale mogą mieć sens. Może jestem pierdolnięta, ale dla mnie wiele rzeczy się tutaj zgadza. Popatrz, jak ona wygląda. Blada, jakaś taka, ciężko to opisać. -
- No to gdzie trzyma kły, w plecaku, w torebce? Wy, kobiety, trzymacie tam za pewnę ciekawe, gadżety, co? - Powiedziałem, za co zarobiłem kuksańca w bok. Zapomniałem tylko, że Ariana ma trochę siły, co zawsze mnie zaskakiwało. Niby to takie szczupłe, filigranowe, ale krzepę w łapie ma.
- Powtarzam ci, że to tylko spekulacje. Mimo wszystko radziła bym ci uważać. Wiesz, ukrywać nie będę, dalej ciebie kocham i nie wiem co bym zrobiła, gdybym dowiedziała się, że coś ci się stało. - Powiedziała po chwili.
- Rozumiem cię, ale wiedz, że też mam swoje życie. To, że komuś nie podoba się z kim chodzę, to moja sprawa. Doceniam troskę, ale, - Zawiesiłem rozmowę tak, by zrozumiała.
- Wiem, Radek, wiem. Ale nie wybaczyła bym sobie sytuacji, w której by ci się coś stało. - Powiedziała po chwili, patrząc mi w oczy.
- Będę ostrożny. - Obiecałem, co ponownie przywołało uśmiech na twarz przyjaciółki.
Dalsza część rozmowy była o wiele milsza. Przez ten czas zrozumiałem, jak brakowało mi dysput z nią przez ostatnie czasy. Zawsze dobrze się dogadywaliśmy i mało kłuciliśmy. A jeśli już, to na ostro.
Z lokalu wyszliśmy około dwódziestej. Odwiozłem Arię pod jej dom, po czym sam wróciłem do swojego. Sprawdziłem powiadomienia, gdysz miałem wyciszony telefon. Miałem kilka wiadomości z pracy, reklam, sms od Wojtka, pytającego, czy chcę wypić z nim piwko w niedzielę. Sam o tym myślałem, to też odpisałem, że chętnie. Kolejna wiadomość była od siostry. Wysłała mi zdjęcie laptopa, którego chciała kupić z proźbą, bym sprawdził, czy nie da się go kupić taniej. Zawsze potrafiłem znaleść okazje. Już po chwili wysłałem Alicji ofertę o 400 zł tańszą.
Najważniejsza była jednak wiadomość od Sary. Pisała, że trochę się przeziębiła i musi wykurować się w domu. Odpisałem, że rozumiem i życzę szypkiego powrotu do zdrowia, na co odesłała serduszko i kciuk w górę.
Położyłem się grubo po dwódziestej trzeciej. Następnego dnia był piątek, więc ostatni dzień spędzony w mordorze, jak na ten tydzień oczywiście. Zasnąłem stosunkowo szypko, lecz, oczywiście, nie mogłem mieć spokojnego snu. Znów znalazłem się w szpitalu, lecz tym razem mogłem się poruszać. Zwlokłem się ze szpitalnego wyrka, po czym rozejżałem po sali.
Nie byłem na niej sam. W półmroku widziałem mgliste kształty innych łóżek, na których leżeli pacjęci. Nie potrafiłem nic o nich powiedzieć ze względu na koszmarne warunki oświetleniowe. Wiedziałem, że ktoś tam jest, ale na tym koniec.
Nie wiedząc, co robić, postanowiłem przejść się po sali. Wiedziałem, że śnię, a gdzieś w głębi siebie ciekawiło mnie, co się za raz stanie.
Ledwo przeszedłem kilka kroków usłyszałem trzask drzwi. Nie musiałem się odwracać, by wiedzieć kto, albo co przyszło. Wampirzyca podeszła do jednego z pacjentów, po czym wgryzła się w niego. Tego dźwięku nigdy nie zapomnę. Żężenie umierającego człowieka. Bulgot rozpaczy. Agonia kogoś, komu właśnie rozerwano tętnicę!
Obudziłem się z krzykiem. Jak zawsze pościel była pomięta, a ja przepocony. Spojżałem na zegarek. 3.33.
- No kurwa. - Pomyślałem, przewracając się na drugi bok. Chciałem dalej spać, jednak zaprzątały mnie myśli, nie pozwalające na to. Czemu znów miałem ten koszmar! Czemu mam je od ostatniego czasu? Czemu budzę się w środku nocy?
Na szczęście udało mi się zasnąć. Obudziłem się kilka minut po budziku. Tym razem nawet jego irytująca muzyczka nie wyrwała mnie ze snu. Wstałem, ogarnąłem się i mimowolnie zerknąłem na ekran telefonu.
- Kurwa jego mać! - Wyszeptałem, widząc wiadomość o kolejnej, zabitej osobie. Tym razem kobieta. Osiemdziesięcioletnia staruszka, cierpiąca na nowotwór płuca. Zmarła by za kilka, kilkanaście dni. Została jednak znaleziona pod drzwiami szpitala jak zawsze. Wszystko było identyczne. Nawet w wiadomościach, morderca zaczął być nazywany wampirem. Mimo wszystko, po przeczytaniu newsa poczułem ulgę w sercu. Sara nie mogła tego zrobić. Była przecież chora, sama mi tak powiedziała.
Musiałem podzielić się tą myślą z Arianą i Alicją. Utworzyłem szypko czat grupowy na messengerze i wysłałem newsa z podpisem. Kto ma rację?
Obie odpowiedziały dość szypko. Siostra wysłała krutką wiadomość. Skąt wiesz, że mówi ci prawdę? To jednak od Arii dostałem coś, co dało mi więcej do myślenia. Znacie się krutko. Jeśli napisała by ci, że jest królową Anglii też byś uwierzył? Słyszałeś jej głos, widziałeś ją? Uważaj na siebie.
Wilk w owczej skórze, część 2, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-03-12 01:21:22
Wpatrywałem się osłupiały w ekran smartfona, mieląc w głowie właśnie przeczytany komunikat. Kolejne morderstwo, zwłoki pod szpitalem. Bez przytaczania całego artykułu chodziło o to, że po godzinie 3.30 woźny znalazł pod drzwiami budynku ciało kolejnego mężczyzny. Tym razem starszy człowiek, cierpiący na zalegającą w płucu wodę. Zostało mu kilkanaście dni życia. Ofiara odnaleziona podobnie jak poprzednia bez śladów walki, z nakłuciami na szyji.
Przetrawiałem te informacje, leżąc w pościeli. Moje serce, które zdążyło się już uspokoić po szaleńczym galopie pokoszmarowym wznowiło szypką pracę. Zastanawiałem się, co tu się dzieje.
- Chwila. - Pomyślałem. Pierwsza ofiara była na kardio. Pozawałowa, z już najpewniej nieuleczalną chorobą serca. Teraz mamy wodę w płucu. Czyszby? Nieeeee. Jebane teorie spiskowe. Chyba zaczyna mi odbijać.
Ale jeśli jednak? Może morderca chce po prostu, ukracać cierpienia? Choć brzmi to okrutnie, z drugiej strony, posiada jakiś sens? To tak jak ze zwierzakami. Gdy widzisz, że twój pupil cierpi z powodu starości i chorób decydujesz się na jego uśpienie. To tak, jak widzisz swoje dziecko w stanie rośliny i decydujesz się na eutanazję. Może to jest motyw działania mordercy? Kurwa. Muszę przestać o tym myśleć, bo nigdy nie wyjdzie mi to z głowy.
Wiedziałem, że już nie zasnę. Choć było wcześnie wstałem z łóżka, przygotowując się do kolejnego dnia mordęgi w pracy. Po ogarnięciu się miałem dobrą godzinę dla siebie, więc postanowiłem tym razem ja zadzwonić do Alicji. Po pierwsze, chciałem się z nią trochę podroczyć, po drugie zaś, ciekawy byłem, co powie o mojej chorej teorii.
Już po kilku sygnałach dziewczyna podniosła słuchawkę.
- No siemka siostra! - Rzuciłem ze sztuczną wesołością w głosie.
- Radek, kurwa, jest do piero po szóstej. - Odpowiedziała zaspanym głosem. Widziałem jednak, że wstała już kilka chwil temu, gdysz Ala miała w sobie pewną dziwną cechę. Gdy wstawała, przez pierwsze chwile brzmiała jak pijana, z czego powodu miała kiedyś problem w szkole. Autentycznie kilka razy wzywani byli rodzice, bo nauczyciele myśleli, że piętnastolatka chleje. Gdy już minie krutki okres brzmi po prostu jak rozespana, aż do normalności.
- I tak wiem, że już nie śpisz. Nie zgadniesz, co przeczytałem w sieci! - Kontynuowałem udawanie wesołości.
- Też o czym czytałam, i to nie jest śmieszne. Patrz, kolejna ofiara. Znów szpital, znów jakiś facet, znów nakłucia. Dalej myślisz, że wampir to jest wymysł? -
- Proszę ciebie, kobieto. Czy oglądasz za dużo horrorów, czy coś? -
- Nawet nie prawdziwy wampir. Po prostu przebieraniec, podpucha. Ktoś, kto chce upozorować się na wampira. -
Pomyślałem przez chwilę. To nie było nawet głupie po zastanowieniu. Człowiek, który prubuje w taki sposób zatuszować to, co robi, oraz ukryć się. Kto bowiem uwierzy w krwiopijcę?
- Nieee. Raczej nie. Ale powiem ci, że przez te wasze myśli też mam teorię. Może to jest człowiek, który chce oszczędzać cierpienia? Zauważ. Poprzedni pacjent, choroba serca. Teraz, woda w płucu. Oboje mięli umżeć w najbliższym czasie. -
- Teraz to ty pierdolisz, jak najebany pan Stachu. Sama teoria może i ma sens, ale, po co w takim razie nakłucia?
- Strzykawki? Co ty na to?
- Zarzucasz mi pieprzenie, a sam co robisz? Chociaż, teraz to i sama nie wiem. Przez to wszystko mam stracha, że mogę być kolejna, czy coś. Wiesz, że za tydzień idę do szpitala na badanie żeber.
- No tak. Nie przypominaj mi o tym wypadku. Do dzisiaj czasem w nocy wydaje mi się, że znów wjeżdża w ciebie ten zajebany autobus. I tak miałaś dużo szczęścia, ale zmieńmy temat. Zabieram ci w niedzielę przydupaska. -
- No no no, zakochałeś się w nim? Zmieniasz orientację? Tylko wiesz, tak własnej siostrze zabierać? -
- Tak oczywiście, nawet gumki kupiłem. Ciesz się, że będziesz mogła od niego chwilę odpocząć. -
- Czasem serio chcę, jak gada o tych swoich autach. Ale wiesz jak to z nim jest. -
- Oczywiście że wiem. Dobra, ja kończę, bo za chwilę idę do pracy. - Powiedziałem kończąc połączenie.
W drodze rozmyślałem nad tym, co powiedziała Alicja. Nie chodziło oczywiście o nasze żarty. Ale wampir przebieraniec też nie chciał wyjść mi z głowy. No i muszę przyznać, faktycznie zacząłem się bać o siostrę. Jeśli będzie w szpitalu, a może zostać na noc, holera wie, ile zajmą badania tych żeber, to czy zostanie kolejną ofiarą? Fakt faktem, do tej pory byli to tylko mężczyźni, ale kto powiedział, że to się nie zmieni?
Przed wejściem do biura czekała mnie mała niespodzianka. Ledwo położyłem rękę na klamce, a poczułem, że ktoś ściska mnie za prawe ramię. Przeczuwałem, kto to taki, a moje odwrucenie się tylko potwierdziło moje przypuszczenia, gdy zobaczyłem wpatrujące się centralnie w moją twarz lodowatoniebieskie oczy.
- No co tam, Aria? - Zapytałem, nawet nie spodziewając się jej teraz.
- Słyszałeś o drugim mordzie, no nie? - Zapytała się, zwalniając lekko uścisk.
- Chyba wszyscy już słyszeli, ale serio, chcę odpocząć od tego. Jest to przykre, ale, -
Przerwała mi, zaciskając ponownie palce na ramieniu.
- Nie o to chodzi, nie chcę ci pierdolić o tym, co już wiesz. Ale chcę ci powiedzieć o czymś, o czym mało kto wie. -
- No to dajesz. - Powiedziałem, patrząc dziewczynie prosto w oczy.
- Ciało znaleziono po trzeciej, no nie? To było generalnie ciekawe. Znalazł je stary Lewiński, który jest woźnym w tym szpitalu chyba od urodzenia, ale to też nieważne. Słuchaj tego. Po okolicy, od dłuższego czasu kręcił się Hubercik, mój szanowny braciszek. Znów za dużo wychlał na imprezie i musiał wytrzeźwieć, a oboje dobrze wiemy, że na powietrzu mu to wychodzi najlepiej. No więc zabłądził w okolice szpitala i dokładnie widział to ciało. -
- No i co w związku z tym? - Zapytałem z jednej strony znudzony, ale z drugiej zaciekawiony, czy koleżanka z pracy może powiedzieć mi coś, o czym nie wiem.
- Fakt, trup miał te nakłucia, o których mówili, był blady, bez śladów walki. Ale, jak to zaznaczył Hubi, z bliska wyglądało to tak, jakby ciało było, wyschłe, pozbawione całkiem krwi. Od razu wytrzeźwiał i uciekł z tamtąt do domu, zadzwonił przed piątą. -
Serce zaczęło mi walić szypciej. Bez krwi, bez krwi. Czy faktycznie teoria wampira, choćby i przebierańca nabierała sensu?
- Wiesz, przez was, wasze gadanie wymyśliłem teorię. Trochę przy wsparciu Alicji. Co jeśli ten mordulec chce, ukracać cierpienie? Taka eutanazja. Obie ofiary były na granicy śmierci. A udawanie wampira może być prubą tuszowania sprawy i ukrycia dowodu. - Powiedziałem po chwili.
- Niegłupie. - Zkwitowała po chwili milczenia.
- Dobra Ariana, trzeba lecieć, bo nas szef zajebie. - Ukróciłem dyskusję, wchodząc do środka.
Ariana Białowieska. Dość, ciekawa osoba, muszę to przyznać. Od egzotycznego imienia, przez wysoki wzrost, na zainteresowaniach kończąc, bardzo ciekawa osoba, którą albo ma się w gronie znajomych, albo nie ma się z nią doczynienia, gdysz dla wrogów jest okrutna i zimna, jak lód. Doskonale wiedziałem też o tym, że się we mnie podkochiwała, i to od dwóch lat. Nawet mi o tym powiedziała swego czasu, lecz wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Choć rozmawiało się z nią świetnie, tak samo świetnie chodziło na imprezy, nasze charaktery były zbyt różne, żeby coś mogło z tego wyjść. Dlatego też jasno powiedziałem jej, że to nie wyjdzie, choć, nie ukrywałem, jej inność miała coś w sobie.
Dzień w pracy upłynął jak zwykle. Nuda, powtarzalność, rutyna, papiery. Po powrocie do domu byłem totalnie wyczerpany, lecz umówiłem się z Sarą, tym razem u mnie.
- Jak tam dzień? - Zapytałem, gdy dziewczyna zjawiła się w moim skromnym przybytku.
- Zgadnij tylko, o czym gadali w szpitalu. I dam sobie głowę uciąć, że u ciebie o tym samym. - Odparła, siadając wygodnie na kanapie.
- Poczekaj, bo to baaaardzo ciężkie. Czyszby o, dzisiejszym morderstwie? Zapytałem z ironią, na co dziewczyna zaczęła mi bić brawo.
- Mam do ciebie Kolumb mówić, czy coś? Oczywiście, że o tym! Fakt, jest to smutne, wstrząsające, ale, powiem ci, po prostu, jak słuchałam tego prawie ciągle, to po chwili miałam już dość. Ciągle tylko zabójstwo, zwłoki, szpital, że niby wampir, nie jestem zimną suką, ale wiesz. -
- Wiem wiem, też mam tego dość. Ale posłuchaj tego. - Ztreściłem Sarze moją teorię.
Siedziała w milczeniu przez chwilę, przetrawiając informacje, w końcu się odzywając.
- Wiesz, że to niegłupie? Ma to sporo sensu. No i fakt faktem, że ofiary były ciężko chore, to miało by sens. Podzielę się z tobą jednym cytatem, który tak mi zapadł w pamięć, że zawsze go sobie przypominam, gdy dowiaduję się o czymś złym. -
- No, zaskocz mnie.
- Jeśli błąd popełnia bestia, popełnia go świat. -
- Nie rozumiem? -
- Jeśli ktoś zrobi coś złego, to robi to też świat. Ponieważ to on, czy tam natura, albo inne holerstwo powołało tego kogoś do życia, do istnienia, i to za sprawą świata, jego potomek popełnił zbrodnię, więc, reasumując, winnym jest świat, który powołał taką szkaradę do istniena. -
- Mocne. Z czego to jest? -
- Nawet nie pamiętam. Albo czekaj, już mam! Kiedyś na telegramie tacy jedni chłopak i dziewczyna pisali opowiadanie o jakiejś porwanej elfce, którą wyzwolił cień. No i ktoś rzucił tym cytatem. A że jest prawdziwy i bardzo mi się spodobał, to od czasu do czasu go sobie używam, gdy sytuacja jest do tego odpowiednia.
- Dobra jesteś. - Powiedziałem, klepiąc ją po przyjacielsku w ramię.
Spędziliśmy kolejne godziny na gadaniu o wszystkim. Im dłużej ze sobą przebywaliśmy, tym bardziej czułem iskrę w sercu do tej dziewczyny. Myśleliśmy o wielu rzeczach podobnie, mieliśmy podobne zainteresowania, rozumieliśmy się bez słów. No i, kurwa. Jak mi się ona podobała! W końcu jednak nadszedł czas pożegnania się. Oboje mieliśmy pracę, do której musieliśmy chodzić. No niby nie, ale z czegoś trzeba wyżyć, prawda? Temu też, po dość wylewnym pożegnaniu się i odprowadzeniu Sary wróciłem na kanapę, dopijając colę.
Było po dziesiątej, gdy w końcu zmrużyłem oczy. Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o sprawie, ale zwłaszcza, o Sarze. Zrobił bym dla tej kobiety wszystko.
Tej nocy, mój mózg postanowił, że też zabawi się w Stephena Kinga. Znów znalazłem się w szpitalu, sparaliżowany, jak posąg, mogłem tylko opserwować. Znów zobaczyłem bladą postać zbliżającą się, zobaczyłem kły! Pierdolony wampir ruszył w moją stronę!
Obudziłem się z głośnym wrzaskiem. Kurwa, znowu. Znowu ten koszmar. Znowu jestem przepocony, jak świnia. Czy za dużo o tym wszystkim myślę? Serce nawalało mi jak młot kowalski, gdy prubowałem się uspokoić. Spojżałem na zegar. 4.45.
- No no, dzisiaj wcześniej. - Pomyślałem, odwracając się na drugi bok. Nie chciałem patrzyć na ekran telefonu. Spodziewałem się, co tam zobaczę, a na prawdę chciałem jeszcze chwilę pospać. Co ciekawe, udało mi się to. Obudziłem się równo z budzikiem, a to była żatkość. Druga żatka rzecz, byłem nawet wyspany, normalnie szok! Czy to faktycznie obecność Sary to sprawiała? Holera wie.
Do pracy dodtarłem także idealnie na czas. Tym razem, Ariana też czekała przed drzwiami. Ewidentnie czekała na mnie, bo gdy tylko mnie zobaczyła podeszła, ściskając moją rękę.
- Cześć. Masz chwilę dzisiaj, żeby wyskoczyć na kawę, albo coś? - Zapytała, zciszając głos.
Zastanowiłem się przez chwilę. Oczywiście chciałem się zobaczyć z Sarą, jak przez ostatnie dni, niemniej jednak, muszę trochę przystopować. Może zacznie sobie coś myśleć i coś się zjebie. Fakt faktem, dość dawno nie rozmawialiśmy z Arianą tak sam na sam, a kiedyś robiło się to dość często.
Spoko. - Odpowiedziałem po chwili, widząc malujący się na twarzy dziewczyny uśmiech.
- No to jesteśmy umuwieni! - Rzuciła, oddalając się.
Dzień w pracy przebiegł, też co ciekawe, znośniej. Jakby mniej roboty, szef jakby milszy. Temat morderstwa przewijał się, ale nie był już takim hitem. Może to już koniec zbrodni?
Po wyjściu z pracy wsiadłem do auta, czekając na koleżankę. Aria pojawiła się po chwili ubrana tak, że musiałem przyznać, że jest też szalenie ładną dziewczyną. Czarna suknia, szpilki i makijaż. Wpuściłem ją do auta. Bez słów zgodziliśmy się, że udamy się do Blizny, ponieważ. A. To dobry lokal, b, innych nie ma. Aż dziwne, no nie?
Nieistniejące istnienie, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-02-23 00:41:05
Popatrz na siebie. Popatrz na mamę, dziewczynę, chłopaka, brata, siostrę, kogoś na ulicy. Wszyscy jesteście ludźmi, prawda? Wszyscy macie dwie ręce, dwie nogi, jedną głowę, ciało. Wszyscy jesteście rozumni, inteligentni. Rozmawiacie, śmiejecie się, płaczecie, robicie wiele normalnych rzeczy. A co jeśli jesteście nierealni? Co powiesz na to, że cioiebie tak na prawdę nie ma, choć jesteś i właśnie to czytasz?
Czymże jest istnienie? Czy jest to faktycznie bycie w świecie, posiadanie ciała, umysłu, tożsamości, więzów krwi, rodziny, historii? Czy może to wszystko to fikcja, a ty pewnego dnia jak powstałeś, tak znikniesz? Być może jest tak, że wszyscy nieistniejemy, jesteśmy nierealni, jesteśmy wytworami czyjejś wyobraźni i właśnie dzięki temu jesteśmy, choć nas nie ma, istniejemy, nieistniejąc?
Na pewno znasz mity i historie o bogach. Czy to słowiańskich, czy greckich, rzymskich, egipskich, nordyckich, celtyckich, można dalej wymieniać. Wszyscy wiemy, że ich nie ma, oni NIE istnieją, są fikcją. Oczywiście tak jest. Ale co jeśli powiem, że ONI byli, ale już ich NIE ma?
Popatrzmy na te wszystkie mity i historie. Po co ludziom byli bogowie? Ano po to, by wyjaśnić sobie wiele zjawisk zachodzących w naturze. Czemu pada deszcz, czemu słońce wschodzi i zachodzi, co się dzieje po śmierci, można tak wymieniać. A że ludzie są z natury ciekawscy i lubią wiedzieć więcej, niż mniej, wymyślili sobie uosobienie tego wszystkiego. Dla przykładu boga Ra jadącego słoneczną barką po niebie, Demeter, która z tęsknoty za córką wywołuje zimę, a gdy są przy sobie jest szczęśliwa, wywołując lato, czy opiekuna przyrody Frejra. Było ich bardzo wielu. Tak na prawdę do dzisiaj jacyś bogowie, albo Bóg jest z nami. A co jeśli tutaj też powiem, że obecnie faktycznie Bóg, ten jedyny istnieje, ale nie było go wcześniej?
Co jeśli to zbiorowa wiara sprawia, że ktoś jest, albo kogoś nie ma? Co jeśli wszystko jest fikcją, a my jesteśmy tylko wytworem wyobraźni jakiejś istoty, która puki w nas wierzy, to my jesteśmy, choć tak na prawdę nas nie ma?
Wiecie, czemu bogowie byli tak popularni? Bo ludziom wyjaśniali wszystko na chłopski rozum. Patrzcie ile było takich okresów. Grecja, potem Rzym. Zauważcie jak małe różnice są po między bogami Greków a Rzymian. A wiecie czemu? Ponieważ wierzyło w nich na tyle dużo ludzi, że stawali się żeczywistością. A drobna zmiana zachowań, wyglądu czy imion? No cuż. Jak cie widzą, tak cie piszą. Jednym podobał się wizerunek strzegącego podziemi Hadesa, opiekuna zmarłych, a drudzy uznali, że skoro podziemia, to i bogactwa. Zmienili mu imię na Pluton, lecz w zasadzie, była to dalej ta sama istota.
Teraz usiądź wygodnie, zamknij oczy i pomyśl. Ile osób w ciebie wierzy? Tyle ile ciebie widzi, ile o tobie słyszy, ile ciebie zna. Co, jeśli będziesz trwać tylko do puki, do puty ktoś o tobie myśli, nawet przelotnie. Istnieje taki Paweł. A znam takiego Adama. Baśka? No coś kojażę. Kinga, Kinga, czekaj, aaa no tak. Itd, itd, itd.
Może brzmi to apsurdalnie, ale, tak szczerze. Jaki masz dowód na to, że to, co tutaj napisałem jest nieprawdą? Jaki masz dowód na pełnoprawne istnienie ludzi czy innych istot? Jeśli powiesz mi, że ciała to będę się śmiać. Wiesz, czemu ciała, nasze ciała się rozpadają? Bo ich nie ma, ONE znikają, i tyle. Nikt nie wierzy w twoje istnienie, albo jest takich ludzi mało, więc ciebie nie ma. Grupa ludzi o tobie wie, wierzy w ciebie, jesteś. Proste.
Oczywiście, być może to wszystko to tylko zwykła historyjka, zwykła creepypasta, jakich setki, tysiące krążą po internecie. Lecz przypomnij ją sobie, gdy znów cywilizacja zacznie się zmieniać. Powstaną nowe religie, stare upadną. Wtedy pomyśl, co jest iluzją, a co prawdą.
Dr Vargaz, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-02-19 00:15:46
Szanowny Panie Doktorze.
W tym liście chciałbym panu podziękować za wszystko, co pan dla nas zrobił w ciągu ostatnich lat. Gdyby nie pańskie decyzje, stanowczość i oddanie, za pewnę wszystko wyglądało by o wiele inaczej, niż jest teraz. Choć teraz nie jest idealnie, wierzymy, że może być tylko lepiej i lepiej.
Jak dobrze pamiętam, wszystko zaczęło się 7 lat temu w wiosce położonej niedaleko Poznania, której to dokładnej nazwy już nie pamiętam. Prądnik, Pyzdry, Połamowo? Nie przypomnę sobie teraz jej nazwy. Zbyt wiele tych dziwnych nazw jest na około. W każdym bądź razie, to z tamtąt napłynął raport o pierwszych morderstwach. Ludzie umierali w tajemniczych okolicznościach. Nikt nie wiedział kto i kiedy będzie następny. Policja była bezradna, choć jak dla mnie, po prostu za mało dostali w łapę, by się zająć sprawą. Nawet po śmierci jednego z komisarzy nic się w tej materii nie zmieniło. A nie, przepraszam, zmieniło się. Przestali się angażować w sprawę.
W pierwszych fazach wyglądało to na dzieło przypadku. Mężczyzna leżący na torach, przejechany przez pociąg, wisząca na sznurze w oknie swego pokoju nastolatka, starzec po zawale. Wszystko naturalne, prawda?
Niby tak, lecz z czasem, wszystko zaczęło się komplikować. Ludzi znajdowaliśmy co raz więcej, zabitych na co raz to dziwniejsze sposoby. Mężczyzna przebity metalową rurką, kobieta z wyciętym sercem oraz językiem, dziecko bez głowy. Chyba to po tym dziecku ustaliliśmy, że to musi być seryjny morderca, albo też sekta.
Pamiętam pańskie słowa, Doktorze. Wspierał pan nas wtedy dobrym słowem i radą. Uczył, jak obronić się w sytuacji zagrożenia, lub przynajmniej, jak odwlec nieuniknione, za co panu wszyscy serdecznie dziękujemy. Nawiasem mówiąc, muszę się chyba pospieszyć, bo słyszę chyba ich harczenie.
Aa dobra, już po wszystkim, Seba właśnie zlikwidował zagrożenie, mogę wrócić do pisania. Na czym to ja? No tak. Podarował nam pan więcej, niż myśli. Dzięki panu trzymaliśmy się po mimo występujących zdażeń. Lecz w końcu i my zaczęliśmy odczuwać presję, gdy zabili Andrzeja. Osobiście, prawie osobiście. Podczas spaceru z Klaudią znaleźliśmy go, prawie całego spalonego. Do tej pory pamiętam krzyk Klaudii i mój szok. Wtedy jeszcze wierzyliśmy, jakkolwiek, w policję. Ale co oni tak na prawdę zrobili? Machinalnie nas przesłuchali, zabrali zwłoki, i tylę. Puścili wiadomość do gazet, do internetu, koniec. Morderca, albo mordercy grasowali dalej szczęśliwi i zadowoleni z życia.
Dobrze jednak, Doktorze, że był pan przy nas także i wtedy. Zapowiedział pan, że jeśli morderstwa nie ustaną, to sam pan ruszy do akcji. No i zrobił to pan, gdy wszystko szło dawnym rytmem.
Znów nawiasem mówiąc, nie wiem, czemu sprawa nie wyszła gdzieś dalej. Czemu nie zainteresowała się tym policja z dalszych rejonów Polski, może nawet i wojsko, , kurwa, telewizja, radio? A nawet jeśli, to było to tak małe zainteresowanie, że im dalej, tym każdy wiedział mniej? 1 chuj wie, tyle w temacie powiem.
Wracając do właściwej treści. Nie mogę pisać tyle, bo wyczerpię przedwcześnie papier, a nie mmamy go za wiele teraz.
No więc wracając, to właśnie Pan, doktorze, jako jedyny, trzymał nas przy duchu, we względnym poczuciu bezpieczeństwa. Wiedzieliśmy, że jeśli będziemy przestrzegać Pańskich wskazówek, wszystko będzie dobrze. A Andrzj? No cóż, najpewniej po prostu się nie stosował. Choć bolała, do dziś boli nas jego strata, negatywne emocje przekuwaliśmy w gniew na morderców oraz wolę przetrwania.
Mijał sobie czas, ludzie umierali, policja miała wszystko w dupie. Wtedy też Pan, doktorze zaczął co raz częściej zamykać się w swoim laboratorium, wychodząc bardzo żatko po jedzenie, czy wyprać fartuch, co też przestał Pan robić po czasie. Z resztą, nie miało to chyba dla Pana znaczenia, skoro doktor i tak żatko kiedy opuszczał swoją pracownię.
Choć nie wiedzieliśmy, co ekscelencja tam robi, wierzyliśmy w Pana gorąco. Wiedzieliśmy, że tylko Pan może nas z tego wyciągnąć.
No i w międzyczasie odłączyła się od nas też Paulina. Znaleźliśmy ją bez piersi, bez ubrania, bez kończyn, w sumie bez niczego. Jedynie po twarzy i włosach udało się ją rozpoznać. Bolała nas ta strata, zwłaszcza Mateusza, ale, najwidoczniej nie stosowała się do wskazówek.
W końcu nadszedł ten dzień, w którym wasza ekscelencja wyszedł z laboratorium i ujawnił nam efekt swych prac. Wystarczyło tylko wstrzyknąć odrobinę preparatu do jedzenia, picia, albo w ostateczności, do ciała zwierzęcia, czy człowieka, by rozpocząć cykl. Nie minęło zbyt wiele czasu, a miasto pełne było Pańskich wynalazków. Oni nie byli już nawet żywi. Były to ciała pragnące jedzenia.
Byliśmy poruszeni widząc, jak doktor staje się przykładem dla nas sytuacji, której należy unikać. Gdy Pana rozdzierały na strzępy czuliśmy dumę wobec pana i rozumieliśmy przekaz, który chciał Pan nam dać tą lekcją. Z zombie trzeba po prostu ostrożnie.
Teraz, nie żyje nam się źle, a na pewno nie gożej, niż wcześniej. Ludzie przestali ginąć, jedynie co jakiś czas powiększa się populacja trupów. No i najważniejsze. Wiemy, z kim mamy walczyć, kogo unikać. Jesteśmy gotowi na atak. Nie czujemy się jak osaczone szczury, lecz jako wojownicy, gotowi na wszystko. Teraz nikt nie wbije nam noża w plecy podczas snu, gdysz ONI są na to zbyt głupi.
Lepiej jest po prostu walczyć z zagrożeniem, które się zna, niż bać się takiego, którego nigdy nie wiemy, kiedy się mamy spodziewać.
Kończąc ten list, jeszcze raz ja, my, cała paczka, pragniemy Panu podziękować za pańskie poświęcenie i za zmianę, którą Pan wprowadził do naszego życia. Teraz możemy spać spokojniej. Właśnie jest moja kolej warty. Wie ekscelencja, na wszelki wypadek, żeby jakiś morderca nie wszedł nam do bazy.
Z wyrazami szacunku,
Bartosz.
Mroczny horyzont zdażeń, creepy pasta.
Data publikacji: 2024-02-15 11:01:18
Czasem widzisz go, gdy robi się źle. Czarne chmury kłębią się, tworząc mgliste, nieznane do tąd kształty. Czasem jest on bliżej, innym znów razem oddala się, będąc jedynie cienką linią gdzieś, w oddali. Nawet tak cienką, że prawie niewidoczną, więc łatwą do przeoczenia, zapomnienia. Ale są też chwile, w których mroczny horyzont zdażeń jest jedynym, co widzisz, co czujesz, co odczuwasz.
Niektórzy padają ofiarą horyzontu. Widzą tylko jego mgły, słyszą tylko jego wiatry, czują tylko metaliczny, burzowy zapach zwiastujący nadciągające zło. Ludzie tedy, zaślepieni mrocznym horyzontem zdażeń chcą, by zniknął z ich pola widzenia. Chcą, by wiatr przestał wiać. Chcą, by burza odeszła. Dlatego też robią wszystko co w ich mocy, by się od niego oddalić. Lecz prawdą jest, że nieważne co, jak, gdzie robimy, mroczny horyzont zdażeń zawsze będzie widoczny. Czy to na granicy, czy tuż, przed nami. Jest to tak pewne jak to, że dzień ma 24 godziny, a rok 365 dni. Tak samo pewne, jak rozpadające się przyjaźnie, łączące się pary, śmierć starców i nowe narodzenie się niemowląt.
ON zawsze czeka na okazję, tak, jak czeka zła pogoda, by zacząć smagać planetę Ziemię swoimi piorunami, lodowatymi deszczami, czy gradowymi kulami. Tak samo mroczny horyzont zdażeń. Czasem przez lata uśpiony, ale tak na prawdę przyczajony, niczym pantera w buszu. Po woli zbliża się w kierunku swojej ofiary na tyle szypko, by nieszczęśnik zdawał sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak, lecz na tyle po woli, by nie spowodować gwałtownego wybuchu i reakcji obronnej, która, kto wie, może i oddaliła by go z gry na jakiś czas? Nie na zawsze, to pewne, lecz na długie lata? Jest to jak najbardziej możliwe.
Gdyby ktoś się teraz zapytał, czym tak właściwie jest mroczny horyzont zdażeń, nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi. Jest on wszystkim i niczym. Jest bólem, wojną, cierpieniem, zdradą, głodem, niesprawiedliwością, śmiercią, nienawiścią, zawiera w sobie tyle emocji, tyle zachowaćń, tyle problemów i potrzeb, tyle cierpień zasłużonych oraz tych, które zdażyć się nie powinny. Najgorszą z prawd jest jednak to, że ON musi być, by zachować balans, by zachować równowagę świata. On jest nizym Yang, czasem wypierany przez ciepło słońca i łagodnego wiaterku nadzieji, miłości, szczęścia, zadowolenia Jina. Czasem na górze jest Jin, czasem Yang. A czasmem, o zgrozo, działają razem. Gdy jesteś żołnierzem i zabijasz za ojczyznę łączysz w sobie mroczny horyzont zdażeń oraz ciepło nadzieji. Działasz słysząc ryk wichru i widząc czarne, kłębiaste chmury, lecz po między chmurami widać przebłyski słonecznych promieni, a w uszach, przez wiatr przebije się czasem śpiew słowika, trajkotanie pasikonika, czy delikatny szum ciepłego zefirka. Wtedy to wszystko się łączy w jednej sprawie.
Czy można zniszczyć mroczny horyzont zdażeń? Oczywiście, że tak. Lecz jeśli zniszczymy to, zniszczymy wszystko. Nie ma zła bez dobra, a dobra bez zła. Nie ma nienawiści bez miłości, czy miłości bez nienawiści. Właściwszym pytaniem jest, czy można obronić się przed mrocznym horyzontem zdażeń? I na to pytanie odpowiedź także jest twierdząca. Gdy jesteś czujny, zdążysz zobaczyć nadciągające chmury i się na przybycie tych gości przygotować. Niezawsze je odepchniesz, ale czasem się to uda. Pamiętaj tylko, by przed nimi nie uciekać. Przed NIM nie da się uciec, gdysz strach jest dla niego tym, czym dla ciebie wykwintna kolacja w drogiej restauracji.
Czy mroczny horyzont zdażeń jest nam potrzebny? Och, oczywiście, że tak! Powoduje on tyle problemów, ile sam rozwiązuje, ale taki jest mechanizm świata. Pomyślcie, jakie życie było by nudne, gdyby wszystko było by takie proste, takie liniowe.
Jedyne, o czym należy pamiętać, to to, że mroczny horyzont zdażeń jest zawsze widoczny. A to, czy poddasz się jego wichrom i chmurom, to już twoja decyzja.
Potwory, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-12-29 00:48:42
Widzę je każdego dnia. Gdy wychodzę z domu, na ulicach mrowi się od tych bestii z piekła rodem. Gdy wsiadam do autobusu, którym dojeżdżam do pracy raz jest ich mniej, raz więcej, ale zawsze jest choćby i jeden potwór, jeden z nich.
Opuszczam rozklekotany pojazd i wchodzę do budynku pracy. Tutaj też mnie znajdą. Nigdzie nie ma od nich ucieczki.
Gdy wychodzę z pracy, wsiadam do kolejnego pojazdu, a następniewracam do domu zawsze rozmyślam o tych istotach.
Istnieje wiele rodzajów potworów. Są bestie małe i duże, chude i grube, wysokie, niskie, ładne czy brzydkie. Jedne zabijają dla własnej przyjemności, drugie gwałcą niewinne dziewczyny, jeszcze inne powodują chaos i zament na świecie. Choć gdy na nie patrzę, chodząc po ulicy, siedząc w pracy, czy robiąc inne, podstawowe czynności uśmiechają się sztucznie, wydając z siebie te dziwne dźwięki, choć wyglądają jak niewinne baranki ja wiem, że tylko czekają na odpowiednią chwilę. Ostatnio, wracając z pracy widziałem, jak pewien potwór w długiej kurtce, z dziwnym wisiorkiem na szyji brutalnie obchodził się z pewną małą szkaradą. Kiedyś byłem świadkiem, jak kilka bestii rzucało się na siebie kopiąc, bijąc i gryząc, bo sprawiało im to perwersyjną radość.
Ktoś może mnie zapyta, co mnie interesują te potwory? Czemu nie machnę ręką na to, co się dzieje i nie będę żyć jak sam chcę? Wiecie, co jest najgorsze? Gdy patrzę w lustro widzę jednego z nich. Widzę potwora. Wszak, co jest gorszego od człowieka?
Wilk w owczej skórze, część 1, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-12-29 00:19:39
Witam! Jak pisałem wczoraj, słowa dotrzymuję, prezentując to oto opowiadanie z dedykacją dla @Zuzy. Ona już wie, skąt to się wzięło. @Patras też i może lepiej, jak tak zostanie, a reszta niech chwyci to coś, co za pewnę wywoła tylko uśmiech na twarzy, no ale.
- Uwaga! Dnia dzisiejszego, w godzinach nocnych, przed bramą szpitalną znaleziono zwłoki młodego mężczyzny. Nie wiadomo, jak ani przez kogo został zabity. Na ciele nie ma specjalnych oznak walki. Jedynym śladem, który prawdopodobnie pozostawił po sobie morderca, są 2 nakłucia na szyii. Stwierdzono, że ofiara była jednym z pacjętów na oddziale kardiologii. Zalecamy ostrożność. -
- Wezdchnąłem głęboko, patrząc w ekran telewizora. Ha, kolejna afera. Pewnie jak zwykle media rozdmuchują wszystko wyolbrzymiając, przy tej okazji. Skąt niby wziąłby się morderca w takiej zapadłej dziurze, jak nasza wiocha. Tutaj, gdzie każdy zna praktycznie każdego? Żałosne. - Pomyślałem, rozłożony wygodnie na kanapie, z zimnym browarem w dłoni. Właśnie czekałem na rozpoczęcie meczu. Po ostatniej batalii Polaków z Mołdawią mogłem za pewne oczekiwać tylko kolejnej dawki śmiechu z naszej, tak idealnie wyszkolonej drużyny. No ale, przynajmniej będzie można się bezkarnie pośmiać.
Podczas przerwy reklamowej, zacząłem mimowolnie rozmyślać o komunikacie z wydażeń jeszcze raz. Taka moja natura. Wszystko początkowo wyśmiewam, by potem jeszcze raz przeanalizować. Ale tutaj, wszystko wyglądało praktycznie tylko zabawnie. To znaczy, nie chodzi mi oczywiście o to, że radowałem się z czyjejś śmierci. Bardziej o to, że nasze kochane media, jak zwykle pokazywały, na co je stać, robiąc z małej chmury duży deszcz. Moje rozmyślania przerwało piknięcie domofonu, oznajmiające wejście kogoś do klatki.
Zwlokłem się z kanapy, odstawiając napój bogów na stolik. No tak, prawie bym zapomniał. Wyciągnąłem z lodówki drugą puszkę, postawiłem obok mojej, ledwo napoczętej, po czym pospieszyłem do drzwi.
W momencie, w którym osoba za drzwiami nacisnęła przycisk dzwonka, ja przekręcałem zamek. Skutkiem czego, drzwi zostały otwarte w momencie, w którym zamocowany u góry głośniczek zaczął brzęczeć.
- Wejdź wejdź! - Powiedziałem do stojącej za drzwiami brunetki, która bez zawachania skożystała z mojego zaproszenia. Ledwo po zamknięciu drzwi, bez zbędnego pierdzielenia udaliśmy się do saloniku i rozwaliliśmy na kanapie.
- Mam nadzieję, że przychodzę na gotowe, co? - Rzuciła figlarnie dziewczyna, wieszając skórzaną kurtkę na oparciu kanapy.
- U mnie, to jak w banku. - Odpowiedziałem, podsuwając jej przygotowane w cześniej piwo, które od razu otworzyła.
- Coś ciekawego w tym pudle? - Zapytała, biorąc pierwszy łyk.
- Znowu pierdolenie. Podobno pod szpitalem w nocy znaleźli jakiegoś trupa, nakłutego na szyii. - Odpowiedziałem, idąc w jej ślady.
- Ale że tutaj? - Zapytała, nie kryjąc swojego zdumienia.
- No właśnie. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Przecież tutaj od wielu lat nic się nie działo. Przecież nawet kradzież była u nas czymś, co wywoływało efekt wow. W takiej społeczności to i tak od razu by się rozniosło. -
- Wiesz. To, to ty wiesz akurat lepiej. Ja tutaj jestem od niedawna. -
- Ale już widzisz, jak działa taka mała społeczność. - Odpowiedziałem, sadowiąc się wygodniej, spoglądając w jej lodowatobłękitne oczy.
Sara Majewska. Kilka miesięcy temu ukończyła magistrat z pielęgniarstwa w pobliskim, większym mieście. Konkretniej, Katowicach. Szukając pracy, została skierowana do nas, gdzie też od razu została przyjęta na oddział. Muszę przyznać, że od pierwszego dnia, gdy pojawiła się we wsi, to zrobiła na mnie wrażenie zarówno swoim wyglądem, jak i stylem. Skórzane kurtki, golenie włosów niemal na zero. No i jej aparycja też była nietypowa. Skóra biała niemal tak, jak u albinosa, wysportowana sylwetka i bardzo ciekawe proporcje ciała. Ponad to typowo jej typowo imprezowo przyjacielska osobowość to cechy, których można powiedzieć poszukiwałem. No i jakoś tak się stało, że zaczynaliśmy się spotykać. I nie kurwa, po prostu spotykać, nic więcej, przynajmniej na razie, bo przyznać muszę, że mi się podobała. Kurewsko mi się podobała. Ale nie wszystko na raz, prawda?
- Ale powiedzieli coś więcej o tym trupku? - Zapytała, wyrywając mnie z małej zadumy.
- Jakiś pacjent. Pewnie wylazł sam i coś go pogryzło, albo jakiś nieudolny chirurg źle dokonał operacji, i pozbył się tego, co mu na duszy leżało. - Odpowiedziałem.
- Patrz, dokąt zmierza ten świat. - Wezdchnęła, biorąc kolejny łyk.
Przez następne godziny oglądaliśmy mecz. Tak jak z resztą się spodziewałem, nasi musieli dać dupy. Przynajmniej było ciekawie. Po meczu, obejżeliśmy jeszcze jakiś żałosny horror, emitowany na antenie.
- No nie. Ewidentnie wszystko schodzi tylko w dół! - Zaśmiała się Sara, gdy tylko przez ekran przewinęły się napisy końcowe.
- To już niektóre bajki dla dzieci są straszniejsze. Np ta od braci Grimm, gdzie wszyscy pozdychali, a wszystko zaczęło się od kurki, która zjadła za wielkie ziarenko, czy jakoś tak. - Odparłem na to, także cały roześmiany, jeszcze ze łzami rozbawienia w oczach.
- Najlepsze jest to, że często kasę mają, tylko gożej z wykonaniem. -
- Ano właśnie. Witamy w naszej kochanej Polsce. - Skwitowałem.
Po chwili pożegnaliśmy się. Odprowadziłem Sarę do drzwi i dałem buziaka w polik. Ot, tak.
Po jej wyjściu, chociaż miałem wielkiego lenia, uprzątnąłem ślady naszej bytności, że się tak wyrażę. Kilka puszek, paczek po chipsach i takie tam inne. Ledwo skończyłem, usłyszałem dzwonek telefonu.
- No kurwa. Tak długo była cisza, a jak chce mi się tylko spać to, - Zacząłem kląć na czym świat stoi, jednak po spojżeniu na wyświetlacz gniew ze mnie opadł. Dzwoniła moja siostra.
- No co tam? - Zapytałem ledwo po odebraniu czjąc już, co za chwilę usłyszę.
- Słyszałeś o tragedii z pod szpitala? - Zapytała ostro.
- Ja pierniczę. Alka. Ile jeszcze razy mam ci mówić, że media wszystko wyolbrzymiają. Pewnie po prostu komuś nie wyszła operacja i pozbył się zwłok. To wszystko. - Odparłem spokojnie.
- Ciebie to bawi, czy coś? - Zapytała.
- Nie o to chodzi, dobrze wiesz. Tylko dałem taki przykład dla tego, że w tym, co mówią media, często jest więcej szumu, niż prawdy. Mówię ci to chyba tysięczny raz, a ty nadal swoje. - Odparłem zastanawiając się w duchu, jak można aż tak wierzyć w to, co pierdolą media.
Nie wiem, jak to się stało, ale ja miałem na to wszystko zupełnie inny pogląd, niż moja siostra, skądinąt, bliźniaczka. O ile ja patrzyłem na wszystko chłodno i z rezerwą, to Alicja wierzyła w niemal każde słowo mediów i bała się, że pokazany na ekranie psychol na pewno ją dorwie. Nie wiem, skąt tak i czemu tak. Może to jednak prawda, że bliźniaki tak na prawdę są zupełnie inne? No nie wiem.
- No ale, Radek To nie wygląda tak, typowo. Patrz, od jak dawna było tutaj spokojnie, no do słownie nic! A teraz? - Powiedziała siostra głosem, który sugerował małą panikę.
Chwilę musiałem się zastanowić. Faktycznie. Jak z resztą wcześniej wspominałem, w naszej wsi przestępstwa zdarzały się naprawdę bardzo żatko. Kiedy była jakaś większa afera? Chyba jak miałem 12 lat, a po szkole zaczął krążyć nowy nauczyciel niemieckiego, który w wolnych chwilach okazywał się być dilerem trawy. Od tamtego czasu minęło dobre naście lat, a tutaj, cisza.
- Nie twierdzę, że nie doszło do morderstwa, ale czemu od razu stawiasz, że to jakiś psychol? - Zapytałem po chwili rozmyślania.
- Co masz na myśli? - Zapytała, ewidentnie zaciekawiona.
- Mam taką, dość obrzydliwą tezę, ale to się zdarza. Patrz. Ktoś miał operację. Chirurg nie wiem. Wypił, ręka mu zadrżała, co kolwiek! To upozorował morderstwo. Nakłuł szyję igłą, wypieprzył za drzwi i dowidzenia. -
- Ty to do piero masz dziwne teorie, z resztą, jak zawsze. To ja też ci coś powiem. W pracy, głównym tematem było właśnie to. Wiesz, do czego doszliśmy? -
- No, zaskocz mnie. -
- Anka zasugerowała, że to mógłbyć, nie śmiej się, wampir. -
- Hahahahahahahahahahahhaha! No nie. Teraz to mnie rozwaliłaś. Jaki wampir! Dziewczyno! Oglądałaś jakieś horrory ostatnio, albo za dużo "Zmieszchu" może? Wampir, dobre! -
- Brzmi to niedorzecznie, ale nie myślę o stworze z wierzeń, tylko gościu, który chce upozorować ciało tak, jakby ukąsił je wampir, rozumiesz? -
- No i kto tu ma dziwne teorie? No bo chyba jednak nie ja. - Alka, daj sobie spokój. Zobaczysz, że za chwilę będzie po wszystkim i albo sprawa się wyjaśni, albo zamiotą pod dywan, jak wiele innych, ale nic już się nie będzie dziać. Nigdy, nawet z ciekawości nie sprawdzasz wiadomości ze świata? Ile tam się dzieje, ho ho ho, a tutaj, ledwo jakaś sprawa, a ty już srasz w gacie. -
- Jak zwykle, pieprzony realista. Ja ciebie nie rozumiem. -
- Czyli jednak bliźnięta nie są takie same, no patrz. Chyba jakoś to przeżyję! -
- No dobra, nie ważne, nie rozmawiajmy już na razie o tym. Jak tam dzień? -
Cała Alicja. Najpierw zrobić dramę na około czegoś, by potem nagle przejść do normalności. Też nie wiem, skąt to ma, ale chyba po ciotce Jance. Ona też potrafiła zmieniać temat, jak ja broń w counter strikeu.
- No co. W pracy się było, meczyk się obejżało, a teraz to by się po spało! - Powiedziałem żartobliwie.
- Była u ciebie, tak? -
- Nom, a co w tym złego. -
- Radek. Dobrze wiesz, że jakoś mi się ta twoja Sara nie podoba. Nie wiem czemu, ale no nie. Po prostu, czuję że jest z nią coś nie tak.
- Po pierwsze, żadna moja, a po drugie, znowu wpadasz w paranoję! Co może być nie tak w zwykłych rozmowach! Też mam powiedzieć coś o Wojtku może? -
- Ale to jest co innego! -
- Dokładnie to samo. Tak wiem, że się o mnie martwisz, ale czasami, wydaje mi się jakbym rozmawiał nie z siostrą, a z matką. Normalnie jak ona. -
- Jeszcze czego! Jakbym miała takiego syna to, -
- To co. Każdy by chciał mieć takiego synusia. - Powiedziałem, co zapoczątkowało wybuch wesołości u mojej siostruni.
- Dobra, muszę kończyć, bo wraca Wojtek, a umuwiliśmy się dzisiaj na to, że w końcu zrobi te płytki w łazience. -
- Ano. Robot a to robota. To się trzymaj. -
Zakończyłem połączenie. Tak na prawdę, to oczywiście nic do jej Wojciecha nie miałem. Tak szczerze, to nawet całkiem często chodziłem z nim na piwko czy gdzieś. Znaliśmy się już od szczyla, nawet nie zdziwiło mnie to, jak 2 lata temu Ala powiedziała mi, że są parą. Wsumie, to ucieszyło mnie to, że będzie miała kogoś normalnego, a nie przywlecze sobie jakiegoś typka z pod ciemnej gwiazdy.
Resztę dnia, którego i tak zostało już nie wiele spędziłem na oglądaniu filmów. Jakiś horror, potem serialik, potem horrorek, aż do północy, kiedy w końcu postanowiłem się położyć z myślą, że te 7 godzin snu musi mi wystarczyć, bo mój szef, który generalnie był spoko, nie tolerował spóźnień. No cuż, po prostu miał swoje zasady.
W pracy, jak to w pracy, nie działo się nic szczególnego. Trochę papierów, kilku klientów, plotki o wszystkim, co się we wsi dzieje, nie wyłączając oczywiście ostatnich wydażeń. Zwykła szarość dnia codziennego. Do piero w czasie przerwy miałem chwilę dla siebie.
Po zjedzeniu szypkiego posiłku spojżałem na telefon, by popisać z Sarą. Umuwiliśmy się na wieczór w kawiarni, jakoś tak, po prostu. Przy okazji, zapytałem Wojtka, czy ma plany na niedzielę. Na szczęście niemiał, to zgadaliśmy się na piwko, jak za dawnych czasów.
Gdy w końcu wróciłem do domu rzuciłem się na kanapę. Niby nic wielkiego nie robiłem, ale jednak. Nawet mi się przysnęło. Z tej drzemki wyrwał mnie telefon. Spojżałem szypko na ekran. Sara.
- Noo? - Rzuciłem, rozespany.
- Przeszkadzam może? - Odparła figlarnie z drugiej strony.
- No gdzie. Po prostu trochę mi się przysnęło, ale już się ogarniam. - Spojżałem na zegar. Osiemnasta.
- Kurwa. Już lecę. Ja to jednak mam wyczucie! - Zaśmiałem się.
- No no, tylko spokojnie, nic sobie nie zrób. - Powiedziała i zakończyła połączenie.
W tempie niemal błyskawicznym poszedłem pod prysznic, żeby jakkolwiek wyglądać. Opryskałem się nową porcją perfum, założyłem kurtkę i buty. Do słownie w momencie, w którym wkładałem prawego buta usłyszałem dzwonek do drzwi.
- No to lecimy? - Zapytałem, widząc koleżankę w progu. Powiem szczerze, wyglądała, oszałamiająco w opcisłej bluzeczce i z delikatnym makijażem podkreślającym jej wyjątkową barwę skóry i, inne walory, wiecie raczej, co mam na myśli.
- Oczywista! - Odparła, po czym wyruszyliśmy na podbój pobliskiego baru.
Bar, szumnie nazywany kawiarnią, nie był może miejscem najwyższych lotów, ale nie była to też jakaś zwykła speluna. Ot, kilka stolików, lada i lodówka. Barmana też wszyscy doskonale znali. Blizna rozkręcił interes już dobre naście lat temu, opłaciło mu się to. Jego przydomek pochodził od charakterystycznej szramy biegnącej przez pół twarzy, której nabawił się w poprzedniej pracy, gdy jego wtedy jeszcze przystojną facjatę zarysował lwi szpon, gdy prubował złapać żeczonego zwierza, gdy spierdolił z cyrku. Długa historia.
- No proszę. Radzio. Jak ja dawno ciebie tutaj nie widziałem. - Odezwał się barman, gdy tylko nas zobaczył.
- Będzie gdzieś z tydzień. - Odparłem, po czym wybuchnęliśmy śmiechem. Karol zawsze miał dość dobre poczucie humoru.
- Dzisiaj randeczka, nie męskie spotkanko widzę? - Zagadnął, sięgając do lodówki.
- Tak. Jutro ślób. - Odparłem, co rozbawiło nie tylko jego, ale też stojącą obok Sarę.
- To co podać szanownym państwu? - Zaśmiał się poprawiając się na swoim stołku.
- Może być jakaś kawa, tylko, kurwa, mocna. - Odparłem.
- Dla mnie może być herbata owocowa z sokiem. - Oznajmiła dziewczyna.
- Się robi! - Blizna zabrał się szypko do pracy, po kilku minutach stawiając przed nami 2 kubki.
- Ile się należy? - Zapytałem, sięgając po portfel.
- Jak dla ciebie byku, dyszka za oba. I tak ruch jest duży, to dla starego znajomego można spuścić z ceny. - Zaśmiał się.
- No dobra. Wykłucać się nie będę. - Położyłem banknot na ladzie i oddaliliśmy się, by zasiąść przy jednym ze stolików.
Zajęliśmy miejsce przy oknie, skąt roztaczał się widok na szutrową drogę prowadzącą z, i do naszej zapadłej dziury. Postawiłem kubeczki na stoliku, po czym wytwornym ruchem odsunąłem koleżance krzesło.
- No no Radziu, nie zgrywaj się. - Zaśmiała się siadając.
- Tylko chcę być uprzejmy. - Zarechotałem, zajmując miejsce obok.
- Tak tak. Cały Radosław. I za to ciebie chyba lubię. -
- Opowiadaj, jak tam w szpitalu? -
- Weź. Doskonale wiesz, że nie lubię, gdy o to pytasz, bo nic się nie dzieje. Ciągle tylko odchodzą, przychodzą pacjęci, trzeba im obiadki zanieść, sprawdzać stan monitora, monotonia. -
- Wiesz. Wczoraj nie zapytałem, przedwczoraj też nie, ale w końcu trzeba, no nie? -
- No dobra. Może trochę kładą większy nacisk na bezpieczeństwo po ostatniej, akcji. Wiesz której. -
- Ano. Swoją drogą, bo zapomniałem wcześniej zapytać, jak przyszłaś rano po wypadku do pracy, to coś się działo? -
- Już nie. Policja wyszła, zabezpieczyli to co chcieli, świat czy tak, czy tak musi się kręcić dalej, no nie? -
- Ano. To tak jak u nas. Ciągle to samo. Wsumie, to z wyprzedzeniem wiesz, co będziesz robić jutro. Bo albo świstki, albo uśmiechaj się jak debil. -
- To się właśnie nazywa życie. -
- I patrz, za co oni nam teraz płacą. -
- No tak. Faktycznie, bardzo wyszukana praca. Kiedyś, to nawet roznosiciele mleka byli. -
Takie i inne rozmowy zajęły nam resztę dnia, a raczej, wieczoru. Rozstaliśmy się pod kawiarnią i wróciliśmy do swoich domów.
Gdy wróciłem do mojej klitki, do mojej głowy znów powrócił temat ostatniego morderstwa. Zastanawiałem się, co tam się stało. Niby nie wierzyłem w żadne, ciekawostki, jak je nazywałem. Ale coś sprawiało, że sprawa nie chciała wyjść z mojej głowy. Dlatego też pewnie miałem tej nocy jeden z tych koszmarów, których nigdy nie zapominasz, choć bardzo chcesz.
Śniło mi się, że leżę w szpitalu. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem zrobić do słownie nic. Leżałem tylko i patrzyłem. Myśląc o swojej beznadzieji, panikując wręcz zauważyłem kątem oka, że niewidoczne wcześniej drzwi do sali, w której leżałem zaczęły się uchylać, wydając cichutkie poskrzypywanie. Serce biło mi co raz mocniej, jakby chciało wyrwać się z piersi. Im bliżej był ten, który właśnie postanowił złożyć mi niezapowiedzianą wizytę, tym szypciej biło moje serce, i tym szypciej czułem na ciele pot. Może tobie wydaje się to zabawne, lub niskobudżetowe, ale ludzie odczuwający kiedyś paraliż senny powinni zrozumieć mój strach.
Ciemna postać znalazła się w końcu w zasięgu mojego wzroku. Choć na sali było ciemno, blady kontur odcinał się od wszechobecnego mroku ostro i wyraźnie. Ta twarz. Jakbym ją znał.
Przez dość długi czas nieznajomy, bądź nieznajoma stał nademną, patrząc w moją stronę. Na bladym obliczu widziałem szeroki uśmiech oraz coś, co sprawiło, że chciałem wrzasnąć, czego oczywiście nie mogłem zrobić. Szeroki, nieludzki wręcz uśmiech przybysza odsłaniał dwa, długie kły.
Postać w błyskawicznym tępie skoczyła na mnie, otwierając szeroko usta. Gdy myślałem, że to już na mnie pora, obudziłem się z wrzaskiem w moim domu. Cały przepocony, w pomiętej pościeli.
Jeszcze przez kilka minut od przebudzenia się, moje serce biło jak na alarm. Zastanawiałem się, co to kurwa miało być. Czy zaczyna mi odbijać? Czy naoglądałem się zbyt wiele filmów grozy, albo, co gorsza, zacząłem wierzyć w demony? Nie. To raczej nie to. Więc skąd ten sen? Może mózgowi się nudziło i postanowił mi zaaplikować tego dnia odskocznię od codziennej nudy? Nie miałem totalnie pojęcia.
Spojżałem na zegar. Prawie piąta, czyli jeszcze chwila dla mnie. Teraz jednak nie potrafiłem tak po prostu zasnąć, oj nie. Od dziecka miałem tak, że jeśli obudził mnie koszmar, nie zmrużyłem oka do momentu, w którym miałem wstać z łóżka.
Co więc zrobiłem? Postanowiłem, wzorem wielu współczesnych ludzi sięgnąć po telefon, żeby dowiedzieć się, co się ciekawego na świecie dzieje.
- O kurwa. - Szepnąłem po odblokowaniu ekranu. Na pierwszej stronie wiadomości widniał wielki nagłówek. Kolejne morderstwo w szpitalu. Pod drzwiami instytucji znaleziono następne zwłoki.
JA, ty, my, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-12-24 15:04:16
Czasem jest tak, że po mimo twoich starań ciężko ci jest nawiązać relacje z ludźmi. Nie raz z kilkoma tylko osobami, czasem z większością, a istnieją też tacy, którzy nie potrafią dogadać się z nikim. W czym może być problem? Czy to na pewno to ten okrutny świat wyklucza ciebie z siebie, bo ciebie nie chce? Czasem, tak. Czasem, po mimotego, że starasz się być dobrym, pomocnym człowiekiem, coś idzie nie tak i i tak masz chujowo w życiu. Problemem jest społeczeństwo. Te chuje nieakceptują najmniejszych nieprawidłowości w tobie. Jesteś niewidomy, głuchy, upośledzony, a może mieszkałeś w domu dziecka? Świat będzie ciebie za to jebać, bo tak i już. Niewidomy nie nawiąże kontaktu z każdym widzącym, bo wg takiego jest po prostu, inny. Głuchy może mieć problem z nawiązaniem kontaktu z słyszącym, bo jest inny. Upośledzony, nawet jk nie jest to wielki stopień, będzie wykluczany, bo nie jest taki, jak społeczeństwo. jebać starania takiej osoby, jebać wszystko, nie będzie taka jak my, to niech wypierdala. Chuj z tym, że ona chce, tylko coś jej na to nie pozwala? T przecież jej, nie nasza wina!
Czasem jednak problem nie tkwi w świecie, lecz w tobie, czy we mnie. Nasze wady przyćmiewają zalety. Jesteśmy impulsywni, brutalni, agresywni. Bijemy swoje żony, gwałcimy małe dzieci. W takiej sytuacji, to nie ten tragiczny świat nie chce nas, tylko my nie chcemy jego. To my wykluczamy samych siebie ze zbiorowiska, społeczeństwem zwanego. Jeśli to tylko charakter pół biedy, bo możemy starać się zmieniać. Ale jeśli popełnimy zbyt wielki błąd w życiu, mamy przejebane, i to kompletnie.
Najgorszy ból to jednak ten, który sprawia nam osoba, z którą po mimo wszystko chcemy mieć kontakt, lecz to my musimy go podtrzymywać, pielęgnować, gdysz gdy my go zatracimy, on się urywa. Wynika to z wielu rzeczy. Czasem to problemy społeczne, coś, co tkwi w takiej osobie, ale zdażają się też ludzie tacy, którzy lubią ciebie tylko wtedy, gdy ty ich lubisz. Sami z siebie nie wykazują inicjatywy ani niczego, co wskazuje na chęć utrzymania jakiejkolwiek relacji.
Gdy czujesz, że to tak wygląda, po prostu odpuść. Po co masz się męczyć, świecić dupą, jeśli on czy ona po prostu tego nie chce? Czy na rprawdę potrzebujesz kontaktu na pokaz, na wyrost, który jest tylko wtedy, kiedy ty o nim pamiętasz? Czy to nie doprowadzi tylko do większego bólu wewnętrznego? Właśnie doprowadzi.
Jeśli to twój charakter przeszkadza w kontaktach, staraj się go zmienić na tyle, na ile możesz. Ale musisz tego chcieć. Gdy widzisz kogoś, kto chce ciebie zrozumieć, lecz boi się odrzucenia, lub ma inne problemy, nie zawachaj się mu pomóc. Nie pozwól społeczeństwu, by zmiażdżyło go czy ją jak robaka gniecie książka. On też jest człowiekiem i ma coś do powiedzenia. Ale nie wysilaj się, gdy widzisz, że jemu to po prostu nie potrzebne.
Jeśli natomiast cierpis, bo jesteś niesprawiedliwie odrzucany z tego wyścigu szczurów, nie rób nic na siłę. Ludzie, którzy zrozumieją ciebie pojawią się czy teraz, czy później, ale pojawią się. Każdy z nas ma jakąś wartość, która obiawi się teraz, jutro, czy za rok.
Najgrsze jednak jest to, że są tacy, którzy po prostu będą niszczeni przez świat. Czy to dlatego, że nie chcą się zmieniać, czy po prostu świat tego chce. Jeśli jesteś jednym z nich powiem krutko. Masz przejebane w życiu. Czasem po prostu tak jest. Niektórzy są tylko po to, żeby cierpieć. Wszak nasz świat opiera się na podwalinach wojen, cierpienia, bólu, gwałtu i przestępstwa.
Ogłoszenia i co dalej.
Data publikacji: 2023-07-10 00:57:30
Witam!
Początkowo kilka ogłoszeń, bo wartoby je jednak zrobić.
Mianowicie, co następuje.
1. Będę oczywiście dalej pisać, lecz teraz, będę pisać bardziej liniowo. Co to oznacza?
Chcę podokańcać to, co mam zaczęte. Dla tego, w miarę możliwości i weny, oczywiście, chciałbym się skupić na tylko jednej serii. Zrobić ją, przejść do kolejnej, zrobić, etc. Oczywiście może być też tak, że kilka serii będzie się pisać w podobnym czasie, ale chodzi o to, żeby nie zaczynać nowości, bo zrobi się sajgon. Znaczy, on już jest, ale będzie większy.
2. Kolejność serii będzie wyglądać mniej więcej tak, chociaż, wiadomo, to jest zależne od wielu rzeczy. Niżej daję listę z komentażem czemu tak, a nie inaczej.
1. Świat, który upadł. Seria, po której nie spodziewałem się specjalnie dużego odzewu, okazuje się być, że tak pozwolę to sobie nazwać opłacalna i owocna. Po za tym, bardzo przyjemnie mi się to pisze, z resztą raczej widać i po długości części, i o częstości występowania druga część 2 tygodnie po pierwszej chyba, gdzie prawie gotowy odcinek miałem już w tamtym, ale chciałem dodać jeszcze coś niecoś.
2. Kronika życia. Coś, co powstało przypadkiem raczej ma duże szanse na życie, że tak to pozwolę sobie powiedzieć, wiem to na przykładzie kilku moich znajomości nawiązanych w dość dziwny sposób, więc mam nadzieję, że tutaj też się to sprawdzi. Trzeba delikatnie odejść od nurtu past, ale nie do końca, bo plany dotyczące serii mam. No i jest to jedna z niewielu, gdzie cały scenariusz we łbie już mam, znam zakończenie, no ale, trzeba wszystko ubrać w słowa.
3. Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna. Początkowo powstała w wyniku rozważań nad popularnością postapo seria, okazuje się być ciekawa dla czytelników, co mnie oczywiście cieszy. Także spokojnie, projekt martwy nie jest, tutaj scenariusz też generalnie jest, aczkolwiek będzie to pisane półspontanicznie. Wychodziło, to wychodzić powinno dalej, tak myślę.
4. Capara mobile. Coś, z czym przyznaję, wiązałem duuże nadzieje. No i proszę, nie była to głupota. Wiem, że projekt ten zasługuje na więcej, lecz pisanie tego nie jest takie proste ze względu na, nie wiem nawet jak to do końca nazwać. Złożoność sytuacji? Ale w każdym bądź razie to żyje, wczoraj nawet dopisałem kilka tysięcy znaków do części nr 2, także nie zgniło to nigdzie.
5. Inwazja. Projekcik poboczny, trochę taki eh, zobaczmy co to to to będzie, no i jest to takie to to to to. Ani złe, ani dobre, napisane będzie, chociaż nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale będzie.
6. Klątwa krwi. Taak. Kolejny twór przypadku. Czemu jest niżej od powiedzmy, też dzieła przypadku, kroniki życia? Już tłumaczę.
Klątwa krwi jest czymś, na co pomysł jest, fabuła wsumie też, ale do pewnego momentu. Nadal myślę, czy zakończenie będzie szło w stronę dobra dla bohaterów, czy też niechaj chaos zapanuje nad światem. Kiedy się dowiem, projekt przyspieszy.
7. Polskie anime. To po prostu trzeba kontynuować! Apsurdalność sytuacji to tutaj normalka. Dziwne zwroty akcji i bohaterowie, którzy powstali w najmroczniejszych częściach ludzkiego mózgu, wypaczone istoty z bajek oraz książek, które są karykaturami samych siebie. Tak pozwolę sobie uchylić rąbka tajemnicy, Paulina, jedna z bohaterek była wzorowana na może znanemu komuś "Blade runnerowi", który też porusza fajnie temat człowieczeństwa i co sprawia, że jest się człowiekiem. Tak więc mamy wątek istoty sztucznej, posiadającej emocje, zachowanie podobne do człowieka, lecz odmienność bohaterki jest inna, niż ta, klasyfikująca androidy w dziele Dicka, które też gorąco polecam. Za to Marcin jest wzorowany na wielu bohaterach baśni, którzy w jakiś sposób posiedli zdolność rozumienia mowy zwierząt, czy to przez eliksir, czy przez jakiś amulet, czy mieli tak od urodzenia, jak on. A skoro zwierzęta i rośliny, czemu nie ludzie, co? Dalej będzie tylko gożej, a właściwie to apsurdalniej, także jazda bez trzymanki jest gwarantowana!
8. Dziwne życie. Projekt, który nie umże nawet gdy jest mrtwy. Czy wy wiecie, jak się to świetnie pisze przed ważnymi egzaminami? Pisanie tego w 2019 przed egzaminem ósmoklasisty było po prostu bajką! Co to będzie przed maturą? Kto to wie, sam się boję!
9. Dudnienie. Ponownie, seria, która martwą w żadnym wypatku nie jest. Będzie ona dalej pisana, zracji na to, że była to wsumie pierwsza seria, którą zacząłem. Przypadkiem okazała się też być dość ciekawym sukcesem.
10. Paradoks czasu. Coś co powstało sobie tak od, niech będzie. Ma bardzo niski priorytet, ale ma, żeby nie było, że porzuciłem, bo tego robić nie lubię. Jak coś zacznę, to niech będzie dokończone.
11. Opowiadania inne lub ukryte. Tutaj mam na myśli opowiadania, które są na jakimś już etapie produkcji, ale nikt ich jeszcze nie widział. No dobra, 2 widziała jedna osoba, Winda i Znalezisko. Może osoba się odezwie? Swoją drogą, pisane na lekcji w szkole rzeczy. Ale tego jest więcej. Np Rhode, coś, co uważam za dużą rzecz, ale nie chcę jej jeszcze wprowadzać, z racji na status oraz ilość trwających serii.
Jest jeszcze jedno opowiadanie, które ma priorytet 0, jest wyżej nad wszystkimi. Jest to opowiadanie o nazwie "Wilk w owczej skórze". Obiecałem, że to napiszę, i to zrobię. Tak wiem, od z resztą tej samej osoby otrzymałem roźbę na inne opowiadanie, o smartwatchu. Osobo, daj znać! :D i tamtego też już kawałek mam, ale wliczam je na razie w pozostałe z racji na ilość serii.
3. Opowiadania, które nie są pastami. Tutaj mamy też oczywiście listę, która będzie szła pewnie jakoś równolegle do pastowej, aczkolwiek, jak pewnie wiele osób wie, teraz pasty są dla mmnie priorytetowe. Niemniej jednak, tak jak i w przypadku past, zamieszczam listę z komentażem.
1. Podróż po Tangerii. Raczej nikogo nie powinien dziwić fakt, że to opowiadanie umieszczam na szczycie listy. Jest to coś, co zostało już napoczęte i chce być dokończone, no i ja też chcę, by takim było. Wiecie, nie ma to jak pisanie części na notatniku brajlowskim na wsi, w nocy oczywiście, a potem poprawianie błędów, które narobiły się z winy głównie szypkiego tempa pisania.
2. Światło i ciemność. Opowiadanie półpastowe, że tak to nazwę, które powstało podczas pandemii. Nie chcę jednak, by podzieliło smutny los pandemii. Swoją drogą, to jedne z tych, które faktycznie wyszły na świat, czego dowodem są komentarze z zewnątrz, swoją drogą od osoby, której pokemonowe opowiadania także polecam!
3. Moja podróż pokemon. Trochę prześmiewczo pisane, takie poksy w typowo naszych czasach, ale myślę, że może być ciekawe, no więc pisane będzie, kiedyś.
4. Kryształ II. Nie wiem jak to dokładnie z tym będzie. Opowiadanie pisane jeszcze za starych czasów, poplątane, niewyjaśnione, mgliste. Ale może i na to przyjdzie pora? Nie chcę mu dawać miejsca na cmentarzu, ale nic nie obiecuję.
5. Opowiadania inne lub ukryte. Tak jak i w przypadku past. Inne bądź ukryte przed światem pojedyńcze historie, lub też i całe serie. Jest dla nich przyszłość, ale, jaka? Tego nikt nie wie.
4. Rozplanowanie i cała reszta. Jak widać, pasty to kierunek, który wtbrałem. Ile mamy tutaj serii do zrobienia, a ile w całej reszcie? No właśnie. Ale, trzeba coś z tym zrobić.
Przez wakację chcę trochę przyspieszyć pracę fabryki zwanej potocznie mym łbem. Może coś z tego będzie? Kto to wie. Co dalej? Szkoła będzie, ale chcę czas na opowiadania znaleść. Pewnie będą też np lekcje takie, na których będzie można pisać, i będzie się tego używać, także mam nadzieję, spodziewajcie się wielu, wielu nowych treści!
Zapraszam oczywiście do dyskusji w komentarzach, możecie mnie zrugać, pochwalić, no co tam chcecie. Jestem otwarty na wszystko!
Świat, który upadł, creepy pasta. Cz 2.
Data publikacji: 2023-07-09 00:45:36
Moje kroki odbijały się głuchym echem na zakurzonym dywnie, który pokrywał posadzkę galerii handlowej. Rozglądałem się na boki. Trochę po to, żeby zobaczyć, czy nic ciekawego nie chodzi po korytażu, by patrolować go, niczym Wigilozaury w Aretuzie, albo, co ważniejsze, czy nie znajdę czegoś wartościowego, albo coś po prostu nie przykuje mojej uwagi.
Oczywiście, coś takiego musiało się trafić. Dokładniej, gdy przechodziłem obok, co ciekawe, raczej nietkniętego media expertu, usłyszałem dziwny dźwięk. Jakby głuchy krzyk, a następnie coś, co sprawiło, że wszystkie włoski na moim ciele stanęły mi dęba. Jakby ryk.
Zamarłem, przez chwilę wpatrując się w otwarte drzwi do sklepu. Wsumie dziwne, że nie natrafiłem jeszcze na żadnego trupka. Inni chyba też nie, po za oczywiście tym biznesmenem przy wejściu, no ale to, postanowiłem jednak zaryzykować i z głośno bijącym sercem wkroczyłem do sklepu.
Niby nic się nie działo. Na pułkach wciąż leżały sterty pudełek ze sprzętem, co było dość osobliwe zważywszy na sytuację oraz czas, w którym wartość pieniądza była taka, jak kartki papieru, no ale. To miejsce cieszyło się raczej złą sławą, prawda?
W końcu jednak dotarłem do działu AGD, gdzie już mogłem zobaczyć pewną scenę. Scenę, od której poczułem napinające się mięśnie i musiałem się powstrzymywać, żeby nie wrzasnąć.
Na końcu alejki stało, coś. Najpewniej truposz, bo jego ubiór wyglądał na ładnie zniszczony. Nie to jednak było najgorsze. Zombie ewidentnie kogoś trzymał. Skąt to wiem? No cuż. Dziwne ruchy, wytłumione wrzaski, takich rzeczy raczej nie puszcza się w sklepie elektronicznym. Druga sprawa, że głośniki nie działały, więc,
Drżąc ze strachu postąpiłem krok na przód. Niestety, akurat teraz musiałem nadepnąć na bardziej skrzypiący panel. Stwór odwrócił się w moją stronę, ale tym razem nie powstrzymałem już wrzasku, który głucho przetoczył się przez cały sklep.
To coś. To na pewno był nieumarły. Ale, takiego nieumarłego jeszcze nigdy nie widziałem. Wyglądało to tak, jakby ktoś nafaszerował człowieka jakimiś prochami, wykompał w promieniowaniu, a to, co zostało, jakoś ożywił.
Stwór miał lekką ręką 2 i pół metra wzrostu. Jego skóra była zgniłozielona i usiana bomblami, jak wielu innych, lecz twarz nie przypominała już wcale ludzkiej. Miała w sobie oś ze zwierzęcia, z drapieżnika. Ale nie tylko. W tej twarzy widziało się też istoty, które wywoływały pierwotny strach. Nie wiem, czy to jego zasnute pokryte bomblami, wielkie oczy. Nie wiem, czy nochal podobny raczej do świńskiego ryja. Nie wiem też, czy to sam ryj, który mało tego, że wydzielał zapach raczej nieciekawy, krutko mówiąc, obrzydliwy, czy w reszcie sam wyraz, pyska? Tak to chyba można by teraz nazwać.
No i te dźwięki. Takich dźwięków nie wydawały trupy. Żadne, które wcześniej widziałem. To to coś tak ryczało, wymachując prawą łapą, w której trzymał na oko siedmioletnią dziewczynkę.
Widać było, że dziecko jest totalnie przerażone. Drżące ciało. Zwężone źrenice i żółta plama z przodu spodni jasno wskazywały emocje dziewczynki.
Przez pierwsze kilka sekund stałem tam, patrząc na, to coś. To coś, co bez wysiłku wymachiwało żywym człowiekiem, jak torbą z zakupami. To coś, co nie powinno istnieć.
Stwór jednak dość szypko odnalazł się w nowej sytuacji, bo z dzikim wrzaskiem rzucił się na mnie, celując w moją stronę swoją łysą, pokrytą wrzodami głową. Nie myślałem, co robię. Po prostu wyciągnąłem pistolet z kieszeni i oddałem strzał, prosto w tą otwartą paszczę. Prosto w ten upiorny ryj.
Z rany chlusnęła gęsta, jakby żelowata maź w zielonkawoczerwonym kolorze, jednak nie przeszkodziło to istocie w kontynuowaniu swojej dzikiej szarży. Dalej leciał na mnie, dalej wymachiwał dzieckiem i w reszcie, dalej ryczał, chociaż teraz dźwięk ten przypominał raczej harczenie, ale nic dziwnego. Taki strzał normalnie powinien unieszkodliwić truposza, ale to coś nie przejmowało się tym.
Strzeliłem jeszcze 2 razy, celując w gardło, lecz tym razem mutant zareagował. Pierwszy strzał trafił go w mostek, drugi zaś w miejsce, w którym znajduje się serce. W reszcie, jakby w zwolnionym tempie, cielsko zombiaka osunęło się na ziemię, czemu towarzyzył nieprzyjemny dźwięk zgniatania czegoś. Do piero po chwili uświadomiłem sobie, że w akcie, obrony? Mutant po prostu zadusił trzymaną dziewczynkę. Może był to jakiś odruch? Nie wiedziałem, lecz stałem tam jeszcze dobrą minutę, wpatrując się w to, co leżało na ziemi. Góra cielska przykrywająca drobne, dziecięce ciałko.
Otrząsnąłem się jednak, przypominając sobie Savoy. Zawsze myślenie o tym miejscu wyrywało mnie z zadumy. Za pewnę dla tego, że, jak do tej pory, było to najgorsze miejsce, w którym się znaleźliśmy.
Podszedłem ostrożnie do truposza, żeby upewnić się, że na pewno jest, hmmm, unieszkodliwiony, bo martwy to już był od dawna. Na szczęście, do trzech razy sztuka to prawda, bo cielsko nie ruszało się.
Z olbrzymim wysiłkiem wyrwałem z jego łapska ciało dziecka. W dotyku skóra stwora była lekko śliska i ewidentnie napuchnięta, co przyprawiło mnie tylko o mdłości, ale adrenalina, płynąca w żyłach uniewrażliwiała. Po chwili udało mi się wyłamać jego paluchy i zarzucić sobie dziewcznkę na plecy.
- Co tu się! - Usłyszałem krzyk. Odwróciłem się, celując bronią, którą nadal trzymałem w prawej ręce, ale stał tam tylko Sylwek, także z uniesioną bronią, z której jeszcze się dymiło.
- Napotkałem kilku w lumpeksie, tłumik załatwił sprawę, ale, kurwa. Jacek. Co tu się odpierdoliło! - Zapytał patrząc na leżącego na ziemi ożywieńca.
- Sam, sam nie wiem. Usłyszałem jakiś ryk i krzyki, poszedłem tutaj, a dalej, sam widzisz. To coś wywijało tym dzieckiem jak kurwa gałęzią. Co to kurwa jest! - Powiedziałem drżącym ze strachu głosem.
Przez chwilę staliśmy obaj, patrząc kątem oka na rozciągniętego na glebie truposza.
- Mnie o to nie pytaj, ale, co za skurwysyn. One chyba dalej mutują. -
- Właśnie widzę. Takie coś nie powinno kurwa przecież nawet istnieć. -
- To co teraz? -
To pytanie zawisło między nami. Staliśmy nadal patrząc przed siebie.
- Kurwa. Jeśli tego jest więcej, lepiej się rozejżeć. Zostaw ją tutaj, i tak nic dla niej nie zrobisz. Asfaltu nie przebijesz. - Odezwał się po chwili ciężkiego milczenia Sylwek.
Niestety, ale miał rację. Złożyłem ciałko na ziemi, obok jednej z lodówek z wystawki i z ciężkim sercem wyszedłem ze sklepu.
Jakiś czas szliśmy razem, trzeba było jednak się rozdzielić. W mojej części sklepu nie znalazłm już zbyt wielu. Nawet jeśli coś było, to było to raczej pierwsze stadium ewolucji tego plugastwa i rozprawienie się z nim nie było już problemem. Za to łupy, które znalazłem były znacznie wartościowsze.
Stosy ubrań, jakieś jedzenie z Lidla, co jednak ważniejsze, lekarstwa! Zebrałem do słownie tyle, ile mogłem, zostawiając na półkach te mniej potrzebne, np leki dla dzieci. Lepiej najwyżej dać dziecku, jeśli takie się u nas trafi, mniejszą ilość normalnego specyfiku. Teraz nie ma się co rozdrabniać.
Po zplądrowaniu mojej części sklepu udałem się w rewir Marleny. Martwiłem się o nią, to pierwsze, a po drugie, przyznam, byłem też ciekaw, jak jej idzie.
- No proszę. - Powiedziała, gdy tylko mnie zobaczyła, gdy wychodziłem akurat z za ściany. Marlena stała obecnie przed wejściem do jakiegoś sklepiku z chińskimi gadżetami. Na plecach miała już dość pokaźnie wypchany plecak, a w rękach kolejne torby.
- I jak? Zapytałem, wymownie patrząc na jej bagaż.
- Jak widzisz, trochę tego jest. Faktycznie nikt tutaj chyba wcześniej nie przychodził. -
- A trupki? -
- Niewielu. Dziwne, no nie? -
- Nie takie dziwne. - Opowiedziałem jej o tym, co zabiłem w Media expercie.
Przez chwilę wyraz twarzy dziewczyny zmieniał się, jak u kameleona kolor. Niedowierzanie, zmieszanie, strach, złość, gniew. W końcu, zacisnęła dłonie na rączkach toreb tak, że palce aż jej pobielały.
- No kurwa proszę. Czyli wszystko postępuje. Wsumie, czego można było się spodziewać zwłaszcza po Savoyu? - Odezwała się po chwili cicho.
- Nie przypominaj mi już Savoyu. Do dzisiaj, do dzisiaj mam koszmary związane z tamtym miejscem. - Poprosiłem.
- Nie dziwię ci się. Z resztą, nie ty jeden zapamiętałeś to tak głęboko. Ale czemu wsumie się dziwimy. -
- Myślę, że wiem, czemu po pierwsze jest ich tutaj tak mało, i po drugie, czmu mało kto się tutaj zapuszcza. - Zmieniłem temat. Częściowo po to, by wytłumić myśli o przeklętych czasach, a częściowo po to, by uspokoić myśli.
- Hm? - Zapytała kobieta tonem wyrażającym minimalne zainteresowanie.
- Te stwory, te mutanty, to, coś. - Szukałem dobrego wyjaśnienia.
- Nie wiem, jak powstały. Może pożerają sami siebie, może żrą prochy? Ale zdominowali tutaj, a jak ktoś się tutaj zapuścił, to poprostu go pożerali, albo, albo dusili jak tamto dziecko. - Powiedziałem.
- Wsumie, ma to nawet sens. - Odparła Marlena po przetrawieniu informacji.
Pochyliłem się w jej stronę i wyjąłem jej z ręki jedną z toreb, które trzymała.
- Daj to. Coś czuję, że nie będziemy chcieli tutaj wra, - przerwałem, poniważ usłyszałem ryk. Podobny do tamtego.
- Zostaw! - Zaczęła, ale nie pozwoliłem jej dokończyć. Bezceremonialnie złapałem ją mocno za nadgarstek i pociągnąłem za sobą.
Biegliśmy przez chyba pół sklepu, w końcu docierając do meblowego. Scenka, która nam się obiawiła nie wyglądała zbyt, miło.
Łucja, cała już spocona i wymęczona, wymachiwała swoimi ostrzami w kierunku sporej grupki nieumarłych. Sporo ich leżało już, zdekapitowanych albo potatuowanych na wiele sposobów. Inni zaś podążali dalej mimo ran, które normalnego człowieka usunęły by z rozgrywki, ale kto powiedział, że ONI byli normalni, prawda?
Zdażały się za tem zombie bez rąk, z wyprutymi flakami czy bez części czaszki, z której po woli, niczym lód kapiący na wafelek, wypływał gnijący mózg.
Nie to jednak było w tym wszystkim najgorsze. Grupka ta, chociaż sporawa, nie była największą z tych, które kiedykolwiek widzieliśmy. Najgorszy był sposób, w jaki walczyły stwory, potwierdając moje domysły, że się uczą.
Kilka z nich czaiło się gdzieś w sklepie, warcząc i sycząc gniewnie. Inne błąkały się po obiekcie, podnosząc czasem jakieś metki, wyrwane gwoździe co kolwiek, co może być uznane za broń, jakby chciały użyć tego przeciw jednej z naszych. Jedna z istot, kiedyś chyba policjant, dzierżył w jedynej pozostałej swoją drogą obecnie prawie bezpalczastej dłoni gloka, z którego mierzył do Łucji.
- Co do diabła? - Zapytała Marlena patrząc na coś, co wyglądało, dziwnie.
Raczej nikt nie spodziewał się takiego zachowania po nieumarłych. Ale oni jakby się, bawili?
- Kurwa, miałem rację. To plugastwo jakby, ewoluuje, uczy się. Ciekawe tylko, jak! - Powiedziałem patrząc dalej, jak zabujczyni zwinnie podcina nogi jednej z bestii, by następnie rozpłatać jej czerep szypkimi ruchami.
Nie czekaliśmy. Nie było po co. Po prostu rzuciliśmy się w wir walki. Skierowałem się od razu do zgniłka z bronią. Wyciągnąłem własny pistolet i nacisnąłem spust zapominając o napełnieniu magazynka.
- Ja pierdolę! - Zakląłem poszukując pocisku. Moja żona tym czasem zakradła się do cichociemnych, których zaczęła likfidować za pomocą jednego ze znalezionych gwoździ. Wsumie ją rozumiałem. Po co miała robić niepotrzebny hałas używając broni w takiej przestrzeni, przy takiej publiczności? Zawsze też była zręczniejsza, to jej akcja gwoździarstwa miała sens, a mocne, stalowe gwoździe do mebli wchodziły w rozmiękłe czachy martwych jak nóż w masełko.
Nim zdążyłem wsadzić pocisk w magazynek, policjant pociągnął niezdarnie za spust. Wsumie to musiał się nieźle nagimnastykować, dysponując jedynie palcem środkowym dość dziwny paradoks, swoją drogą, ale jakoś nacisnął spust.
Szczęśliwie dla mnie, nie potrafił choć powinien jako glina strzelać, najpewniej zawiniło okaleczenie albo uszkodzenie broni, bo po chwili z warknięciem frustracji cisnął pistolet w moją stronę.
- Pudło, chójku! - Wrzasnąłem uderzając broń z otwartej dłoni tak, że poleciała nieco wyżej na tyle, bym zdołał zchwycić ją za kolbę.
- Zapomniało się, jak się strzela? To ci pokażę! - Syknąłem pakując kulkę między oczy stwora, który upadł za siebie, na stosik budowany wcześniej przez Łucję.
Właśnie, dziewczyny. Kątem oka spojżałem w ich stronę, ale radziły sobie całkiem dobrze. Łucja dalej dekapitowała stworki nożami, zostawiając co raz więcej przed sobą, a za sobą gnijącą górę, Marlena zaś rozprawiła się właśnie z ostatnim nieśmiałkiem i ruszyła w moją stronę, pokryta esami i floresami z wnętrzności trupów. Wsumie, to my nie wygląaliśmy o wiele lepiej.
- Jacek. Kurwa. Co to miało być? - Zapytała podchodząc bliżej.
- Nie wiem. Chciał jakby strzelić? - Powiedziałem, choć zabrzmiało to jak pytanie.
- Nie o to mi chodzi. Po co do niego gadałeś i bawiłeś się w podrzucanie broni, co? - Zapytała z delikatnym uśmiechem.
- Wiesz. Bez humoru nie ma życia. - Odparłem, co wywołało lekkie powiększenie się szczęścia na jej twarzy. Niestety tylko na chwilę.
- No i po, - Usłyszałem głos Łucji, która właśnie obróciła się w naszą stronę ze swoim typowym wyrazem twarzy.
- Jacek, Marlena? Co wy tutaj kurna robicie. - Zapytała nie kryjąc zdziwienia.
- Zatraciłaś się w tańcu, złotko. Byliśmy tutaj już od kilku minut. Ba, widzieliśmy nawet gliniarza z bronią, który chciał strzelać. -
- Że kurwa co? - Zapytała, lecz zanim zdążyłem jej odpowiedzieć usłyszeliśmy głośny ryk.
- No ja pierdolę! Kolejna godzilla? - Zapytałem czując już gęsią skórkę na ramionach.
- Jaka, - Zaczęła zabujczyni, ale oczywiście nie danym było jej dokończyć, ponieważ nowy aktor postanowił zaprezentować się teraz na scenie. Choć trzeba mu przyznać, że z takim ciałem raczej nie miał szans na burzę oklasków.
Zombie, który przedarł się w naszą stronę był bardzo podobny do potwora w wersji xxl, którego wcześniej widziałem, lecz ten był już ewidentnie ruszony przez kogoś. Mianowicie w jego plecach znajdowała się dziura, w której tkwił pocisk kalibru 9 mm.
- No proszę. - Powiedziałem patrząc, jak za potworem skrada się Sylwester, z wycelowanym w niego pistoletem.
- Co to, jakieś zebranie? - Zapytała figlarnie Łucja poruszając lekko nożami w dłoniach, w celu przygotowania się do kolejnego boju.
- Uważajcie na to coś. Już jednego takiego widziałem. To chyba jakiś mutant, ni ewiem jak to powstaje ze zwykłego trupka, ale jest niebezpieczne. - Przestrzegłem ekipę, lecz oni już byli skoncentrowani na zadaniu pt. Pokonać coś, co od dawna powinno wonchać kwiatki od spodu, ale postanowiło pozwiedzać ziemski padół.
Co było robić. Po prostu dołączyłem do boju, niczym rycerz w obronie swego króla. Strzeliłem stworowi w kolano. Nie stety, za pewnę ze zdenerwowania zatrzęsły mi się ręce i pocisk trafił w biodro. Jego siła wystarczyła jednak, by bestia zachwiała się na nogach, rycząc wściekle.
Stwór miał też inny problem. Był atakowany z tak wielu stron, że nie wiedział, co ma robić. W końcu w jego przegniłej papce podobno zwącej się kiedyś mózgiem doszło do jakiejś reakcji chemicznej i nieumarły obrucił się w moją stronę, szczerząc resztki zembów, które mimo tego nie wyglądały na zabawkowe.
Na szczęście dla mnie, kule tkwiące w jego cielsku spowalniały go nieco, najgorsza była ta, która uwiła sobie gniazdko w biodrze, bo ograniczała mu ruch lewej nogi, ale i tak był niebezpieczny. Z łatwością jednak ominąłem jego atak i wymierzyłem kopniaka w uszkodzoną nogę.
Zrobiłem, co chciałem, ponieważ stwór zachwiał sięniebezpiecznie i poleciał na szpetny ryj. Z chrupnięcia mogłem wnioskować, że jego ryjkowaty nochal właśnie został złamany. Z resztą, tworząca się mniej więcej w okolicach owego nochala kałuża dziwnej mazi tylko potwierdzała moją tezę.
- I co, teraz już nie jesteś taki wyszczekany? - Zapytał Sylwek ładując cały magazynek w łeb stwora. Niestety część pocisków trafiła w okolicę karku i ramion, tylko 1 czy 2 trafiły w czerep, ale nie zagłębiły się wystarczająco mocno, by dostać się do centrum.
Wtedy to Marlena niespodziewanie przebiegła obok Sylwestra, trzymając w ręku gwóźdź. Za pewnę 1 z tych, których używała do gry w darta z poprzednią falą nieumarłych. Wtedy jednak stało się to, co do dzisiaj nie daje mi spokoju.
Trupek niespodziewanie podniósł się na nogi. Faktycznie, jego nochal był dziwnie przekrzywiony, a spływająca z niego gęsta substancja wpadała głównie do ryja.
Zombie wydało bulgotliwy ryk i natarło na przód. Pech chciał, że właśnie w tym samym kierunku biegła Marlena. Skutek? Ważące za pewnę kilkadziesiąt, a kto wie czy nie więcej ciało bestii zadziałało trochę jak w grze mortal combat, czego wynikiem był nieplanowany lot mojej żony przez kilkadziesiąt centymetrów, zanim jej głowa i reszta ciała przy okazji nie natrafiły na najbliższą przeszkodę, którą w tym momencie akurat była wysoka, przeszklona szafa. Finałowo Marlena znajdowała się na ziemi z głową tkwiącą w wybitym przez nią samą otworze w drzwiach mebla, a paskudne ciało potwora leżało na niej.
- Nie! - Ryknąłem i wypaliłem 3 razy, celując idealnie w głowę. Na moje szczęście trafiłem, bo po chwili bydlak przestał się ruszać.
Nie mówiąc nic, Sylwek podszedł do mnie. Razem, nie bez wysiłku zepchnęliśmy obecnie umarłego nieumarłego z leżącej.
- Nie wygląda to najlepiej. - Mruknął osiłek patrząc na Marlenę.
Musiałem przyznać mu rację. Jej nieplanowany wiraż i ślizg przez sklep, jeszcze z pasażerem na gapę w dodatku nie mogły zakończyć się ciekawie, no i tak też oczywiście było. Na plecach kobiety znajdowało się kilka siniaków, prucz tego oczywiście ubranie miała pobrudzone mazią z nosa kreatury, ale nie to było najgorsze.
Obróciliśmy ją na plecy, co skwitowała krutkim ała. Jej twarz wyglądała tak, jak po spotkaniu z czymś tfardym i kruchym wsumie to tak było. W kilku miejscach były wbite odłamki szkła, które od razu wyjąłem, ale oczywiście nie to było najgorsze.
Przez całą twarz, na ukos, od lewego kącika ust po prawe ucho ciągnęło się długie, poszarpane rozcięcie, z którego ciągle ciekła krew, rozmazując się na obecnie pobladłej twarzy. Lewe oko, co dziwne, wyglądało na nienaruszone. Za to prawe miało ochronę w postaci nowego, fioletowego kolegi o nazwie Limo. Czoło było obecnie gózem, natomiast we włosach tkwiło trochę okruchów szkła. Te, które wbiły się w głowę, pozostawiły po sobie ślady w postaci drobnych kropelek czerwonej cieczy, która pozlepiała włosy w strąki.
Im niżej, tym gożej. Miałem wręcz pewność, że żebra mojej ukochanej są połamane. Nawet przez b;luzkę prawie mogłem zobaczyć rozliczne siniaki na brzuchu.
- Kurwa jego pierdolona mać! - Zakląłem czując, jak ręce zaczynają mi drżeć. Zawsze tego się właśnie obawiałem. Że coś sobie kurwa zrobi. Że coś się jej stanie. I to jeszcze w taki sposób?
- Marlena, Marlena! - Mówiłem dotykając ją lekko po twarzy. Z moich oczu niekontrolowanie zaczęły wyciekać wielkie łzy.
- Żyję. - Wyszeptała cicho krzywiąc się przy najmniejszym słowie.
- Nie ruszaj się. Jakoś cie zabierzemy. - Powiedziałem, teraz już nie tłumiąc płaczu. Miałem w dupie, co powiedzą inni. Chociaż, z drugiej strony, co by mieli powiedzieć?
- Nie umrę od takiego czegoś. Bywało, egh, gożej. - Powiedziała, wypluwając krwawy skrzep.
- Kurwa, kobieto! Nie chcę nic mówić, ale nieźle ciebie połamało! - Powiedziałem, już zpanikowany, chyba do granic możliwości.
- Nie chcę o tym wspominać, ale, przypomnij sobie Savoy. Wtedy znajdowaliśmy się w o wiele gorszej, sytuacji. Więc takie coś, nie ma prawa mnie usunąć, rozumiesz głupku? - Zapytała, prubując się uśmiechnąć. Zrezygnowała jednak szypko, gdy ruchy twarzy powodowały tylko szypszy wypływ krwi z rany.
- Kurwa, nie chcę o tym nawet myśleć. - Wzdrygnąłem się, lecz coś we mnie opadło.
Faktycznie, w tym przeklętym miejscu byliśmy w o wiele gorszej sytuacji. Z resztą, nie tylko ona. Mimowolnie podrapałem się po lewym przedramieniu, gdzie znajdowała się duża, nieregularna blizna. Marlena, widząc to, wykrzywiła delikatnie usta, po czym straciła przytomność.
- Dajcie mi coś, szypko! - Powiedziałem. Gdy Łucja rzuciła mi torbę zacząłem ją przetrząsać. Na szczęście apteka była czynna, bo w jednym z pakunków znalazłem bandarze, które od razu zastosowałem w odpowiednim miejscu.
- Jacek. - Szepnęła zabujczyni dotykając lekko mojej ręki.
- Co? - Zapytałem, na co Łucja podeszła bliżej.
- Obejżę ją. Zobaczymy, czy bezpiecznie możemy ją przenieść do auta. - Powiedziała dziewczyna przykładając delikatnie ręce do boków mojej żony, obecnie oddychającej w miarę miarowo.
- Dzięki. Kurwa, co bym bez ciebie, co ona by bez ciebie zrobiła. - Odpowiedziałem, co zkwitowała tylko uśmiechem.
Nie wiem do końca jak, ale jakoś załadowaliśmy się do auta. Co prawda był problem z w miarę bezpiecznym położeniem Marleny na tylnej kanapie, ale rozłożyliśmy fotele i jakoś się udało. Na szczęście, przynajmniej z tego, co mogłem zauważyć, nic więcej się nie działo. Chociaż z drugiej strony, ona zawsze była tfarda i ukrywała ból, puki tylko mogła.
Podczas jazdy, za kierownicą oczywiście siedział Sylwek, mimowolnie zanużyłem się w wydażeniach z Savoyu. Zawsze mnie to prześladowało, a teraz, teraz, gdy zostało mi to przypomniane tyle razy, to tymbardziej nie mogłem odpędzić tych wspomnień.
Wcześniej.
Właśnie zaparkowałem Porshe przed wysokim gmachem. Kiedyś, duma miasta Łodzi. Obecnie, no cóż, raczej pustostan. Nie wiem, jakim códem, ale szyby w oknach ostały się całe, tak samo jak i tabliczka z dumnie napisanym zamaszyście Savoy nad drzwiami.
ZMierzyłem wzrokiem budynek. W jakie to miejsca można kurwa uciekać przed, hmmm, hordą? Nadal nie mogłem odpędzić wspomnień z przed godziny. Jebany ludzki błąd. Wystarczyło nie domknąć bramy, a nasz, przynajmniej wtedy nasz domek został napadnięty przez te ścierwa. Chyba códem nikt nie ucierpiał przy szalonej ucieczce, z której, swoją drogą, mało pamiętałem. Za pewnę dla tego, że wtedy rządziła adrenalina.
- No dobra. Tutaj wydaje się bezpiecznie. Patrzcie, jaki dobry stan. - Powiedziałem, wskazując knajpę.
- Wygląda, ok. - Mruknął Sylwek z powątpiewaniem patrząc prosto w otwarte drzwi.
- Niepokoi cię coś? -
- Popatrz, jak tutaj spokojnie. To nie może być, albo kapturki tutaj wtargnęli, albo to baza trupków. -
- Nie przypominaj mi. - Wstrząsnąłem się z obrzydzeniem wspominając stare magazyny za Łowiczem, które przyciągały stwory jak magnes. Tylko, że tam z daleka można było wiedzieć, że będzie ich pełno. Wiecie, dość głośne dźwięki i te sprawy.
Czasy obecne.
Z rozmyślań o niezbyt przyjemnych zdażeniach wyrwał mnie Sylwek.
- Jacek, idź po Cześka. Ja tutaj z nią zostanę. Lepiej, lepiej jak my jej nie ruszymy. -
Spojżałem kątem oka na mą szanowną żonę. Spała, albo utraciła przytomność, bo oczy miała zamknięte, a jej klatka piersiowa ruszała się w miarę równomiernie. Miałem nadzieję, że to tylko sen. Kurwa, miałem nadzieję.
Wysiadłem z auta, kierując się do domu. Nie musiałem daleko szukać. Czesława zastałem w kuchni, podczas przygotowywania nowej porcji leków dla mego braciszka.
- Czesiek, chodź. - Pociągnąłem go delikatnie za rękaw.
- Już wróciliście? - Popatrzył na mnie spokojnie, wyciągając różne świństwa w postaci pigułek z pudełka.
- Czesiek! - Nerwowo streściłem mu przebieg sytuacji.
- Nie ma co czekać. - Powiedział, a na jego twarzy pojawiło się zaniepokojenie.
Wróciliśmy do auta, ym razem razem. Doktorek bez słowa zajżał do środka i pokręcił głową.
- Nie wygląda to jakoś bardzo źle, ale z drugiej strony, nie wiem jak obrażenia wewnętrzne. Przecież takie coś mogło ją poprostu, -
Przerwałem mu rozpaczliwie, więc szypko zajął się ostrożnym przenoszeniem Marleny. Ostrożnie wziął ją na ręce i zniknął w naszej prowizorycznej infirmerii, czy jak tam to możnaby nazwać.
Szczerze? Miałem w tej chwili ochotę polecieć za nim i patrzeć, jak będzie wyglądać sytuacja, ale wiedziałem, że Czesio to profesjonalista, który nigdy nikogo jeszcze nie zawiódł. Oczywiście gdy były sytuacje niemalże patosowe, to co innego, ale w sytuacjach często takich, w których inni zawodzili, nasz magik wkraczał i bum, tutaj rak wyleczony, tutaj nagle ktoś odzyskał władzę w nodze, etc. Oczywiście mówiłem o czasach z przed wybuchu, ale teraz, teraz też starał się jak mógł, po mimo tego wszystkiego.
Postanowiłem, że muszę zgarnąć wszystkich do salonu, żeby opowiedzieć im o naszej przeprawie. Mieli prawo wiedzieć. Oni też by się poświęcili.
Z ciężkim sercem zebraliśmy się wszyscy. 9 osób. Popatrzyłem na to z dziwną melancholią. Najpierw 12, ptem 11, teraz już 10. Na spotkaniu 9, bo Czesiek zajmował się naszą poszkodowaną, ale nie o to chodziło. Bałem się, co będzie dalej.
- No dobra. Jak wiecie byliśmy w tej galerii handlowej. Rano wam mówiłem. - Zacząłem, czując już nerwy. Zawsze tak mam. Jeśli coś zaprząta mi głowę, potrafię gadać bzdury.
- Po prostu chcę wam opowiedzieć, co się tam działo. - Streściłem im przebieg dnia spędzonego w tamtym miejscu.
Przez chwilę panowała cisza. W końcu jednak, gdy wszyscy jakoś przetrawili uzyskane informacje, zaczęła się standardowa dyskusja.
- Chwilka. Czyli chcesz nam powiedzieć, że poczfary nadal mutują, tak? - Zapytał Grzesiek z miną wyrażającą coś po między zrezygnowaniem a zdziwieniem.
Grzegorz. Dość ciekawa postać. Kiedyś, opływający w bogactwie biznesmen. Typowy ważniak. Garniturek, elegancko obcięte, czarne włosy, wysportowana sylwetka. Obecnie? No cuż, rozbitek, jak my wszyscy. Dobrze przynajmniej, że zarówno wcześniej, jak i teraz zachował człowieczeństwo, chociaż też przeżył utratę żony z nienarodzonym dzieckiem. Zostali, jedną z pożywek, co wstrząsnęło nim ostro, ale czy mu się dziwię? Skoro na mnie wrażenie, tak ostre robi krzywda brata i teraz żony, to co on musiał przeżyć?
- No właśnie, tak to wygląda. Nie wiem, jak się to dzieje. Może ten dziwny wirus po prostu rozwija się? Tak na prawdę nikt nie wie, co tak na prawdę wchodzi w jego skład, co zostało tam wymieszane. Może to zaplanowany efekt? - Odparłem dość spokojnie.
- Zawsze istnieje też możliwość, że oni sami nie do końca wiedzieli, co stworzyli. Do dzisiaj nie potrafię zapomnieć koronawirusa. A jak ucichło jedno, wybuchło drugie. Mam na myśli wojnę. No a oczywiście w trakcie wojny dostaliśmy tak códowny prezent. - Powiedziała ironicznie Sylwia, patrząc na nas wyzywająco.
No właśnie, Sylwia. Dwadzieścia kilka lat, długie, ciemne włosy, niebieskie oczy, raczej wysoka i szczupła. Chciała być weterynarzem. Niestety, obecnie, gdyby chciała, conajwyżej mogła by leczyć trupki, bo raczej zwierzęta pouciekały do lasów, albo skończyły jako pokarm dla naszych ożywieńców.
- Bardziej niepokoi mnie, zachowanie trupów. Zwłaszcza tych, które dzisiaj widzieliście. Mutanty, no to mutanty, tutaj wszystko jest możliwe. Ale, czy tylko ja mam wrażenie, że oni chcą, odzyskać dawne umiejętności, które mieli za życia? - Zapytał Grzesiek.
- Też kompletnie nie rozumiem tego, co się dzisiaj działo. Tamten gliniarz autentycznie chciał wystrzelić. Przynajmniej tak to wyglądało. No a ci cichociemni? Twoja teoria może mieć nawet sens. - Odparł Sylwek.
- Mnie jednak bardziej niepokoją mutanci. To, że zachowanie zwykłych się zmienia, wiedzieliśmy od jakiegoś czasu. Początkowo wlokły się bezcelowo, ewentualnie żywiąc się tym, co znalazły, a obecnie? Szypkie kurestwa, niektóre potrafią skakać, w jakimś tam stopniu używać rąk. Ale ci zmutowani, mogą stanowić obecnie największy problem. - Powiedziałem.
- Widzisz. I tutaj docieramy do tego, co nazywam wielką niewiadomą. Po dzisiejszym wypadzie z resztą, chyba jestem w stanie uwierzyć nawet w to, że trupki zaczną formować jakieś klany czy coś jeszcze lepszego, miasta nawet! Nie wiem czemu, ale coś tutaj wygląda, po prostu, wiecie. Przynajmniej ja początkowo czułam się jak w jakimś filmie o trupach. Ale czy na tych filmach dzieją się takie rzeczy? - Zapytała dotąd cicho siedząca Łucja.
- Do czego zmierzasz? - Zapytałem zaciekawiony. Z resztą, nie tylko mnie zaciekawiły spostrzeżenia naszej zabujczyni.
- Po prostu, popatrzcie na fakty. Kiedyś nikomu nawet sie nie śniło, ze takie coś, jak zombie jest możliwe, a tu proszę, jednak jest. To skoro tak, to czy mamy jakiekolwiek możliwości, żeby poznać możliwości takich, nieumarłych? -
- Czy ty właśnie chcesz zostać filozofką, tak? -
- Spierdalaj. Po prostu chodzi mi o to, że przynajmniej ja chciała bym pomonitorować jakoś zachowanie. Moim zdaniem zaczynają odzyskiwać częściowo swoje dawne umiejętności. -
- No dobra, a zmutowani? -
- Nie dajesz spokoju z tymi mutantami. Nie wiem. Może zmiany dla jednych są na tyle drastyczne, że organizm szaleje i dzieje się z takimi to, co się dzieje? Może to jakiś nowy szczep wirusa?
- Wiesz co? Mi się wydaję, że wszystko zaczęło się od, Savoyu. -
- Kurwa. Jak słyszę to słowo, to, sam wiesz. Nie chcę tego przeżywać ponownie, ale, to tam zauważyliśmy pierwsze zmiany.
- No dobra. Ale, najważniejsze. Co robimy? - Zapytał się milczący do tąd Krystian.
Krystian. Z wyglądu typowy dres. Wsumie taki też był. Wiecie. Narkotyki, piwko, ucieczki z domu, ale pokazał, że jest wartościowym człowiekiem, gdy podczas pierwszej fali starał się obronić swoich. Z drugiej strony, jego ojczulek w więzieniu i matka wyszydzająca syna, bo nie jest taki, jak ona chce nie ułatwiali mu sprawy, prawda? Ale wierzcie mi. Gdyby ktoś z was spotkał takiego jak on łysego draba w skórzanej kurtce i z rękami pokrytymi tatuażami, no raczej nikt nie chciał by z takim zadzierać.
- Moim zdaniem, Łucja ma rację. Ciężko to będzie zrobić, ale wartoby poopserwować sytuację. Powiedziałem po chwili milczenia.
- Jak to widzisz? - Zapytał Krystek z powątpiewaniem w głosie.
- Cuż. Po prostu zrobimy warty. Podwórko to wsumie dość dobre miejsce opserwacji. Ewentualnie, gdy ktoś będzie wychodzić do miasta, po prostu będziemy musieli być bardziej uważni w opserwacji trupków. -
- No tak. Jeszcze uważaj, żebyś nie dołączył do tej nowej partii politycznej, a wszystko będzie świetnie. -
- Dobrze wiesz, że teraz, bez ryzyka nie ma kożyści. - Prychnęła Łucja patrząc na dresa wyzywająco.
- Wiem. Tylko, po prostu to wszystko jest, dziwne. Nie potrafię się w tym odnaleść. - Wyznał po chwili.
- Myślisz że ktoś może? No to ci powiem, że nie. Ale trzeba robić, co się da, bo jeśli wszyscy byli by tacy, to, -
- Dobra, dość! - Krzyknąłem uderzając pięścią w stół. Były granice między dyskusją a kłutnią. A tej drugiej wolałem unikać, zwarzywszy na sytuację.
- Za tem, w skrócie. Musimy zająć się opserwacją terenu. Nie chcemy zostać zaskoczeni w trakcie snu, prawda? Kto wie, czy za jakiś czas nie nauczą się powiedzmy wyłamywać zamki. Po tym, co dzisiaj widziałem, chyba uwierzę we wszystko. - Skwitowałem.
Wszyscy, choć niechętnie, ale zgodzili się na ten plan. Mnie on też się nie podobał, ale, jak to mawiają, lepszy rydz, niż nic. Wolałem, z resztą jak i my wszyscy wiedzieć, co się dzieję, niż pewnego dnia obudzić się z pokraką siedzącą na brzuchu, która właśnie szykuje się do zatopienia swoich oślinionych zembów w mojej szyii, albo, nawet nie myślałem o tym, co jeszcze takie spaczone potwory mogły by zrobić.
Wolałem nie myśleć o tym, co będzie, po prostu zająłem się sprawami bierzącymi. Oczywiście pierwszym, co zrobiłem było udanie się do naszego prowizorycznego gabinetu lekarskiego.
Z dość mocno bijącym sercem otworzyłem drzwi. Niby wszystko wyglądało w miarę normalnie. To znaczy, bez specjalnego majdanu tak często widzianego w szpitalach. Czesiek siedział na krześle, oddychając głęboko. Podszedłem do niego niecierpliwie.
- I jak? - Zapytałem, dusząc w zarodku najgorsze przeczucia.
- Mogło być gożej. - Odparł, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów.
- Czyli? - Nie dawałem spokoju.
- Co ci będę ukrywać. Żebra połamane, wstrząs mózgu, ale takto, nic wielkiego. Nic, z czego nie mogła by się wylizać. -
Ogarnęła mnie gwałtowna fala ulgi. Oczywiście wiadomo, lepiej, jakby NIC się nie stało, ale już lepsze to, niż poważne rzeczy, prawda?
- A Rafał? -
- No właśnie. Nadal nie wiem, jak to się dzieje. Tak jakby jego organizm, walczył z wirusem.
Świat, który upadł, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-06-18 01:40:16
Witam witam! Troszkę tutaj ciszy, troszkę kużu się zebrało widzę. Dla tego też, przed moim wyjazdem, raczę was świerzutkim, jeszcze ciepłym makaronem. Oczywiście, nie jest to całość, broń Boże! Ale bardzo ciekawe wprowadzenie w klimat, i mam nadzieję, że was podenerwuję, że nie ma jeszcze dalszej części he he he! No nic, zapraszam.
Trochę tu literówek, głównie zjedzonych znaków, ale chciałem, żebyście już mieli to opowiadanie, nim wyjadę.
- Nie patrz za siebie. Tylko nie patrz za siebie. Tylko nie patrz za siebie! - Powtarzałem sobie w głowie pędząc na przód najszybciej, jak mi pozwalało już wymęczone ciało. Pełne i ciężkie kieszenie nie ułatwiały sprawy. Wycia, jęki i warknięcia z za pleców działały jak paliwo, wysyłając do członków nowe fale energii, które były konieczne.
Mimowolnie popatrzyłem za siebie. Wiecie, ludzka ciekawość. Sytuacja niezbyt się zmieniła. Goniła mnie mała grupka. Nie miałem już sił walczyć ani nawet się bronić, to też przyspieszyłem.
Sam nie wiem jak, ale przyspieszyłem jeszcze raz. Cały ból w nogach, zmęczenie i potępieńcze dźwięki gdzieś zniknęły, gdy koncentrowałem się tylko na biegu.
Wywałem się w niemal ostatniej chwili. Jeszcze trochę nieuwagi i nadział bym się na drut kolczasty i zaostrzone pale, które wbiliśmy tutaj dla ochrony przed plugastwem. Prawie sam bym tutaj skończył.
Otworzyłem furtkę i wbiegłem na teren posesji, zatrzaskując bramkę za sobą. Podwórko na szczęście wyglądało na niezaatakowane. Poczfary jeszcze nie wymyśliły jak zfrsować naszą prymitywną barykadę, ale czułem, że w końcu sposób znajdą. Stawały się inteligentniejsze. Niektóre zaczynały nawet wydawać jakieś bulgotliwe dźwięki podoble do znieształconych słów.
W miarę spokojnie otworzyłem drzwi domu. Z głośnym skrzypieniem zezwoliły mi na wejście.
Po wejściu od razu zkierwałem się do kuchni, gdzie wysypałem całą zawartość kieszeni na stół. Nie było tego zbyt wiele. Kilka puszek, jakieś leki, a najwięcej soli i cukru, którego pełno można było sobie nabrać ze sklepów. A przydawały się na dalekie wypady.
- Już jestem! - Zawołałem, żeby nie przestraszyć reszty mieszkańców. W końcu, sytuacja była jaka była, prawda?
- Jak udał się wypad? - Zapytała Marlena wkraczając do pomieszczenia.
Odwróciłem się spoglądając w jej zmęczone, błękitne oczy, w których czaiła się nadzieja.
- Niezbyt wiele, ale zawsze coś. Zdobyłem przynajmniej leki dla Rafała. - Odparłem podając dziewczynie jedno z pudełek z tabletkami.
- A jak u niego? - Zapytałem czując dziwne uczucie gdzieś w środku.
- Jak na razie śpi, ale gorączka nie chce zejść. To, to było chyba trochę zbyt wiele i nie wiem, czy sobie poradzi. - Odparła ze łzami w oczach.
Podszedłem i przytuliłem ją. Słowa były tutaj kompletnie zbędne. Przypadek Rafała i tak można było uznać za nietypowy. Był w znacznie lepszym stanie niż ci, którzy obecnie snuli się ulicami miasta.
- Wyjdzie z tego, zobaczysz. - Szepnąłem w zakrywający ucho, brązowy kosmyk włosów.
- Oby. - Odparła cicho, kierując się w stronę pokoju Rafała.
- Też zjedz coś, odpocznij, bo jutro musimy zpenetrować ten wielki magazyn za miastem. Podobno nie zplądrowali go jeszcze całkiem. - Rzuciła na odchodnem.
- Pamiętam. - Odpowiedziałem sięgając do lodówki. Na moje szczęście znajdowała się tam jeszcze resztka bylejakiej szynki z puszki. Zjadłem to, nałożone na stary chleb i popiłem wodą. Musiało wystarczyć. Jedzenia mieliśmy tak mało, że trzeba było oszczędzać bardziej, niż przy wysokiej inflacji.
Byłem już na tyle wyczerpany morderczą ucieczką i wcześniejszą potyczką, że bez rozbierania się ani czegokolwiek innego rzuciłem się na łóżko, rozmyślając o obecnej sytuacji. Tej nocy miałem jeden z najgorszych koszmarów. Był on o tyle jeszcze potworniejszy, że prawdziwy, ponieważ przyśnił mi się początek całej afery.
12 gródnia 2022 roku.
- Ważna informacja! Z rosyjskich laboratoriów wydostał się nieznany wirus, mający być bronią przeciwko Ukrainie! Prezydent kraju milczy w tej sprawie, lecz zarażonych jest co raz to więcej. Radzimy podjąć wszelkie środki ostrożności. Wirus do Polski jeszcze nie dotarł, lecz wedłóg naszych przewidywań dotrze w ciągu miesiąca. Radzimy podjąć wszelkie środki ostrożności. Zakrywać usta i nos, nie dotykać nikogo oraz często myć i dezynfekować ręce. - Taki komunikat był widoczny wszędzie. Czy to w blokach reklamowych w telewizji i radiu, czy na pierwszych stronach gazet i popularnych portali z newsami w internecie. Gdzie człowiek nie spojżał, tam widział dokładnie ten sam tekst. Słyszał dokładnie te same słowa.
- Pewnie znowu jakaś propaganda rządu. - Pomyślałem dopijając kawę. Od kilku godzin znajdowałem się już w biurze. Może i moja praca nie była za specjalna. Pracowałem jako serwisant sprzętu agd, lecz była odprężająca.
Tak, wiem, to się wam wyda dziwne. Ale dla mnie dziwnie satysfakcjonujące było usuwanie zepsutych uzwojeń w silnikach, lutowanie płytek drukowanych czy cięcie parciejących przewodów.
Lecz nie tego dnia. Przez cały dzień myślałem o dziwnym komunikacie. Nie to, że wierzyłem w żądową propagandę, lecz ciężko o tym nie myśleć, jeśli wszyscy współpracownicy ze stanowisk obok gawędzą, zgadliście, na temat tajemniczego, rosyjskiego wirusa.
W końcu miałem ochotę na nich nawrzeszczeć, żeby zamknęli mordy, ale nie miałem siły. Tego dnia miałem sporo zleceń na naprawy, a największym problemem była stara, wyglądającą jak Frania pralka, w której do wymiany było chyba wszystko.
Tłumaczyłem klientowi, że naprawa jest nieopłacalna, bo za tyle, ile wyłoży na ten grat, kupi sobie nową, ale on był uparty i mówił tylko jedno. Panie, ja mam sentyment do tej pralki, od 40 lat ją mam, ple ple ple.
Co było robić. Jak to mawiają klient nasz pan, prawda? Tylko nie przemyślałem jednego.
Budowa tych starych pralek była tak zjebana, że do wyjęcia silnika musiałem ponapierdalać w boczne blachy młotkiem, a potem potrząsać całością, bo stary silnik został przymocowany najlepszym na świecie klejem o nazwie zaschnięty brud. Nieszczelności w tych modelach to była norma, ale to oczywiście niewinny serwisant, czyli ja, musiał za to płacić.
Kilka godzin zajęło mi samo wyjęcie silnika. Wyjebałem go do kosza gdy tylko na niego spojżałem. Brud, smród i ubustwo, nic więcej. Było tam nawet gniazdo rybików, serio! Gościu dziwił się, czemu mu jego praleczka nie działa.
Nie działa, bo kurwa rybiki pozżerały cynę! Tak! Mnie też to dziwi, ale zrobiły to. Może nie miały ochotę na złoża brudu? Może były koneserami? Nie wiem tego i kurwa nie interesuje mnie to.
Umieszczenie nowego silnika to też była katorga. Wpychać to, bo to robione idealnie pod wymiar, na wcisk, bo czemu by nie. Dobrze że w ogule znalazłem pasujący silnik.
Złożenie obudowy to była już pestka, ale ta piekielna pralka zabrała mi prawie cdały dzień pracy, także zdążyłem jeszcze tylko pogmerać w kilku zmywarkach i piekarniach, zanim musiałem już wychodzić.
Do domu wróciłem wkurwiony i uwalony, jak kominiarz. Marlena, gdy tylko mnie zobaczyła natychmiast kazała mi iść pod prysznic. Nie dziwiłem się jej. Mało tego, że całe moje ubranie pokrywały, ekscesy dziadka z jego pralki, oraz dodatki z kilku innych sprzętów, to w pakiecie do wyglądu dodany był też zapach zgnilizny, stenchłej wody, oraz kilku innych, ciekawostek.
Ciuchy, które miałem na sobie natychmiast wyjebałem do śmieci gdy tylko je zdjąłem. Oj potrące ci dziadku za strój roboczy. Potrącę.
Taplałem się w brodziku dobre 10 minut, zanim nie pogoniła mnie moja ukochana, która zapytała, czy przypadkiem nie rozpuściłem się pod tym prysznicem. Ha ha ha. Zabawne. Najpierw sama każe mi tam wejść a teraz, to popędza.
Wyszedłem, wytarłem się i ubrałem w jakiś dres, pierwszy lepszy z szafki. W kuchni czekała już Marlena z zupą. W telewizji oczywiście leciał, kanał z wiadomościami, a tam znajomy spiker. Czemu kurwa nie. Jak zniszczyć sobie dzień to po całości.
Przy obiedzie rozmawialiśmy, zgadliście. O wirusie z Rosji! Po czasie miałem ochotę pierdolnąć pięścią w stół i zakończyć temat, ale oczywiście nie. W dodatku, moja nażeczona była dość, zaniepokojona sytuacją. Nie to, że wierzyła we wszystko, co klepią w tv czy internetach, ale jednak transmitowana prawie wszędzie wiadomość ją zaniepokoiła.
Tłumaczyłem jej, że to za pewnę taki sam pic na wodę, jak koronawirus wcześniej, ale nie wyglądała na specjalnie przekonaną. No nic.
Akurad ledwo skończyliśmy obiad zadzwonił do mnie mój brat Rafdał, który wręcz błagał mnie o przyjazd, bo rozjebała mu się, pralka! No świetnie.
Zawsze sobie z Rafem pomagaliśmy, to też powiedziałem Marlenie jaka jest sytuacja. Przebrałem się w najbardziej zniszczone ubranie, które znalazłem w domu i pojechałem do domu Rafała.
Brat akurad był sam, na szczęście. Powiem szczerze, nie znosiłem tej jego obecnej, jak tam ona się nazywała. Ela, Ewa? W dupie to mam. Brak tej obecności od razu dodał plus 10 do atrakcyjności do tego dnia.
Uszkodzenia w pralce też nie oazały się jakieś specjalne. To znaczy, pierwotne, bo to ja dałem ciała. Podczas dokręcania zaworu ręka mi zadrżała i wygiąłem klucz pod nienaturalnym kątem, co oczywiście musiało spowodować otwarcie nowego strumienia. No kurwa mać, serio?
Posprzątałem to szypko, ale było kilka negatywów tej sytuacji. Po pierwsze, Rafał musiał dać sobie spokój z praniem na jakiś czas, to znaczy, puki nie kupię mu nowego gwintu, bo ten koncertowo rozjebałem. Taak przyznałem się bez bicia.
Po drugie, raczej powinien wyprowadzić się z domu na kilka dni. Dość ciężko żyć w domu, w którym woda jest całkowicie wyłączona, z wiadomych względów. To też postanowiliśmy, że Rafi zamieszka u mnie na te kilka dni. Dzień nabierał nowego koloru. Czas z bratem, bez jego siksy? Byłem jak najbardziej na tak!
Oczywiście, los postanowił, że to nie może być koniec niespodzianek jak na 1 dzień. Po powrocie na moje włości i wytłumaczeniu sytuacji Marlenie z pudła czytaj telewizora dowiedzieliśmy się, że granice Rosji są obstawiane z uwagi na wiadomą sytuację. Kurwa, jeszcze chwila i zaczną puszczać wojsko na ulice polskich miast. Ehh, a jutro mieliśmy brać z Marleną ślób, już trzeci raz.
To nie tak, że wcześniej nie chcieliśmy, któreś z nas rezygnowało, czy coś. Za pierwszym razem zachorował ksiądz. Za drugim wybuchła taka zamieć śnieżna, że ho ho! No i mieliśmy nadzieję, że tym razem wszystko wypali. W końcu, co może niewypalić w środku lata, prawda? No dużo.
Następny dzień, uhh, to był jakiś koszmar. Wstaliśmy wcześnie, żeby się jeszcze doszykować. Wyrzucałem sobie też wtedy, czemu kurwa byłem debilem i nie wziąłem urlopu na kilka dni przed uroczystością? No nie wiem. Najwidoczniej jestem już pracoholikiem, albo pojebem i powinienem wylądować w domu bez klamek. Kto tam to wie, chyba tylko stwórca.
Wszystko zaczęło się, w miarę normalnie. Tego dnia miałem plan. Nie oglądać telewizji! Niestety, za wiele chyba chciałem od naszego pięknego, pierdolniętego świata. Nie ja tutaj dyktowałem zasady. Gdy już wstałem pudło było włączone, a na ekranie, wyświetlony był, taak. Spot z wiadomościami! Tym razem spiker oznajmiał, że skutki wirusa zaopserwowano już w miasteczkach granicznych Rosja Polska i zalecana jest ostrożność oraz sanitarny reżim, ponieważ wirus za pewnę będzie się posuwać.
Ple ple ple. Myślałem wtedy. Co ciekawe, to Rafał postanowił włączyć urządzenie zagłady, znaczy propagandy tego dnia. Wstał dobrą godzinę wcześniej i jak to on, zapalony telewidz, nie mógł opszeć się zepsucia takiego dnia od samego początku.
Miałem ochotę go ostro zrugać, ale dałem sobie spokój. Już i tak wystarczająco dużo miał na głowie tego dnia, jako mój świadek i dodatkowo, główny organizator nadchodzącej, wielkiej imprezy. Naszego specjalnego wesela.
Tak na chwilę zboczę z tematu. Może teraz ktoś zastanawia się. Kurwa, ty debilu. Co to, nie miałeś kawalerskiego poprzedniego dnia? Ano nie. Bo postanowiliśmy sobie to z Marlenązrobić niestandardowo, bo po co dążyć za resztą jak stado owiec za czarnym baranem?
Chcieliśmy zrobić sobie te imprezy po ślóbie, i to nie byle gdzie, bo w Hiszpani. Plan był taki, by kilka dni po śróbie razem ze wszystkimi gośćmi wyjechać w okolice Barcelony i tam bawić się 2 tygodnie.
Za pewnę oszaleliśmy, albo kasa udeżyła nam do głowy. Ale, z drugiej strony, taką imprezę powinno się mieć raz w życiu, prawda? Tak jak osiemnastkę. To czemu nie poszaleć raz a dobrze i mieć potym co mówić znajomym. He, wy to mieliście zwykłe wieczorki, zwykłe wesele, a my to kurwa w Hiszpani się bawiliśmy. Nie to, że chcieliśmy wzbudzić zazdrość, no ale jednak człowiek lubi czuć się trochę wyżej nad innymi. Czasem. Przynajmniej ja tak miałem.
Wracając do tematu. Szypko ubrałem się, zjadłem coś, nawet nie pamiętam co. Akurat gdy jadłem wstała moja nażeczona. Wyrobiliśmy się do słownie idealnie ze wszystkim.
Zebraliśmy się wszyscy pod moim domem. To znaczy my, oraz grupa gości, nasze rodziny i tacy tam. Zabawne, część miała nawet maseczki na twarzach. Kurwa, czy to powtórka z covidu? Tak wtedy myślałem i śmiałem się w duchu na ich przesądność i wiarę w media.
Gdy już staliśmy przed kościołem przyznam, miałem straszliwą tremę. Serce waliło mi jak młot kowalski. Dla czego? Nie wiem. Może bałem się, że coś zknocę, poplączę słowa przysięgi czy coś? Może to i formalność, ale jednak, lepiej być uważnym.
Wszystko przebiegało praktycznie normalnie. Jednak świat musiał nas czymś zaskoczyć. W momencie, gdy ksiądz wygłosił słymną formółkę "możecie się teraz pocałować:", i gdy zbliżaliśmy się do siebie, usłyszałem dziwny trzask. Jakby ktoś właśnie zbił szybę.
Odwróciłem się gwałtownie. Marlena zrobiła to samo, w idealnie tym samym momencie.
No cuż, widok, który ukazał się naszym oczom nie należał do przyjemnych. Przez obecnie zbitą szybę kościółka wpatrywało sięw nas kilkoro, ludzi. Chyba ludzi. Ich oślinione mordy wycelowane były prosto w nas. Głodne oczy wwiercały się w nasze twarze. Mało tego bez przerwy wydawali oni jakieś upiorne, bulgotliwe dźwięki.
Pierwsze, co pomyślałem to "co kurwa? To jednak prawda? Tak szypko tutaj dotarli?" Jak wcześniej mówiłem wcale a wcale nie wierzyłem w nowy wirus. Ale to, co właśnie teraz widziałem było jakby zaprzeczeniem mojej logiki. Ci ludzie nie wyglądali normalnie. No i normalni nie byli.
Zaczął się chaos. Wrzaski, piski, pruby ucieczki. Sam do końca nie wiem, co i jak się wtedy działo. Jedyne, co było pewne to to, że jedną ręką ściskałem dłoń mojej ukochanej, młodej żony, a drugą ramię Rafała, którego códem wyłowiłem z tłumu.
Może powinniśmy ratować resztę. Tylko, kurwa, jak! Te potwory szypko wlazły przez to wybite okno, w końcu parter. Wtedy rozpoczęła sięmasakraca. Jeden do jednego jak z filmów o zombie, tak, nic nie brałem. Przynajmniej, nic świadomie.
Potwory wgryzały się w gości i pożerały ich żywcem, wydając dźwięki jakby zadowolenia. Najgorsze było to mlaskanie. Te wrzaski zjadanych żywcem. Ale nic nie mogło być chyba gorsze od widoku martwych, którzy powstawali z ziemi, by dołączyć do, tego oszalałego tłumu.
Nie wiem ile osób prucz nas się uratowało. Kurwa nie wiem i raczej się już nie dowiem. Uciekaliśmy ile tylko mieliśmy sił. Dotarliśmy do auta. Jakoś wcisnęliśmy się do środka.
Bez zawachania odpaliłem silnik, od razu zaczynając gazować silnikiem. Adrenalina dodawała mi w tym momencie tak potrzebnych sił, tak potrzebnej energii. Bardzo szypko osiągnąłem próg 160 km/h. Przedzierałem się przez wszystko. Nie zważałem na to, czy wjeżdżam w znak drogowy, w drzewo, czy w bilboard. Códem chyba nie wjechałem w żadnego człowieka, zwierzę czy budynek. Chociaż, jak teraz o tym myślę, mogłem rozjechać kilku z tych, zombiaków? Chyba to będzie dobra nazwa.
Po powrocie do domu adrenalina trochę opadła. Wszyscy byliśmy zaszokowani i zagubieni. Jak na ironię telewizor w ciąż działał, a spiker radził natychmiastowe ukrycie się w piwnicy lub w innym, bezpiecznym budynku do momentu przyjazdu wojska, bo wirus jest już w całym kraju.
Przewijające się przeez ekran scenki z zarażonymi nie poprawiały sytuacji.
Zwaliliśmy się na kanapę, ciężko dysząc. Nasze twarze były blade i wystraszone. Tak na prawdę oczekiwaliśmy, co będzie dalej.
Powiem wam tak. Dalej nie było nic. Kurwa nic. To znaczy, przepraszam. Były zastępy ludzi w mundurach, którzy szukali ocalałych. Jednak nie po to, by ich ocalić. Tylko po to, by, uwolnić ich z cierpienia, jak tłumaczyli.
Dziwne, że nie dotarli do naszego mieszkania. Może dotarli, tylko ich nie widzieliśmy? Nie wiem.
Później były inne zastępy wojska, które serio chciały pomóc ocalałym. Zostaliśmy zabrani do jednostki wojskowej z grupką żywych.
Dopiero w trakcie jazdy tam zaczęliśmy martwić się o wszystkich, których opuściliśmy na ślóbie podczas naszej, ucieczki. Myśleliśmy, czy ktokolwiek prucz nas przeżył tę rzeź. Nie mieliśmy wtedy jak tego sprawdzić.
W bazie wojskowej było wtedy jeszcze spokojnie. To znaczy na tyle spokojnie, na ile może być spokojnie podczas epidemii pierdolonego wirusa zombie. Wszystko przypominało mi jakiś film o żywych trupach, ale wiedziałem, że to wszystko jest prawdą.
Czasy obecne.
Zerwałem się z łóżka. Całe moje ciało ociekało potem. Znowu. Znowu przyśnił mi się początek tej jebanej apokalipsy, a minęło przecież kilka dobrych miesięcy. Sytuacja jednak wcale nie jest teraz lepsza.
Rozpamiętując zdażenia spojżałem na zegarek. Trzecia nad ranem. Może to już dobry czas do wstania? Chociaż, lepiej nie. Te trupy lepiej reagują w ciemnościach.
Położyłem się ponownie, ale, oczywiście, o zaśnięciu nie mogło już być mowy. W głowie kołatały mi się myśli o tym, jak wszystko się zaczęło i jak zrujnowało nasze, dotąd normalne życie. W końcu postanowiłem jednak wstać, wyjść na podwórko i zapalić papierosa.
Tak na prawdę nie paliłem. To znaczy, nie w normalnym życiu. Jakoś podczas ucieczki z Savoiu swoją drogą, do tej pory to pamiętam, krzyk pożeranego żywcem dziecka, jakoś od tamtego czasu zacząłem palić. Pudełka z tym świństwem były chyba wszędzie. W każdym kiosku, w każdym monopolowym. Może to stres? Może nawyk mojego świętej pamięci szefa Jórka? Nie wiem, ale od tamtego momentu, czyli od miesiąca, zacząłem palić.
Wyszedłem cicho z domu. Na zewnątrz było na szczęście spokojnie. Poczfary jeszcze nie znalazły sposobu na przedarcie się przez moją druciarską barykadę, ale to i dobrze.
Wyciągnąłem z kieszeni wymiętą paczkę Marlboro i zapalniczkę. Zawsze tam były, od tamtego czasu. Wyciągnąłem jednego papierosa z pudełka i pstryknąłem zapalniczką. Już po chwili wciągałem w płuca trujący dym.
Wpatrywałem się w dal, rozmyślając, gdy nagle coś przykuło moją uwagę. Jakby, dziwny błysk w oddali, któremu odpowiedziały harkoty i warknięcia tych bestii. Dziwne.
Odkąt pamiętam, taki błysk widziałem może ze 3 razy? Do dzisiaj nie wiedziałem, czym to mogło być. Początkowo myślałem, że to może jakaś latarka. Może ktoś szukał ocalałych, lub, wręcz przeciwnie, wabił trupki, by je wystrzelać, niczym kaczki w duckblasterze? No nie wiem, ale zjawisko to od zawsze mnie interesowało.
Gdy wypaliłem papierosa wróciłem do domu, szczelnie zamykając drzwi. Niby nie ma ich tutaj, ale, ostrożności nigdy za wiele, prawda? Wróciłem do łóżka, ale już nie spałem, tylko myślałem. O tym, co się stało, o tym, co będzie, i najważniejsze, czy mój brat przetrwa to, co stało się ostatnio. Nie wiedziałem. Nie mogłem tego wiedzieć, choć chciałem.
Kilka godzin później zaczęli budzić się inni domownicy. Nie było nas jakoś specjalnie wielu, ale i tak na tyle dużo osób, by w tym dość dużym, piętrowym domu robiło się już ciasno. Było nas dwanaście osób, dla zsasady. Jedni przyszli, bo szukali zchronienia, jeszcze inni to byli nasi znajomi, ale i zdażyli siętacy, którzy po prostu zostali przez nas odratowani z gówna, w którym za chwilę mogli by dołączyć do nowej populacji zombiaczków, grasujących po kraju i pewnie na całym świecie też.
Przy śniadaniu, jak to zwykle bywało od momentu, gdy zamieszkaliśmy w tym domu, panowała raczej cisza. Każda osoba wzięła sobie ze stojącej na stole puszki kawałek mielonki i kawałek chleba, a do tego kawałek czekolady z kofeiną i filiżankę kawy. Jak na ironię, dom, w którym się obecnie znajdowaliśmy, należał chyba do jakiegoś ekoświra. Cały był obwieszony bateriami słonecznymi i innymi podobnymi códami zielonej nauki, ale przynajmniej mieliśmy prąd, a czasem się on przydawał.
Po śniadaniu, w milczeniu, zebraliśmy się w salonie. To też była swego rodzaju rutyna. Zawsze po śniadaniu obmawialiśmy plany na dany dzeń.
- No dobra. - Powiedziałem, gdy cała jedenastka zebrała się w pokoju. Tak, jedenastka. Rafał leżał dalej, trawiony gorączką. Nie mieliśmy serca, by go ruszać.
- Ostatnio myślałem o wypadzie na miasto. Trzeba sprawdzić, czy coś zostało w tej galerii handlowej na ulicy Tuwima. Może będzie tam coś, co nam się przyda. Jakieś jedzenie, albo lekarstwa. - Powiedziałem, patrząc na wszystkich.
Wsumie była z nas niezła zbieranina ludzi. Starsi, młodsi, wykształceni i prości ludzie. Ale my nie odrzucaliśmy nikogo. Każdy miał prawo żyć, jeśli potrafił się o siebie zatroszczyć, lub nie mógł, ale miał ku temu powód, jak oecnie mój brat.
- No dobra, wszystko jasne, ale co zrobimy jak znowu napotkamy na "Czerwone kapturki"? - Zapytał, wyglądający jak stereotypowy goryl, Sylwek. Przed wybuchem zarazy pracował w ochronie. Był też fanem broni palnej i codziennie chodził na siłownię.
- Nie możemy się ugiąć. Będziemy po prostu walczyć. - Odparłem, patrząc mu w oczy. Tylko ja i on wiedzieliśmy, co się stało podczas ostatniego ataku tych zbirów. Tylko ja i on wtedy wyszliśmy po lekarstwa do apteki. Tylko ja i on mieliśmy w głowach wspomnienie, w którym na zakrwawionej posadzce sklepu, twarzą w dół leżał jeden z tych bandziorów, z dziurą w czerepie.
Swoją drogą, "Czerwone kapturki", jak się nazywali, nie byli to żadni obrońcy, czy coś w tym rodzaju. Przeciwnie. Było to coś na wzór ulicznego gangu, obecnie grasującego w całym mieście. Swój przydomek wzięli od bezwzględności, ponieważ często ich zakapturzone łby miały czerwony kolor od, oporności ich ofiar, albo po prostu osób, które stanęły im na drodze. Tak skończyła Basia. Studentka filologii francuzkiej, która przebywała w naszej społeczności.
Wyrwałem się z rozważań, spoglądając ponownie na Sylwka.
- Chciałbym, abyś poszedł ze mną. Twoje umiejętności okażą się, z pewnością, potrzebne. -
- Jasna sprawa, szefie. - Odpowiedział z trzaskiem wyłamując sobie palce i poprawiając kaburę, w której znajdowała się jego Beretta, kaliber 9 milimetrów, z której, swoją drogą, oddał strzał podczas ostatniej, potyczki z gangiem. Był to też jego pierwszy, eksponat, jak je nazywał.
- Będziemy potrzebować także kogoś, kto umie działać po cichu. Tak, o tobie mówię, Łucja. - Powiedziałem, uśmiechając się w stronę drobnej brunetki, której niebieskie oczy zawsze praktycznie zakrywała grzywka.
Łucja. Przed wybuchem naszej pięknej zarazy, no cuż. Jej przeszłość nie była zbyt jasna. Po trzynastym! Roku życia coś strzeliło jej mamusi. Zdradziła męża z innym, związek się rozpadł, mało tego, matka postanowiła całkiem zerwać kontakt z córką. Ojciec może i by ją do siebie wziął, ale po odejściu żony popadł w nałóg, zwany pijaństwem, i skończył tak, marnie. Dziewczyna zaś trafiła pod skrzydła pewnej rodziny zastępczej, która miała powiązania z mafią. Grunt, że trenowała długo na zabujczynię. Tak, wiedzieliśmy, co robiła w przeszłości, ale dla nas liczyło się to, co robi obecnie. A miała jedną, niepodważalną zaletę. O swoich, biła by się do samego końca. No a my od jakiegoś czasu, byliśmy dla niej jak rodzina.
- Rozumie się! - Odpowiedziała z tym typowym dla niej, drwiącym uśmieszkiem. Wsumie, nawiasem mówiąc, patrząc na jej drobną, szczupłą sylwetkę, można by ją uznać za nieszkodliwą. Jednak ktoś, kto tak pomyślał i wziął ją kiedyś za łatwego przeciwnika, teraz za pewnę mieszkał w nowym, podziemnym domku. Takim, bez wyjścia oczywiście, albo chociaż przemieszkiwał w hotelu tymczasowym korporacji szpital INC.
Co dalej? No tak. Potrzebujemy jeszcze jednej osoby. Po pierwsze, we czwurkę raźniej, a po drugie, musimy zabrać z tamtąt najwięcej, jak tylko się będzie dało. - Kontynuowałem patrząc uważnie na twarze reszty.
Żadne z nas nie było tchóżliwe. Oj nie. Każda osoba z tej grupy bez wachania rzuciła by się na pomoc innym. Każda też ruszyła by na wyprawę po sprzęt. Oczywiście, każdy też miał swoje granice, prawda?
Po dłuższej chwili milczenia odezwała się Marlena. Jej głos był nadwyraz spokojny.
- Jakie mniej więcej przewidujesz, zyski? - W jej głosie dźwięczało oś w rodzaju tęsknoty. Za pewnę za dawnymi czasami.
- Tego nigdy nie wiemy. Ale z informacji, które uzyskaliśmy wynika to, że mało kto się tam zapuszcza, z uwagi na, legowisko trupków. Z jakiegoś powodu polubiły ten budynek na swoją, hmmm, głównąsiedzibę. - Chciałem rozluźnić tym żartem atmoswerę, lecz kobieta nie wyglądała na przekonaną.
- Jacek. Oboje wiemy, jak jest. Oboje wiemy, że za każdym razem, gdy wybieramy się w, dzicz, drugie z nas holernie boi się, że to pierwsze nie powróci, albo, co gorsza, stanie się, jednym z tych potworów grasujących po ulicach. - Powiedziała chłodno patrząc mi prosto w oczy.
- Do czego zmierzasz? - Zapytałem, w głębi duszy wieząc już, co odpowie. No i nie myliłem się.
- Jadę z wami. - Odpowiedziała z tym filuternym błyskiem w oku, który tak żatko widziałem od ostatniego czasu.
- Jak mam być zombiaczkiem, to ty też, tak? - Zapytałem. Teraz już nie powstrzymała śmiechu. Nie był on co prawda tak, wyrazisty, jak w dobrych czasach, ale jednak, wyrwałem ją choć na moment z okropnej żeczywistości.
- Ano. - Zkwitowała krutko.
Zatem mieliśmy już gotowy składzik. Ja, Sylwester, Łucja i Marlena. Czy dziwił mnie on? Nie. Wsumie, to najczęściej właśnie w takim składzie się wybieraliśmy, chociaż często na miejscu Marleny był Rafał. Nie dla tego, żeby moja żona była, jak mówiłem bojaźliwa, czy coś, ale najczęściej była, że się tak wyrażę, moją prawą ręką, i to ona zarządzała wszelakie decyzje w twierdzy, jak ją nazywaliśmy, gdy ja byłem akurat nieobecny.
- Czesiek, liczę na ciebie, że zajmiesz się rafałem. Sprawdź co możesz zrobić, bo jesteś chyba jedyną osobą, która może coś zmienić w jego obecnej sytuacji. - Poprosiłem starszawego, wysokiego mężczyznę w okularach, które skrywały jego szare oczy. Brązowosiwe włosy, jak zawsze, były prawie całkiem wygolone.
Czesław. Niegdyś, doktor. Obecnie, wsumie nadal lekarz. Jedyny, jakiego mieliśmy. Znał się na leczeniu, jak mało kto. Jeszcze za czasów ludzkości, jak je nazywali, był piekielnie dobry.
- Zrobię, co mogę, ale nie wiem, czy coś się da zrobić. Nigdy wcześniej, - Zaczął, lecz położyłem mu rękę na ramieniu.
- Wierzę w ciebie. Jeśli się nie uda to, - Przerwałem, lecz on zrozumiał, kiwając z powagą głową.
- No cuż. W czasie, kiedy nas nie będzie liczę na to, że posprzątacie dom. Wiecie. Może i mamy apokalipsę, ale życie w brudzie raczej nam nie pomoże, a może zwabimy kilku, nieumarłych lokatorów. - Powiedziałem, co spowodowało lekki wybuch wesołości pośród pozostałych.
Wyruszyliśmy kilkanaście minut później, zaopatrzeni w broń, plecaki i telefony. Tak, to też działało. Czy ktoś dalej podtrzymywał działanie sieci gsm i internetu? No możliwe. Ale faktem jest, że te czasy miały chociaż jedną dobrą stronę. Moja umowa z Orange chyba stała się bezterminowa, a w dodatku darmowa.
Jechaliśmy spokojnie. O dziwo, na drogach nie było zbyt wielu martwych. Zdażał się jeden, czy drugi, ale były to bardzo pojedyncze sztuki, które często nas nie widziały. A jak coś nas zobaczyło, to siedzący zxa kierownicą Sylwester traktował delikfenta walcem, znaczy się, kołami naszego auta. Jak kogoś to interesuje, było to Porshe 911. Jeszcze lepiej, moje wymażone auto. Chociaż chyba nie myślałem, że to mażenie spełni się w taki sposób.
Pod budynek galerii dojechaliśmy po kilku minutach. Sylwek zgasił silnik i wyjżał, by sprawdzić, czy jacyś goście nie kręcą się w okolicy wejścia.
- Czysto. - Powiedział cicho, co dało nam znak do wysiadki. Wzięliśmy nasze toboły, poczym spokojnym krokiem udaliśmy się do środka.
- No dobra. Teraz tak. Ja biorę lewą część sklepów na parterze. Marlena, ty idź na prawo. Sylwek, lewa część pierwszego piętra, Łucja, prawa część pierwszego. - Wydałem szypkie polecenia. Zawsze tak eksplorowaliśmy sklepy. Co prawda nie był to dobry pomysł w przypadku ataku hordy, ale wszystkiego nie przewidzisz, prawda? Przynajmniej dość szypko sprawdzaliśmy teren.
- Tylko, ostrożnie, bo tutaj może być ich, - Zacząłem, lecz nie musiałem kończyć. Bulgotliwe harczenie dokończyło za mnie. Z Deichmanna, znajdującego się mniej więcej po lewej stronie wyłoniła się jedna z wiadomych istot. Chyba był to kiedyś jakiś biznesmen, chociaż teraz raczej nie zawarł bym z nim żadnej umowy. Jego garnitur był teraz szaro czerwony, a w miejscu lewego oka oraz nosa ziała wielka dziura, przez którą, jeśli ktośby chciał, mógłby pooglądać sobie gnijący mózg.
- No oczywiście. - Powiedziała spokojnie Łucja wyciągając noże. Zawsze była taka spokojna. Dziwiło to mnie, no ale, każdy ma swój styl. Kilka ruchów ostrzy i zwinny unik i cyk, na ziemi leży właśnie bezgłowy handlaż, czy kto to tam był kiedyś.
- Coś mówiłeś Jacek? - Zapytała wycierając poplamioną klingę o spodnie trupa.
- Tylko to, żebyście na siebie uważali. - Odpowiedziałem, kierując się w swoją część sklepu.
Zdażenia, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-04-18 01:41:13
Siedzisz w fotelu po ciężkim dniu w pracy. Jedyne, na co masz ochotę, to ciepła kompiel, albo dobry film. Zamykasz oczy, zagłębiając się w fotelu. Z rozmyślań wyrywa cię dzwonek telefonu. To twoja matka, potrzebuje, żebyś zrobił jej zakupy, bo musi siedzieć w domu z chorą córką siostry.
Wzdychasz głęboko, wstając z fotela. Wiadomo, że matce trzeba pomóc, prawda? Ubierasz się, sięgasz po klucze do auta, wychodzisz z domu. W biegu zapominasz przekręcić klucza w zamku.
Jedziesz pustą, ciemną drogą. Niby nic specjalnego, lekko tylko zakręcona dróżka prowadząca do praktycznie jedynego otwartego o tej porze sklepu. W końcu jest już prawie 23 w nocy, prawda?
Wysiadasz i wchodzisz do sklepu po kilku minutach jazdy. Dowiadujesz się, że nie ma mleka, więc matka musi sobie poradzić bez niego.
Kupujesz resztę rzeczy, wracasz do auta i informujesz rodzicielkę o sprawie. Prosi cię ona, żebyś skombinował jakoś to mleko, bo mała nie zaśnie bez kubeczka mleka.
Wzdychasz głęboko, przeczesując palcami włosy. Czeka cię kolejny kurs, dobrze, że to tylko kilka kilometrów znanej jak własna kieszeń trasy.
Trasa może i znana, ale sytuacja na drodze zawsze jest nieznana. Możesz się o tym przekonać, gdy nagle słyszysz głośny trzask z tyłu auta. Patrzysz szypko we wsteczne lusterko i widzisz poobijanego Volxwagena Kadi, który właśnie przed chwilą wgniótł tył twojego auta, jak puszkę po napoju.
Zaczynasz się denerwować. Wychodzisz z auta, by rozmówić się z kierowcą Kadi. Dochodzi do przepychanki słownej, ale w końcu jakoś się dogadujecie. Gościu daje ci 2000 zł i rozstajecie się we względnym pokoju, chociaż ty wiesz, że czeka cię wizyta u mechanika.
Auto może i dojedzie do domu, ale lepiej nie ryzykować dalej.
Udaje ci się kupić nieszczęsne mleko. Zawozisz zakupy do matki, która na szczęście nie zauważyła uszczerbku na karoserii twojego auta.
Wracasz do domu, lecz przed wejściem do mieszkania czujesz, że coś jest nie tak. Drzwi są uchylone. Przeciesz,
Nagle prawda udeża cię mocno w twarz. Przecież nie zamknąłeś drzwi! Z bijącym mocno sercem wchodzisz do środka, by natknąć się na grupkę złodzieji, plądrującą twój dom. Wiele już wybebeszyli i zkradli. Udaje ci się zadzwonić po policję, ale nie stety opryszki uciekają zanim struże prawa zjawiają się w twoim domu, a ty zostajesz ze szkodami finansowymi, bo tylko część rzeczy udało ci się ocalić.
Resztę wieczoru spędzasz na sprzątaniu domu, myśląc, czy to przekorny los postanowił zgotować ci dziś dzień wrażeń.
Gdy masz się już kłaść spać słyszysz dzwonek telefonu. Dzwoni zrozpaczona matka. Córeczka jej siostry, słodka Julka trafiła do szpitala w wyniku zatrucia pokarmowego. Okazało się, że przez przypadek kupiłeś w sklepie mleko przeterminowane o dobry miesiąc. Nikt nie wie, jakim códem ten karton stał tam aż tak długo. Policja i sanepid zajmują się sprawą, lecz ty czujesz wyrzuty sumienia wiedząc, że to nie twoja wina, ale wiesz, że i tak będziesz się o to obwiniać.
Nie przesypiasz nocy, czekając na diagnozę lekarza. Na szczęście życiu dziewczynki nie grozi nic poważnego, lecz ty i tak nie mrużysz oka tej nocy.
Następnego ranka, wymęczony i czujący się jak zombie udajesz się do pracy, najpierw odstawiając auto do mechanika. Może ten dzień będzie lepszy? Myślisz. W końcu, różne rzeczy się zdażają. Czasem mamy dni gorsze, czasem lepsze.
Tylko, jak wytłumaczysz fakt, że nadal czujesz się nieswojo?
Niestety, twoje przeczucia okazują się słuszne. W trakcie pracy musisz się zwolnić, by jechać do szpitala. Początkowo stabilny, obecnie już nie stan Julki zmusza cię do zwolnienia się wcześniej tego dnia. Lekarze odkryli nowe, szokujące fakty, w mleku ktoś umieścił końską dawkę kokainy.
Niestety, dziecko nie przeżyło tej pruby. Czujesz się załamany, obwiniając się za wszystko.
Oliwy do ognia dolewa telefon od mechanika, który informuje, że samochód jest tak zniszczony, że jego naprawa jest nieopłacalna, więc musisz kupić nowy wóz, ale to teraz nie ma znaczenia. Znaczenie ma to, że niewinne dziecko straciło życie ot, bez sensu.
Ostateczną rzeczą, która doprowadza cię do rozpaczy jest zawiadomienie policyjne, które znajdujesz wieczorem w skrzynce. Złodzieje zbiegli ze swym łupem, są już za granicą i nie ma mocnych, by ktoś ich złapał.
Siedzisz zrozpaczony w swoim fotelu w domu przy zgaszonym świetle. Czujesz się rozbity myśląc, jak jeden dzień zmienił twoje życie nie do poznania. Myślisz, czy to przekorny los, czy może jednak jakieś demony z tartaru krzyżują ci tak ścieżki życia.
Nie możesz przecież wiedzieć, że ON raz na jakiś czas wybiera sobie ofiarę, którą wyniszcza w krudkim czasie?
Wiesz za to, że już nigdy nie podniesiesz się do końca. Zawsze będziesz już rozbity i smutny. Nigdy już nie spojżysz w twarz ciotki tak, jak zawsze wiedząc, że to częściowo z twojej winy jej córeczka, jej mały kwiatuszek już nigdy nie dorośnie.
Nigdy nie powrócisz już do normalności wiedząc, że utraciłeś dużą część swojego majątku. W reszcie nigdy już nie usiądziesz za kółkiem, bo zawsze będziesz sobie przypominać ten koszmarny dzień, który zaczął się od niewinnego telefonu, a zakończył totalnymi zgliszczami.
Wszystko przez maleńki katalizator. Wszystko, przez małe zdażenie.
Skąt wiesz, czy takie coś nie zdaży ci się jeszcze kiedyś, a jeśli nie tobie, to komuś, kto to czyta?
Czy masz pewność, kto pisał ten tekst? Może to udręczony człowiek, a może ON, jakaś istota pozaziemska, która syci się takimi zdażeniami?
Czy masz pewność, co się stanie po przeczytaniu tego? Może nic, to najbardziej prawdopodobne. Ale przecież istnieje szansa na to, że po przeczytaniu tego ON zwróci na ciebie swoją uwagę, prawda?
Uważaj na siebie, bo możesz być następną ofiarą. Nie musisz, jedynie informuję, że taka możliwość istnieje. Ostatecznie, ludzi na świecie jest dużo. Może nie przypadniesz MU do gustu. Kto to wie? Chyba tylko ON.
Zawsze też istnieje możliwość, że to tylko opowiastka, straszne opowiadanko napisane przez jakiegoś znudzonego życiem człowieka, który chce w ten sposób coś przekazać, albo po prostu się wyżalić.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie masz pewności, tak do końca. Możesz tylko spekulować.
Także, bądź ostrożny, na wszelki wypadek. Ostatecznie, czy wchodzenie w paszczę lwa ma sens?
Klątwa krwi, cz 2, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-03-30 02:44:46
Jak na codzień siedziałem w biurze czując monotonię wykonywanych działań. Wszystko ciągle takie samo. Wszystko identyczne, wszystko to jedynie rutyna.
Takie to myśli przewijały się przez moją głowę. Już od ośmiu lat tkwiłem w biurokracji. Mój cały świat opierał się wsumie tylko i wyłącznie na pracy, jedzeniu, śnie, pracy, jedzeniu, śnie. Często zostawałem w biurze po godzinach, gdy było więcej papierzysk do wypisania, czy więcej klientów do opsłużenia.
Moje życie było jednym wielkim koszmarem, z którego nie miałem nawet szans się uwolnić. Nie miałem perspektyw na życie. Ukończyłem zaledwie technikum administracyjne, a teraz, teraz tkwiłem w jednej z wielkich korporacji, siedząc wiecznie za biurkiem.
Może i pieniądze z tej pracy były dobre, lecz co mi z tego przychodziło? Nic. Nie miałem rodziny. Nie miałem nawet czasu na spotkania ze znajomymi, bo prace w niedzielę też były chlebem powszednim.
W końcu na zegarze wybiła godzina osiemnasta. Jak na codzień posprzątałem stanowisko pracy, zapakowałem torbę i opuściłem biuro.
Jak na codzień wsiadłem do zaparkowanej pod firmą Toyoty Yaris i zapuściłem silnik, by ruszyć w tę samą trasę do domu, którą pokonywałem 2 razy praktycznie każdego dnia.
Po powrocie zjadłem dwie kanapki z serem i zasiadłem przed telewizorem, przytłoczony rutyną. Przewijałem kanały, żeby zobaczyć, czy może nie nadają jakiegoś ciekawego filmu, lecz z tej jakże interesującej czynności wyrwał mnie telefon.
Spojżałem na wyświetlacz. Dzwoniła moja siostra.
Z lekkim uśmiechem na twarzy wcisnąłem zieloną słuchawkę.
- Taak? - Zapytałem.
- Jack, słuchaj. Nie mam zbyt wiele czasu. - Jej głos był nabrzmiały smutkiem i wydawało mi się, że płakała.
- Co się stało? - Zapytałem lekko zaniepokojonyy.
- Pamiętasz mój ostatni wyjazd w góry? -
- Chwila. Ten w Alpy, w który zabrałaś tylko Verity? -
- Dokładnie tak. Pamiętasz za pewnę o tym, co tam odkryłyśmy. -
- Jaskinia? -
- Zgadza się. Widzisz, od tamtego czasu mam wrażenie, że coś mnie opserwuje. -
- Mówisz mi do piero teraz? -
- Myślałam, że to głupota. Ale teraz, teraz to wygląda inaczej. -
- Coś ci się stało? -
- Ze mną jeszcze nie. Ale Verity, ona, ona, - Jej głos załamał się i usłyszałem szloch dobiegający z słuchawki.
- Elena, co się tam stało? -
- Verity obecnie leży w szpitalu psychiatrycznym. Bredzi coś o klątwie krwi i przełamanej pieczęci. - Powiedziała, teraz już autentycznie płacząc.
W mojej głowie panowała gonitwa myśli. Doskonale pamiętałem ich wyjazd. Około miesiąc temu Elena postanowiła spełnić swoje mażenie o wyjeździe w Alpy. Miała jechać ze mną, ale niestety, szef niezgodził się na urlop z uwagi na dużą ilość roboty. Moja siostrunia mogła sobie na urlop pozwolić. Trafiła w życiu o wiele lepiej. Bez problemu dostała się do biura podróży. Może to dziwne, ale to było jej mażenie.
Od zawsze fascynowały ją podróże i odkrywanie nowych miejsc, a w ten sposób częściowo mogła je spełniać. I spełniła chociaż jedno.
Jej szef, który swoją drogą był chyba totalnym przeciwieństwem mojego, zaproponował jej 1 wyjazd za darmo, na koszt firmy, jako nagroda motywająca.
Oczywiście Elena nie mogła przepuścić takiej okazji. Początkowo mieliśmy jechać ja, ona i Verity, jej przyjaciółka. Ale przez mojego szefa robota, jak go często nazywałem, pojechały one obie.
Po powrocie, siostra opowiadała mi o dziwnej jaskini, którą odkryły podczas jednej z wycieczek czerwonym szlakiem. W jaskini znajdował się ledwo widoczny już pentagram, resztki świec, oraz, co najciekawsze, wielki kamień leżący po środku.
Na owym kamieniu zapisana była jakaś inskrypcja, którą, w ramach może brawury, albo po prostu udowodnienia tego, że to nic, Verity postanowiła odczytać.
Od tamtego momentu czułem, że coś jest nie tak. Elena chodziła smutniejsza i była bardziej skryta w sobie. Z Verity nie miałem zbyt dużo kontaktu, lecz ona też to przeżyła.
Z rozmyślań wyrwał mnie głos Eleny.
- Jack, pamiętasz, jak denerwowałeś się na nas, gdy powiedziałam ci, że Veri przeczytała inskrypcję z tego kamienia? -
- Oczywiście. Dobrze znasz mój stosunek do zjawisk paranormalnych. -
- No właśnie. I od tamtego momentu wiedziałam, że coś jest nie tak. Veri kilka dni po naszym powrocie trafiła na opserwację. Dzisiaj umieścili ją już w ośrodku, ale to nie jest najgorsze. -
- To, stało się coś jeszcze? - Zapytałem, pełen najgorszych przeczuć.
- Verity, ona, uciekła ze szpitala i ukrywa się nie wiadomo gdzie. Jest agresywna. Atakuje każdego kogo zobaczy, bełkocząc wciąż to samo. O klątwie krwi i złamaniu pieczęci. Jack. Ja nie wiem, co mam teraz zrobić! - Elena już nie płakała. Ona wręcz wyła. Czułem jej rozpacz i zacząłem sam ją odczówać.
- Słuchaj. Elena, słyszysz mnie? Za chwilę będę u ciebie. Może coś wymyślimy. -
- Dzięki Jack. Wiem, że mogę na ciebie zawsze liczyć. - Powiedziała już lekko spokojniejsza.
- To będę gdzieś za godzinkę. - Rzuciłem rozłączając się.
To, co przed chwilą usłyszałem brzmiało, dziwnie. Lecz od zawsze, może wyda się to wam głupie, wierzyłem w zjawiska paranormalne. Wierzyłem w duchy, upiory czy demony. Chciałem nawet zostać demonologiem, lecz zakończyłem w tym piekielnym biurze.
Postanowiłem jak najszypciej pojechać do Eleny. Byłem co prawda dość już wymęczony po godzinach siedzenia na niewygodnym krześle w dusznej klitce biura, lecz rodzinę zawsze stawiałem na pierwsze miejsce. Lecz właśnie w momencie, w którym zakładałem kurtkę znów zadzwonił telefon.
Spojżałem na wyświetlacz. Emily. Uśmiechnąłem się lekko.
Ostatnio do naszej firmy została zatródniona nowa pracownica, Emily. Od samego początku jakoś poczułem, że będziemy się rozumieć. To ja pomagałem jej w pierwszych dniach pracy, zaznajamiając ją z tym piekłem. Powiem więcej. Praktycznie od razu po jej poznaniu otworzyłem się przed nią, wyznając jej kilka sekretów, które wolał bym, by zostały dalej w ukryciu.
Może to naiwność, nie wiem. Lecz jakoś czułem, że Emily to moja bratnia dusza. Ktoś, komu mogę zdradzić wszystko.
Ona sama była wyjątkowo skryta i nie lubiła opowiadać o poprzednim życiu. Lubiła za to rozmawiać o demonologii i zjawiskach paranormalnych, oraz o wielu zwyczajnych sprawach. Nigdy nie brakowało nam tematów do rozmów.
Czy czułem do niej coś więcej? Może tak, lecz nie chciałem angażować się w związki. Wiedziałem, że przez piekielną pracę nie mam na nic siły ani czasu.
Co do samej Emily, nie wyglądała też zwyczajnie jak ja, czy po prostu ludzie. Ilekroć ją widziałem była zawsze blada. Jej oczy były jakieś takie głębokie, o kolorze nieba. Włosy natomiast zawsze zapuszczała w 3, grube warkocze kruczego koloru, spływające swobodnie po smukłych plecach.
Ubierała się też raczej na ciemniejsze kolory, podzielając mój gust. Oboje uważaliśmy, że nie ma potrzeby wyróżniać się z tłumu.
Nacisnąłem więc zieloną słuchawkę, gdy tylko zobaczyłem jej imię na ekranie smartfona.
- No co tam? - Zapytałem.
- Będę za kilka minut, jeśli to nie problem. Muszę ci coś powiedzieć. - Oznajmiła tajemniczo.
- No dobra. Tylko jak możesz to pospiesz się, bo muszę jechać do Eleny. - Powiedziałem rozłączając się.
Od razu niemal podjąłem decyzję o zabraniu Emily ze sobą do Eleny, oczywiście o ile dziewczyna się na to zgodzi. Nie martwiłem się o zgody siostry, ponieważ ledwo się poznały z Emily, zaczęły się już przyjaźnić. W Emily było po prostu coś, co sprawiało, że nie dało się jej nie lubić.
Około 5 minut po telefonie usłyszałem pukanie do drzwi. Otworzyłem. Za progiem stała Emily. Uścisnąłem jej dłoń i wprowadziłem do salonu.
- Nie chcę być nieuprzejmy czy coś, ale też mam mało czasu, muszę jechać do Eleny. Wiesz, chodzi o sprawę jaskini. - Zacząłem na wstępie.
- Właśnie w tej sprawie do ciebie idę. Chcę ci powiedzieć, co znajdowało się w tej jaskini. - Powiedziała spokojnie.
- Skąd wiesz? - Zapytałem zaciekawiony.
- Dobra. Myślę, że koniec z ukrywaniem faktów. Widzisz, ja, nie jestem tak po prostu człowiekiem takim jak ty, Elena czy ktokolwiek inny. - Powiedziała z kamiennym wyrazem twarzy.
- Coooo? - Zapytałem śmiejąc się. Brzmiało to jak kiepski żart, co nie było w stylu Emily.
- Posłuchaj Jack. Czuję, że mamy ze sobą wiele wspólnego, to też wyznam ci prawdę. Ja jestem półwampirem.
CDN.
Wstęp do Tnuss.
Data publikacji: 2023-02-12 01:43:12
Siemano ziomano! Tak wiem, znowu zaczynam coś nowego, nie kontynuując poprzednich, ciągnących się za mną opowiadań. Spokojnie, coś z tym zrobię, ale jak mam pomysł na nowe to je zaczynam, bo nie lubię dusić tego w zarodku. Hah, ciekawe, ile to potrwa.
To, co mam wam dzisiaj do zaproponowania to zupełnie nowy świat. Podziemna kraina Tnuss, zamieszkiwana przez wiele różnych istot.
Najwięcej z nich stanowią po prostu osoby, nazwijmy ich ludźmi. Nie przypominają oni jednak ludzi. Okryci są pomarańczową muszlą, która jest powłoką ochronną i jednocześnie działa jako stałe ubranie. Mieszkańcy Tnuss nie mogą wychodzić na światło słońca, które doprowadza ich powłoki do rozmiękania.
Tnuss zamieszkiwane jest też przez wiele innych istot. Jego mroczne tunele i korytaże skrywają np karmiluchy. Małe robaczki, kunory, wężonietoperze czy śmiertelnie groźne, kryształowe pająki.
Moim celem jest napisanie jakiejśc historii o tnuss, anastępnie stworzenie gry dziejącej się w ym świecie. Co o tym myślicie. Będziecie zainteresowani, czy lepiej cisnąć to do śmieci?
Klątwa krwi, cz 1, creepy pasta.
Data publikacji: 2023-01-07 23:58:55
Witam witam! Chcieliście, to macie. Jakoś mnie wena naszła na nową pastę. Oczywiście reszzta będzie kontynuowana, ale trza powrócić na stare śmieci, trza napisać jakiś makaron! To też zapraszam na to all dente. Może komuś zasmakuje?
Staliśmy w milczeniu. Krąg postaci odzianych w czarne szaty z kapturami i maski, dokładnie zasłaniające twarze. Każdy dzierżył w prawej ręce świecę. Każdy był gotowy na to, co nadejdzie.
Jason wyrysował kredą pentagram po środku podłogi. W czasie, gdy on malował ów symbol my zaczynaliśmy naszą modlitwę w tajemnym języku. Nasze głosy to opadały, to wznosiły się w harmonii, niezakłucone żadnym opcym dźwiękiem, żadną opcą myślą, wszyscy byliśmy skupieni tylko i wyłącznie na naszym zadaniu.
Po namalowaniu symbolu Jason zaczął podawać z ręki do ręki mały sztylet. Wiedzieliśmy, co mamy zrobić. Nacinaliśmy prawe ramiona i pozwalaliśmy, by krew spływała nam po przedramionach i kapała na świecę, a część kropli wędrowała na dokładnie sam środek wyrysowanej gwiazdy.
Wszystko przebiegało bezproblemowo, wszystko przebiegało tak dobrze, jakby było wyćwiczone. Tak wsumie było. Oczywiście każdy z nas trenował wcześniej do tej chwili. To tego właśnie dnia miało się stać,
Rozmyślania przerwał mi Jason, dający nam znak do zapalenia świec. Zapaliliśmy je zapałkami i ustawiliśmy na ramionach pentagramu. 6 świec, szósta, Jasona stojąca na środku i 5 na każdym ramieniu gwiazdy. Wszystko to miało symbolizować symbol piekielny. 6 osób w kręgu, 6 świec, 6 ofiar, dające magiczną liczbę 666.
Świece rozgożały jasnoczerwonym, gorącym płomieniem. Po mimo jaskrawej eksplozji wypalały się zaskakująco wolno, ale tak oczywiście miało być.
Teraz powróciliśmy do naszego zaśpiewu. Słowa, których używaliśmy w tym rytuale opowiadały o odrodzeniu, uwolnieniu z wiecznego cierpienia i o błaganiu o litość wyzwalanej istoty.
Nad pentagramem z wolna zaczął zbierać się purpurowy dym, który z pewnością nie pochodził z żadnej ze świec. Ich płomień rozgożał jeszcze bardziej, choć niewydawało się to możliwe, ale tak właśnie było. Następnie cały pentagram oraz nasz krąg zaczęły wirować w ruchu przeciwnym do ruchu zegara.
Otaczała nas purpurowa zasłona dymna. Wirowaliśmy z zamkniętymi oczami w blasku świec, ze śpiewem na ustach, z sercami pełnymi wiary i miłości do istoty, którą chcieliśmy wydobyć z czeluści.
W końcu poczółem przez powieki uderzenie gorąca. Zatrzymaliśmy się i otworzyliśmy oczy.
Świece właśnie się dopalały. Purpurowy blask jednak nie zniknął. Przeciwnie. Był jaśniejszy, a w jego świetle z ziemi zaczął wyłaniać się owalny przedmiot. Pieczęć.
Teraz miała nastąpić najważniejsza część ceremonii. Jason miał podnieść kamień i odczytać w blasku świec zawartą na nim inskrypcję, by dokończyć obrządku. Lecz właśnie wtedy zdażył się ten niewybaczalny błąd.
Jedna osoba z kręgu niespodziewanie przyklękła na jedno kolano na skutek pośliźnięcia się na gładkiej jak lód posadzce. Chciała złapać równowagę, lecz zawadziła dłonią o środkową świecę.
- Nie! - Krzyknął Jason, lecz było już za późno.
Świeca, a właściwie resztka świecy razem z podstawą przewróciły się z dziwnym trzaskiem podobnym do huku petardy, a za nią poszła reszta. Purpurowa mgła, wcześniej kryjącasię tylko w zakamarkach pentagramu rozgożała teraz z pełną mocą, wychodząc po za jego obręb.
- Jak do tego doszło! - Zadawaliśmy sobie to pytanie. Wyjaśnienie było o wiele bardziej prozaiczne, niż byśmy mogli sobie wyobrazić.
Jedna z upadających świec zatarła linię pentagramu, przerywając zaklęcie. Uwolniona energia postanowiła oczywiście to wykożystać irzuciś się na nas. Ztłamsić, zdeptać, zmiażdżyć, zniszczyć. Prubowaliśmy się od niej uwolnić, lecz na to też było zbyt późno.
W końcu, tytanicznym wysiłkiem udało mi się uciec z jaskini, w której dokonywaliśmy rytuauu. Nie wiem, ile biegłem, lecz nie czółem chyba nic. Niestety, nie zauważyłem kamienia na swojej drodze. Podknąłem się o niego, przewróciłem i udeżyłem głową. Poczółem okropny ból i utraciłem przytomność.
Polskie anime? Cz1.
Data publikacji: 2022-12-30 02:12:18
Witam witam witam!
Słuchajcie, powaliło mnie. Powaliło mnie doszczętnie. To, co właśnie teraz. Przed chwilą zrodziło się w mojej pustej łepetynie przechodzi chyba wszelkie ludzkie pojęcie. Czy wymyśliłem to po zjedzeniu norweskich ciasteczek swoją drogą całkiem niezłych? A może to zabawa open ai to sprawiła? Nie wiem tego. Ale wiem za to co innego. Jestem nienormalny. Czemu? Sami zobaczycie, gdy przeczytacie to coś. Oczywiście Kronika nie upadła, spokojnie, pisze się trzecia, dłuższa część. Pasty też jakoś żyją, ale teraz zapraszam na coś, co, a z resztą. Szkoda szczępić ryjca.
Jak doznacie urazu mózgu to czytacie to na własną odpowiedzialność! Tak tylko ostrzegam, żeby nie było później na mnie.
Zawsze uważałem się za zwykłego chłopaka. Wysoki, raczej szczupły, czarne włosy, zielone oczy. Urodziłem się w jednej z mniejszych wiosek w Polsce, o których raczej mało kto wie. A nawet, jeśli ktoś wie to słyszał od tak, przelotem, albo przejeżdżał kiedyś przez taką dziurę, wiecie chyba, co mam na myśli. Mojej przypadło zaszczytne miano "Zaskrońców".
Nazywam się Marcin i to, co chciałbym wam dzisiaj opisać za pewne wyda się wam śmieszną historyjką. Lecz jestem w stanie udowodnić, że nie jest to tylko mżonka. Moja paczka stanie za mną murem. Może wydamy się wam dziwni, ale to nas nie interesuje.
Zawsze czółem się zwyczajny. Chodziłem do szkoły, później na studia, a potem do pracy. Lecz we mnie tkwi ło kilka dziwnych rzeczy, które od zawsze mnie zastanawiały.
Nigdy nie miałem problemów z rozumieniem języków. Odkąd pamiętam potrafiłem rozpoznać każdy język. Ba. Potrafiłem rozumieć każde w nim słowo, tłumaczyć 1 język na inny, wiecie chyba, o co mi chodzi. Lekcje języków w szkole najczęściej spędzałem na pisaniu z moją dziewczyną, ale to już inna historia. Nauczyciele pozwalali mi na to, ponieważ wiedzieli o moich dziwnych umiejętnościach.
Generalnie nie czułem się jakoś inaczej wiedząc, że znam wszystkie, tak, wszystkie języki świata. Początkowo myślałem, że to może jakaś dziwna mutacja mózgu do tego doprowadziła, albo jestem wyjątkowo zdolny. Ale każde racjonalne wytłumaczenie zdeżało się z brutalną prawdą, takie coś nie ma prawa bytu, chociaż, u mnie, oczywiście istniało w najlepsze.
Tylko, że to nie było wszystko, co mnie można powiedzieć, wyróżniało. Drugą rzecz odkryłem przypadkowo i był to dla mnie potężny wstrząs. Pewnego dnia u dziadka Franka na wsi, za pewne powiecie, że to jakaś bajka, ale się wam przyznam.
Pewnego dnia, na wsi u dziadka Franka i babci Kalinki do dzisiaj łezka się w oku kręci, gdy wspominam te chwile zrozumiałem, co miałczał nasz stary kot Spaślak, nazywany tak z powodu swojej tuszy oraz skłonności do objadania się na zapas.
Tak, wiem, jak to brzmi. Trochę jak z pewnej polskiej bajki o ciekawej babie, albo z innych, apsurdalnych opowiastek przekazywanych metodą podaj dalej, ale to była prawda. Poprostu byłem w stanie zrozumieć, co miałczał ten kot.
Nie było to nic konkretnego, raczej bardziej zniecierpliwienie z powodu braku pełnej miski przed pyszczkiem, ale jednak było to coś, czego nie powinienem zrozumieć.
Początkowo zdawało mi się, że się przesłyszałem. Może to mój mózg coś przekręcił? Ale gdzie tam. Gdy poszedłem do lasku się zrelaksować, podsłuchałem kłutnię dwóch srok siedzących na starym dębie.
Tak, ponownie brzmi to jak bajka, ale to była prawda. Ptaki kłuciły się o srebrną monetę, którą obie sroki zauważyły i nie wiedziały teraz, która z nich ma ją zabrać. Wtedy to do głowy wpadła mi irracjonalna myśl. Jeśli to prawda, to czy potrafię mówić w ich języku?
Początkowo postanowiłem prubować zagaić do Spaślaka, z zapytaniem, co by chciał zjeść. Nie myślałem, jak się do tego zabrać, ale postanowiłem, że podejdę do tematu tak, jak wtedy, gdy podchodziłem do mówienia w opcych językach.
Poprostu podszedłem do grubaska i zapytałem, co chciałby zjeść.
Ku mojemu całkowitemu zdumieniu, z moich ust wydobyło się nosowe miałknięcie. Byłem zaszokowany, a nawet początkowo przerażony. Zastanawiałem się, czy to coś ze mną jest nie tak, czy to może jednak sen?
Szczypanie się w rękę bolało, wię chyba to była jednak prawda. Albo poprostu byłem czubkiem.
Kocur odpowiedział mi, że chciałby zjeść potrawkę z królika. Pomyślałem a co mi tam, dam mu to. Nałożyłem odpowiednią karmę do miski i patrzyłem, jak zwierzak wsuwa, aż mu się uszy trzęsły. Mniej więcej od tamtego czasu zacząłem łapać z nim wspólny język.
Ponownie, wiem jak to dla was brzmi, ale to była prawda. Dziwna, ale prawda. Kocur zaczynał za mną chodzić jak pies. Chciał nawet wracać ze mną do miasta, ale wytłumaczyłem mu, że mamy zbyt małe mieszkanie. Jakoś się z tym pogodził, chociaż widać było, że nie było to łatwe.
Ostatni aspekt mojej dziwności odkryłem mniej więcej wtedy, co ten. Mało tego, że potrafiłem porozmieć się ze zwierzętami i wszystkimi ludźmi, to do mojego repertuaru dochodziły jeszcze wszystkie rośliny, grzyby czy inne żyjątka. Brzmi to kiczowato, jak z taniej, wyskrobanej na kolanie bajki, ale był to fakt dokonany.
O moich zdolnościach postanowiłem powiedzieć tylko rodzinie. Obawiałem się, że i tak mnie wyśmieją, lecz tutaj naj mniej obawiałem się odtrącenia.
Początkowo nie wierzyli mi, myśląc, że żartuję. Ale gdy im to pokazałem byli zaszokowani. Chcieli latać ze mną po lekarzach i naukowcach, ale im to wypersfadowałem tłumacząc, że zpowoduje to tylko zbędny rozgłos, którego raczej nie potrzebowałem.
W końcu pogodzili się z moją decyzją ukrywania tego w tajemnicy, a ja starałem się z tym żyć normalnie wiedząc, że do końca normalny, to ja już nie będę, napewno nie z czymś takim.
Mijał czas, aż pewnego dnia spodkałem Paulinę. To wydażenie też zasługuje na opowiedzenie. Jeśli będę się robić zbyt sentymentalny, to przepraszam, ale taka moja natura.
Po ukończeniu podstawówki razem z rodzicami zastanawialiśmy się, do którego gimnazjum mnie zapisać. W mojej okolicy działały 3, wszystkie były na podobnym poziomie.
W końcu zadecydowaliśmy, że pójdę do siódemki. Czy była toszczęśliwa liczba, tego nie wiedziałem, ale faktem też było, że moi najlepsi przyjaciele i koledzy też się tam wybierali, to też postanowiłem iść za nimi.
Początki były tródne, jak u każdego chyba. Lecz już od pierwszego dnia szkoły zaczęły się dziać rzeczy ciekawe i takie, dla których za pewne ktoś to czyta.
Od razu dostrzegłem, że nie jest zwyczajna. Długie, proste, kasztanowe włosy opadały na jej szczupłe ramiona. Błękitne jak niebo oczy patrzyły nieodgadnienie z pod długich żęs, a cała jej postać promieniowała tajemnicą. Wszystko to składało się na obraz Pauliny.
Od razu ją dostrzegłem, przysiadając się do niej do ławki pierwszego dnia. Była bardzo cicha i spokojna. Zupełnie inna od reszty rozwrzeszczanej gromady w klasie.
Dość szybko zaczęliśmy łapać wspólny język. Sam byłem raczej introwertykiem, więc zgraliśmy się idealnie. Teraz pewnie zastanawiacie się, po co ja to wszystko piszę, prawda? Otóż, za chwilę to się wyjaśni.
Zawsze gdy ją widziałem, nosiła cienkie, gumowe rękawiczki na dłoniach. Gdy pytałem czemu to robi mówiła, że ma Egzemę, chorobę powodującą pękanie skóry na dłoniach.
Byłem wyrozumiały. W końcu, co to jest egzema przy moim zdziwaczeniu, prawda? Dałem jej spokój i nie wracaliśmy już do tego tematu.
Jakoś to się stało, że najwięcej czasu zacząłem spędzać z Pauliną. Czy chodziło o to, że dojżewałem a ona była ładna? Raczej nie, chociaż może częściowo. Raczej traktowałem ją jak siostrę, której nigdy nie miałem. Bratnią duszę, której mogę się wyżalić, czy pomóc, gdy tego potrzebowała.
Inną rzeczą, która była inna w Paulinie było to, że nigdy nie widziałem jej, żeby jadła albo piła. Na stołówce siedziała tylko przy stole na krześle obok mojego i patrzyła nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt na suficie. Zapytywana o to mówiła, że jest na specjalnej diecie z racji swojej choroby i musi jeść o określonych godzinach.
Uwierzyłem jej, bo było to jak najbardziej możliwe. Mój wój Jarek był cukrzykiem i też miał pewne wymagania dietowe, to też potrafiłem to zrozumieć. Ale w końcu zaczynałem się zastanawiać nad tajemniczością Pauliny.
Zawsze, gdy ktoś proponował jej pójście do jego domu po lekcjach wymigiwała się dodatkowymi zajęciami, pracami domowymi czy chęcią pomocy rodzicom w domu. To było dziwne, ale też było do zaakceptowania. W końcu, każdy ma prawo do zarządzania swoim wolnym czasem, prawda?
Lecz w końcu nastąpił ten dzień, który zmienił całkowicie moje postrzeganie nowej koleżanki. Pewnego dnia, gdy przyszedłem do szkoły Paula jak zwykle czekała na mnie pod wejściem. Mieliśmy taki zwyczaj, że ściskaliśmy sobie dłonie przy powitaniu dość mocno. Gdy wtedy podała mi rękę od razu zauważyłem dwie rzeczy.
Po pierwsze, dziewczyna nie założyła rękawiczek. Za pewnę zapomniała, okej, ludzka rzecz. Lecz to ta druga rzecz była tą, przez którązacząłem się poważniej zastanawiać. Jej ręka była dziwnie chłodna i głatka w dotyku. Zupełnie nie taka, jaka powinna być ludzka skóra.
Najwidoczniej Paula zauważyła grymas zdziwienia na mojej twarzy, bo szybko cofnęła dłoń i podniosła do oczu, wpatrując się w nią z przerażeniem. Wtedy to zauważyłem trzecią, dziwną rzecz.
Jej dłoń dziwnie odbijała światło wschodzącego światła. Zupełnie nie tak, jak powinna to robić ludzka dłoń. To było bardziej to, co możemy zaopserwować, gdy zbliżamy łyżkę do światła, albo coś wykonanego z metalu.
Paulina szybko odbiegła bez słowa z przerażonym wyrazem twarzy. Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Prubowałem się do niej dodzwonić, lecz nie odbierała. Smsów też nie czytała, a w szkole na lekcjach i przerwach starała się mnie unikać i była dziwnie nieobecna, co nie było do niej podobne.
W końcu przyskrzyniłem ją po wuefie przed wejściem do szatni. Mocno złapałem za rękę zauważając przy okazji, że dłonie dziewczyny ponownie okrywa guma rękawiczek i zapytałem, co to miało być i czemu mnie unika.
Paulina unikała mojego spojżenia, odwracając wzrok. Nadal miała tę samą przerażoną minę na twarzy. Początkowo wyrywała się, lecz ja nie odpuszczałem. Gdy zauważyła, że nie dam jej spokoju cichym głosem poprosiła o spodkanie po szkole przed patio.
Zdziwiło mnie to, lecz się zgodziłem. Do końca lekcji nurtowaał mnie sekret Pauliny i nie mogłem się skupić na lekcjach, zupełnie, jak ona.
Dzień dłużył mi się niesamowicie, lecz w końcu zabrzmiał upragniony dzwonek. Wystrzeliłem z klasy jak rakieta, kierując się na patio. Stanąłem przy wejściu i czekałem na Paulę.
Pojawiła się tam po minucie, nadal z nieobecnym wyrazem twarzy. Podeszła do mnie i dotknęła delikatnie mojego ramienia.
- Marcin, ja, ja muszę ci coś wyznać. - Powiedziała cicho łamiącym się głosem.
- Chętnie dowiem się, o co tutaj chodzi, bo przerażasz mnie dzisiaj. Masz gorszy dzień? - Odparłem czując łomotanie mojego serca.
- Nie, to nie to. Poprostu, poprostu jestem niezdarna. Nie powinnam popełnić tego błędu, rozumiesz? -
- Jakiego błędu. -
- Zapomniałam założyć rękawiczki rano! -
- No ale jaki to problem. - \
- Starałam się to ukrywać skrzętnie przed światem, ale widzę, że chyba nadszedł już kres. Za pewnę gdy to usłyszysz, to mnie znienawidzisz. -
- Dla czego miałbym ciebie znienawidzić? -
- Ja, nie jestem człowiekiem. -
Zamurowało mnie to. Początkowo pomyślałem, że Paula robi sobie śmieszny żart i nawet wybuchnąłem śmiechem, lecz po chwili przestałem się śmiać widząc jej minę.
- Jakto nie jesteś człowiekiem. To czym. Misiem Jogi? -
- Nie. Jestem, androidem. - Wyznała z płaczem.
- Że co? - Zapytałem, nie rozumiejąc o co jej chodzi.
- Androidem. Robotem tak perfekcyjnie wykonanym i zaprogramowanym, żeby był jak człowiek. Teraz rozumiesz? Nie martw się, zniknę z twojego życia, obiecuję. -
Zbaraniałem kompletnie. W życiu nie spodziewałem się czegoś takiego. Mogłem się spodziewać chyba wszystkiego. Może Paulina miała wypadek i musi używać protez? Albo to jakieś dziwne przebranie, albo to mutacja skóry, a może, nie. O tym nigdy nie pomyślałem.
- Możesz to udowodnić? - Zapytałem po chwili milczenia.
- Oczywiście. Odparła ponuro zciągając kurtkę i wyciągając ku mnie lewe ramię.
- Dotknij, puknij. - Powieziała.
Zrobiłem to bez namyślenia. Faktycznie, jej ręka była taka, jak zapamiętałem dłoń z rana. Chłodna i metaliczna. Stuknąłem knykciem, głuchawy dźwięk metalu.
- No i już rozumiesz? - Zapytała dziewczyna ponownie zakładając kurtkę. - Dla tego uważam, że powinniśmy się rozejść.
- Dla czego niby miała byś znikać z mojego życia? - Zapytałem spokojnie.
- Bo nie jestem prawdziwym człowiekiem, tylko maszyną? Po co jakikolwiek człowiek miałby zadawać się z czymś takim, jak ja? -
- Np po to, że nie jesteś bezrozumnym robotem? Gdybyś mi się nie przyznała to chyba nigdy bym się nie domyślił. -
- Domyślił byś się. Nie potrzebuję jedzenia, wody ani snu. Jestem szybsza i silniejsza. Mam szybsze reakcje od ludzi. Wydało by się to czy tak, czy tak. Rozumiesz teraz? -
- Ale czy rozumiesz, że to dla nas nic nie zmienia? -
- Jakto nie zmienia.
- Jesteś zwykłą maszyną, która wykonuje tylko konkretne polecenia? -
- No nie. -
- Jesteś sztuczną inteligencją w rodzaju tego ostatnio popularnego open chatbota albo czymś w jego rodzaju? -
- No nie tak to działa. -
- A jak? -
- Tak mnie zrobili, żebym miała wolną wolę. Jestem tak jakby sztucznie stworzonym człowiekiem, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. -
- No właśnie. Więc czemu miałbym ciebie odtrącać z takiego powodu? -
- To nią wstrząsnęło. Stała z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami.
- To znaczy, że ty, ty nie uważasz mnie za za, gorszą? - Wyrzuciła z siebie z nadzieją w tych pięknych oczach.
- Oczywiście że nie! - Odparłem, na co Paula ze łzami szczęścia rzuciła mi się w ramiona.
Czasem jeszcze wracaliśmy do tego tematu, jak to jest, gdy się jest robotem, ale traktowałem Paulinę nadal jako żywą dziewczynę, branią duszę. Widziałem, że dalece wykracza po za to, co mogą robić zwyczajne roboty.
Po czasie Paulina wyznała mi, że jest jak na razie jedynym tak zaawansowanym androidem na rynku. Gdy zaś pytałem, czy ujawni się reszcie szkoły, gwałtownie kręciła głową uważając, że na pewno zostanie odrzucona.
Akceptowałem to. W końcu, każdy z nas ma swoje sekrety, które woli ukryć przed światem, prawda? A bycie robotem faktycznie mogło by u niektórych wywołać pewien niesmak.
Dzień po tym, gdy dowiedziałem się o inności Pauliny nasza relacja gwałtownie się pogłębiła. Dziewczyna zaczęła regularnie przychodzić do mojego domu po szkole i w weekendy, oraz zapraszać mnie do swojego. Jej "rodzice" byli bardzo mili i byli dumni, że mogą mieć taką córkę. Też nie zwracali uwagi na to, z czego jest zrobiona, że pozwolę sobie tak to określić.
W kilka dni po odkryciu sekretu Pauli postanowiłem, że nie mogę być gorszy i że też wyjawię jej moją tajemnicę. Zaprosiłem ją do mnie do domu.
Gdy już przyszła i odmówiła grzecznie zaproponowanego przez mamę obiadu (postanowiłem nie mówić rodzicom, że Paulina nie jest do końca człowiekiem, bo sama o to prosiła) usiedliśmy w moim pokoju.
- Słuchaj Paula, ja też muszę ci coś powiedzieć. - Zacząłem.
- Co, też coś za uszami? - Zapytała figlarnie uśmiechając się delikatnie.
- Można to tak ująć. Z pewnością widziałaś moje, umiejętności na lekcjach języków. -
- Marcinek Marcinek. Jesteśfenomen, tyle ci powiem na ten temat.
- Widzisz, to się ciągnie dalej. Znam wszystkie języki.
- Ale, ale jak to możliwe? Wkręcasz mnie, tak? -
- Nie. Nie wiem, jak to się stało, ale się stało. - Powiedziałem i na dowód przetłumaczyłem jej kilka zdań z naprawdę egzotycznych języków na nasz ojczysty.
Paulina siedziała zaszokowana widząc to, ale dośćszybko się opanowała.
- No i to nie wszystko. - Powiedziałem opowiadając jej o tym, że znam mowę roślin i zwierząt.
- To musi być fajne. - Powiedziała po chwili namysłu.
- Wsumie to jest. Mogę sobie przynajmniej porozmawiać ze stokrotką, gdy idę do szkoły, albo gawędzić z psami nie tylko wigilią. - oOdparłem, na co dziewczyna wybuchnęła czystym śmiechem.
Paula zaakceptowała moje dziwaczne umiejętności tak samo, jak ja jej inność. Nasza relacja stawała się co raz to silniejsza, lecz to nie koniec tego, co zdażyło się w naszych nietypowych życiach.
Kronika życia, część 2.
Data publikacji: 2022-12-19 23:52:22
Po chwili wkroczyliśmy do pomieszczenia, które, jak się już z resztą spodziewałam, wyglądało jak sala operacyjna xxl. Przy ścianach stały przeszklone regały, szafy i biurka, w których znajdowały się wszelakie probówki, zlewki, igły i inny sprzęt medyczny. Na samym środku stała wielka leżanka z przymocowanymi do niej za pomocą klamer pasami ze skóry. Jednak nie to sprawiło, że miałam ochotę z tamtąt czymprędziej uciekać.
Przy tylnej ścianie pomieszczenia znajdował się rząd wielkich lodówek, a jakże, przeszklonych. To też nie było jeszcze najgorsze. Najgorsza była ich zawartość. W środku znajdowały się różne ciała. Mężczyzn, kobiet czy zwierząt, zaóważyłam nawet kilka pojedynczych fragmentów ciał.
- A jednak, łowcy organów? - Szepnęłam czując narastający strach, lecz stojący obok mężczyzna znów dynamicznie pokręcił głową.
- Jak ci już mówiłem możesz być spokojna o swoje organki. Za chwilę dr Makowski wyjaśni ci sytuację. Zostawiam cię pod dobrą opieką! - Zarechotał puszczając moje ramię. Zaskoczona czymś takim zatoczyłam się w stronę leżanki, lecz udało mi się złapać równowagę i spojżeć na czas w stronę drzwi, bym zobaczyła, jak porywacz wychodzi z pokoju, zatrzaskując drzwi. Zostałam uwięziona w tym dziwnym miejscu, z ponownie narastającą paniką. Serce biło jak oszalałe. Czółam też, że plecy zaczynają ociekać zimnym potem.
- Spokojnie, kurwa spokojnie. Tylko spokojnie, Aria! - Szeptałam do siebie, prubując się uspokoić, ale szpony strachu były zbyt mocno zaciśnięte.
Gdy myślałam, że z powodu strachu utracę przytomność, albo dostanę zawału jeszcze przed właściwą operacją usłyszałam trzask drzwi, których wcześniej nie widziałam.
Wrzasnęłam głośno i krudko, ale przynajmniej otrząsnęłam się ze strachu, chociaż na chwilę.
- Spokojnie, tylko spokojnie! - Rozbrzmiał czyjś całkiem sympatyczny głos.
Włączyły się wielkie lampy zawieszone na ścianach oraz nad leżanką. W ich świetle zobaczyłam wkraczającego do pomieszczenia średniego wzrostu mężczyznę, ubranego w biały kitel. Jego oczy miały bardzo dziwny, metaliczny odcień, a włosy jak i elegancko przystrzyżona bródka były róde jak wiewiórczy ogon.
- Cieszę się, że dotarłaś do nas w jednym kawałku he, he. - Zaśmiał się, wyciągając dłoń i chwytając moją, nadal drżącą i spoconą.
- Nie musisz się niczego bać. Mogę ci zagwarantować jedno. Nie doznasz tutaj krzywdy. - Mówił dalej, lecz docierało to do mnie tylko w części. Panika znów zaczęła brać górę.
- Może żeby nam było milej, to się sobie przedstawimy, dobrze? Ja jestem Jacek Makowski i będę, głównodowodzącym całej operacji. -
- A, A, Ariana Modrzewiewska. - Wydukałam w końcu. Wsumie sama nie wiedziałam po co mu to mówię, ale wsumie, co miałam do stracenia, skoro i tak już mnie mieli? Czy opór by coś dał?
- Hmmm, jakie ładne imię. - Odpowiedział doktor uśmiechając się w taki sposób, który wywołał tylko dodatkowe ciarki na moich plecach, które i tak były już całe mokre.
- Po co mnie porwaliście? - Zapytałam odważniej, biorąc głęboki wdech.
- Widzisz, sprawa nie jest prosta. Po pierwsze zacznijmy od tego, że powinnaś czuć się wyjątkową. Nie każdy jest wystarczająco dobry, żeby trafić do nas, Ariano. -
- Co pan ma na myśli? -
- Szukamy ludzi, którzy nie są zwykłymi szarakami. Szukamy takich, którzy wyróżniają się czymś z pośród rszty społeczeństwa. No i ty jesteś taką osobą. -
- Niby skąd takie podejżenia? - Zapytałam ostrzej. Zaczynała do mnie powracać odwaga, co mnie lekko zdziwiło, ale też ucieszyło.
- Opserwowaliśmy ciebie od jakiegoś już czasu, bo wzbudziłaś nasze zainteresowanie, a te opserwacje tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że mamy rację. Dla tego, - Przerwał, ponieważ przez niedomknięte drzwi weszły jeszcze dwie osoby.
Kroczącą po lewej stronie osobą był niski, korpulentny człowieczek ubrany w bardzo podobny strój, co doktor, lecz miał wyszyty symbol koła zębatego na sercu oraz nazwisko Masłowski. Jego włosy siwiały, po mimo tego, że nie wydawał się jeszcze szczególnie stary. W oczach płonął jednak wesoły błysk.
Obok niego szła wysoka, szczupła, ciemnowłosa kobieta w ciemnych okularach, której postać wydawała mi się znajoma.
- Skąd ja ją znam. Skąd ja ją znam. Skąd ja ją, - Zastanawiałam się, gdy nagle mnie olśniło.
To ta kobieta stała codziennie po połódniu na przystanku pod moją szkołą. To ta kobieta stawała za mną w kolejce w lokalnym sklepiku przez kilka d ni z rzędu. To ona pukała do drzwi dwa tygodnie temu pod pretekstem potrzeby skorzystania z telefonu. W reszcie, to ona wpędzała mnie w to poczucie zagrożenia praktycznie każdego dnia od ostatniego czasu.
- To ty. Wyszeptałam, patrząc jej prosto w twarz.
- Ach tak, wybacz. - Odpowiedziała, patrząc prosto na mnie. Jej ciemne okulary trochę mnie niepokoiły.
- No dobrze. To myślę, że teraz jest czas na zadawanie pytań. Niech nasza pacjentka zostanie wtajemniczona w całą sprawę, co o tym sądzicie? - Zapytał doktor przybyłą właśnie resztę, na co oni kiwnęli delikatnie głowami.
- Najpierw, pozwolisz, wyjaśnię ci sprawę, którą w tobie za pewne pobudziło moje przybycie. - Powiedziała moja prześladowczyni, nadal nie odwracając wzroku.
- Zaczniemy od początku, będzie łatwiej. Nazywam się Arkadia Koronier i jestem, że tak to nazwę, poszukiwaczką. Szukam nadających się do naszego projektu ludzi. -
- To ty mnie śledziłaś. To ciebie widywałam ostatnio prawie co dziennie. - Mówiłam dalej chłodno.
- Zgadza się. Ja i mój partner, który ciebie tutaj przyprowadził mieliśmy za zadanie zdobyć o tobie informacje. Staraliśmy się ci się nie rzucać w oczy, ale jak widzę, jesteś bystra. Tym też pokazujesz, że jesteś godna całej operacji. -
- No dobrze, wszystko rozumiem, ale o co tutaj chodzi? - Nie wytrzymałam. Ciekawość była już po prostu zbyt wysoka. Nawet tajemnicza kobieta i dziwny mężczyzna odeszli na dalszy plan.
- Widzisz, pracujemy tutaj nad ulepszeniem człowieka. Chcemy, by ludzie nigdy się nie skończyli. Żeby przetrwali do końca i dłużej. Żeby stali się panami wszechświata naszego, jak i całego kosmosu, gdy przyjdzie na to pora. - Odezwał się mały człowieczek lekko skrzeczącym głosem.
- No i niby jak to ma działać? - Zapytałam z lekkim politowaniem czując, że strach gdzieś odszedł, krążąc gdzieś jak uwiązany na smyczy pies.
- Powiem to w prost. Zamierzamy przenieść całe twoje jestestwo do robotycznego ciała, które będzie w stanie przetrwać wszystko i wszystkich. Staniesz się poprostu nieśmiertelna. - Powiedział doktor. -
Kompletnie nie spodziewałam się czegoś takiego. Przyznaję, miałam dość ciekawe myśli. Może zamierzają wszczepić mi jakieś mechanizmy, wymienić wnętrzności na jakieś wysoce zaawansowane odpowiedniki z plastiku, no może poddać jakimś mutacjom, ale to? - Starałam się sobie to wszystko poukładać w głowie, lecz coś mi na to nie pozwalało. Po prostu nie byłam w stanie uwierzyć w takie coś.
- To jakiś żart, prawda? - Zapytałam. -
- Oczywiście, że nie. - Odparła na to Arkadia, składając dłonie w piramidkę. - Powiem więcej. Nie jesteś pierwsza, z którą to zrobiliśmy. - Powiedziała gestem wskazując lodówkę w koncie.
- I wy myślicie, że ja się na to tak po prostu zgodzę? Porwaliście mnie, przetrzymujecie w jakimś podejżanym pomieszczeniu, a teraz, chcecie zrobić ze mną, sama nawet nie wiem co. Co będzie z moją rodziną, znajomymi, dawnym życiem? Do czego chcecie mnie wykożystać? - Wyrzucałam z siebie serię pytań i wyrzutów. Po moich policzkach zaczęły płynąć nawet łzy, które już sama nie wiedziałam, czy były efektem zerwania jakiejś granicy, gniewu czy żalu.
- Spokojnie. Wszystko będzie dobrze. Czy potrzebna nam twoja zgoda? Pomyślmy. Nas jest trójka, ty jesteś jedna, już i tak w naszych rękach. Jeszcze nam podziękujesz za wybranie ciebie. Co do dawnego życia, no cuż. Trzeba coś poświęcić w imię większego dobra, prawda? Być może oni też kiedyś tutaj trafią. A jak nie oni, to z pewnością znajdziesz innych. Co do tego, co chcemy z tobą zrobić, albo raczej, jak to sama pięknie ujęłaś, do czego chcemy ciebie wykorzystać, no cuż. Nie chcemy ciebie wykorzystywać, chcemy ci dać lepsze życie i tyle. - Powiedział doktorek.
- No chyba was ostro popieprzyło! - Krzyknęłam z furią w głosie.
W mojej głowie panował totalny chaos. Starałam się sobie wszystko jakoś poukładać, ale się nie dawało. Wszystko wyglądało jak chory żart, albo koszmarny sen. Ale gdzieś w głębi siebie wiedziałam, że to prawda, i to było w tym wszystkim najgorsze.
- Co się stanie z moim ciałem? - Zapytałam po chwili lekko drżącym głosem.
- Zostanie umieszczone w lodówce do czasu, kiedy nie wymyślimy, czy będzie się dało przerobić je także na nieśmiertelne. Wtedy byś mogła powrócić do niego i żyć dalej, mniej więcej jak kiedyś. - Odparł korpulentny.
- No to już chyba wszystko wiesz. - Doktorek zatarł ręce, patrząc na mnie. Szukałam jeszcze jakiegoś pytania czy czegoś, żeby przeedłóżyć tę dziwną rozmowę i może wymyśleć plan ucieczki, ale w mojej głowie było teraz kompletnie pusto.
- Zaczekajcie! A co jeśli, - Zaczęłam, lecz przerwała mi pani inżynier.
- Dobra, nie przedłużajmy. - Jacek, Zdzisiek, dawajcie ją na stół! - Wydała szybkie polecenie Arkadia, patrząc na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
Rzucili się na mnie z głodnym wyrazem twarzy, jednak ja nie chciałam oddać skóry łatwo. Początkowo było dość prosto omijać ich niezdarne pruby. Wysmyknęłam się z wyciągniętych już łapsk siwego i z całej siły przygrzmociłam pięścią w nos doktorka, plamiąc jego kitel na czerwono.
Lecz po chwili jakby moi porywacze nabrali energii, bo rzucili się na mnie z nową siłą. Rozpaczliwie szukałam jakiegoś wyjścia, ale w tym pokoju nie było się gdzie ukryć, albo czego zabrać do obrony, bo wszystko było albo przymocowane, albo ukryte za szkłem.
W końcu stało się to, co się stać musiało. Podnieśli mnie. Doktorek za ramiona, Masłowski za nogi i zaczęli nieść w kierunku leżanki.
- Niee, zostawcie mnieee! - Krzyczałam prubując nadal się uwolnić, ale była to walka z wiatrakami.
Położyli mnie dość łagodnie na łóżku, przypinając pasami. Znajdowałam się teraz w sytuacji bez wyjścia. Nie mogłam się niemalże ruszać przez krępujące moje ruchy skórzane elementy, a w głowie narastała straszliwa panika.
- Proszę. - Wyszeptałam błagalnie, a z moich oczu zaczęły cieknąć większe strumienie łez. Starałam się być silna i niewzruszona, ale to było już zbyt wiele.
- Gdy się już obudzisz, będzie już po wszystkim. Wyszeptał doktor delikatnie ocierając moje łzy dłonią.
Koronier zbliżyła się w moją stronę, dzierżąc w dłoni wielką strzykawkę z dziwnym, czerwonawym płynem.
- Co, co to jest? - Wyszlochałam cicho patrząc na nią bezsilnie.
- Coś, co pozwoli ci zasnąć. - Odparła, wbijając igłę w moje prawe ramię.
Nie wiem, co się dalej działo, bo straciłam przytomność, najpewniej przez środek ze strzykawki.
Kronika życia, część 1.
Data publikacji: 2022-12-14 22:27:55
Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Poniższe opowiadania, czy tam inspiracja na nie, powstała, sam nie wiem jak, gdzie ani kiedy. Jest to coś, czego jeszcze nigdy nie prubowałem pisać. Science fiction, pasta, fantastyka, czy może space opera? Sam nie wiem.
Inną nowością dla mnie jest to, że opowiadanie piszę z perspektywy dziewczyny, czego jeszcze nigdy nie prubowałem na większą skalę, prucz capara mobile oczywiście. Czy i jak mi to wyszło, to już z pewnością ocenicie.
Generalnie opowiadanie jest zlepkiem iluśtam pomysłów, których apogeum była chyba zabawa open ai botem, ciekaw jestem, kto jeszcze prubował! Ostatnio analizowałem sobie te zlepki i postanowiłem, że wsumie można by coś z tym zrobić. Ale, czy to miało sens? No właśnie, odpowiedzcie sobie, jak i mnie, na to pytanie. Korci mnie to kontynuować, bo jakoś mnie to dziwnie odpręża po tym ciągłym pisaniu samych creepypast. Czy może jednak wolicie, żebym powrócił do zwyczajnego, mrocznego patesa? Bardzo proszę o komentarze, bo też ciężko odnajduję się w takiej sytuacji.
Już nie przedłóżam, zapraszam na opowiadanie.
Za oknem zagrzmiał piorun, wyrywając mnie ze snu. Gwałtownie usiadłam na łóżku, w pierwszej chwili spoglądając na wiszący na ścianie pokoju zegar.
- Dopiero trzecia? - Pomyślałam, odwracając się na drugi bok. Byłam trochę zniesmaczona, ponieważ błyskawica wyrwała mnie z bardzo przyjemnego snu. Zwłaszcza po tym, co ostatnio zaopserwowałam w ciągu ostatnich dni.
Mimowolnie spojżałam na okno. Po mimo mroku oraz stalowoszarych, burzowych chmur zaóważyłam czyiś czarny cień. Przetarłam ręką oczy, cień zniknął.
To nie był pierwszy raz. Już od kilku dni miałam wrażenie, że ktoś mnie opserwuje. Tylko, po co? Nie wyróżniałam się niczym specjalnym pośród społeczeństwa, no może prucz imienia, ale kto by na to zwracał uwagę, prawda?
Ponownie przewróciłam się na lewy bok, w stronę ściany i prubowałam zasnąć, ale coś nie pozwalało mi odpłynąć. Jakieś dziwne, nie do końca przyjemne przeczucie narastało z wolna gdzieś w głębinach mojego mózgu. Początkowo lekko świerzbiące, jak sfędząca skóra, po czasie rozwinęło się do poziomu nurtującego niepokoju.
- I tak już nie zasnę. - Pomyślałam wygrzebując się z pościeli. Co prawda do godziny, o której powinnam normalnie wstawać było jeszcze trochę czasu, ale skoro i tak miała bym się męczyć, leżąc bezczynnie i patrząc w sufit to nie lepiej ten czas zporzytkować? Nie lubiłam marnować czasu.
Ogarnęłam się dość szybko i zasiadłam przed laptopem, przecierając jeszcze zaklejone resztkami snu oczy.
Zaczęłam z nudów przeglądać facebooka, discorda i inne portale społecznościowe, lecz w oczy nie rzuciło mi się nic konkretnego, na czym warto by było zawiesić uwagę, choćby i na chwilę.
Mimo wszystko, myszkowanie w sieci zajęło zaskakująco dużą ilość czasu, która przeleciała, sama nie wiem kiedy, to też kiedy w końcu wyłączyłam maszynę zegar wskazywał siódmą.
- Co, jak? - Pomyślałam zaskoczona upływem czasu, lecz nie było co przedłóżać. Zabrałam leżącą w kącie torbę, ubrałam kurtkę i wyszłam na deszcz.
Krople były gęste i lodowate. Po mimo grubej kurtki po kilku minutach trzęsłam się z zimna jak osika. Jak na złość, gdy dotarłam na przystanek okazało się, że autobus się opóźni.
- No ja nie mogę! - Pomyślałam waląc pięścią w słupek. W tym to momencie zawibrowała moja komurka.
Z braku i tak lepszego pomysłu wyciągnęłam smartfona z kieszeni, zerkając na ekran.
Pojawił się nowy post na naszej grupie klasowej, którego autorem był Bartek. Wstawił zdjęcie chmurki z napisem dzisiaj nie przychodzę do budy, drogi są nieprzejezdne! Wysłałam mu kciuk do góry jako odpowiedź, nie chciało mi się sklecać sensownego zdania. Z resztą, dzisiejszy świat przyzwyczaił się do prostych symboli.
Po chwili dalszego stania telefon postanowił jeszcze raz dać o sobie znać, ym razem dzwoniąc. Osobą, która postanowiła go do tego życia pobudzić był Artur, jeden z najbliższych przyjaciół.
Z uśmiechem przeciągnęłam ikonkę zielonej słuchawki, przytykając urządzenie do ucha.
- No co tam? - Zapytałam.
- No cześć Aria. Możesz przekazać reszcie, że dzisiaj nie przyjadę do szkoły? - Zapytał się chłopak.
- Ty też? - Zaśmiałam się krudko.
- Widzisz, takie kałuże, że nie dam rady wyjechać. - Wyjaśniał, plącząc się.
- Taa. Po prostu nie chce ci się przychodzić. - Droczyłam się z nim dalej.
- Oczywiście. - Zaśmiał się.
- No dobra. Wiesz może, kogo jeszcze ma nie być? Bo jak wszyscy się wykruszą to chyba ja też przemyślę powrót do domu. -
- No napewno Bartek, ja, Ewelina, Anka i Paweł nie przyjdziemy, serio, droga nieprzejezdna. A z resztą, sama wiesz, przecież znasz nasze okolice. -
- No dobra, to narka. - Powiedziałam wsuwając ponownie telefon do kieszeni z głębokim weztchnieniem.
Oczywiście, wiedziałam jak wygląda sytuacja. Chłopacy mieszkali na jednym osiedlu na przedmieściach, a ostanio w pobliżu rozpoczęły się remonty, co skutecznie utrudniało przejazd osobom zainteresowanym.
Mimochodem spojżałam na elektroniczny rozkład jazdy, by sprawdzić, za ile ma przyjechać żench, gdy w lustrzanej powieżchni mignął mi czarny cień.
- No nie, znowu? - Pomyślałam, mimowolnie zaciskając lekko pięści.
Tym razem jednak, w przeciwieństwie do poprzednich prub, postanowiłam nie odwracać wzroku od tej czarnej plamy, wyróżniającej się na tle otoczenia. Postać nie znikała, stojąc cały czas dokładnie w ym samym miejscu.
Serce zaczynało mi co raz mocniej walić. Wydawało mi się, że jedynym dźwiękiem, który słysze, to ogłuszające dudnienie organu pompującego krew w moim organiźmie. Czółam, że poprostu wpadam w panikę.
- Spokojnie, Aria, spokojnie, to tylko jakieś drzewo. - Uspokajałam się w myślach, chociaż doskonale wiedziałam, że to, co stało te kilkanaście metrów dalej, to nie było drzewo. Jak na złość, autobus postanowił się opuźnić jeszcze bardziej, bo cyferki na tablicy rozkładu z 07.34 na 07.45.
Zrezygnowana postanowiłam usiąść na ławeczce pod przystankiem i czekać, bo co innego mi pozostało? Wpatrywanie się w tamten punkt i wpadanie w coraz to większą panikę? Niezbyt ciekawe zajęcie.
Oczywiście nie była bym sobą, gdybym znów nie popatrzyła, od tak, mimochodem w tamten punkt. Postać co ciekawe nadal tam stała, ciągle w bezruchu, niczym jakiś robot albo słup.
- A może to jednak na prawdę jest jakiś słup? - Pomyślałam wiedząc doskonale, że to głupie. Postanowiłam więc zapomnieć o tym i dalej czekać na żencha.
Chyba przysnęłam, bo następne, co pamiętam, to stojący obok mnie mężczyzna, ubrany w grubą, czarną kurtkę, rękawice i kominiarkę na twarzy, który po woli wyciągał w moją stronę ręce. Chciałam coś zrobić. Uderzyć go, uciec, krzyknąć, cokolwiek. Ale za nim zdecydowałam, co będzie najlepsze, nieznajomy zacisnął dłonie na moich nadgarstkach na tyle mocno, bym się nie wyrwała, ale nie na tyle mocno, bym poczóła ból, i zaczął po woli ciągnąć mnie do góry na znak, że mam wstać.
- Co ty! - Zaczęłam, ale nie udało mi się dokończyć. Jedna z dłoni błyskawicznie zmieniła położenie z mojego lewego nadgarstka na moje usta. To był jednak błąd.
Może nie byłam jakaś wysportowana ani silna jak tur, ale coś niecoś umiałam, także zkorzystałam z chwili nieuwagi nieznajomego. Gdy tylko poczółam, że uchwyt na mojej lewej ręce zelżał, a potem ustąpił z całej chwili zamachnęłam się otwartą dłonią, celując w nachylonego nademną mężczyznę.
Suchy trzask, który się potem rozległ dowodził tylko, że celność nie zawiodła, a intruz otrzymał właśnie potężny cios w szczękę.
Zatoczył się, cicho jęknął, ale nie zwolnił uścisku na prawej ręce ani ustach. Gdy zamierzałam ponownie wyprowadzić cios, ON szybkim ruchem dobył czegoś z kieszeni i wbił mi to w prawy nadgarstek. Poczółam tylko lekkie ukłucie i nadciągające otępienie.
Gdy się ocknęłam znajdowałam się w pędzącym aucie, na przednim siedzeniu. Obok siedział tajemniczy porywacz. Wyglądał na rozluźnionego i spokojnego, gdy prowadził wóz. Za oknem mignęło mi kilka drzew.
- Co, co się dzieje? - Wychrypiałam spieczonymi wargami. Mój głos wydał mi się zupełnie opcy, jakby nienależący do mnie, tylko do kogoś całkiem innego. Kogoś, ktoporzucił już wszelkie nadzieje.
Mężczyzna nie odezwał się ani słowem, nadalzajęty oprzednią czynnością. Wyglądało to tak, że był na niej bardzo skupiony, albo poprostu postanowił mnie zignorować.
- Halo! - Wychrypiałam trochę głośniej, co w końcu przyniosło jakąkolwiek reakcję. Mężczyzna odwrócił głowę, patrząc na mnie okiem wyglądającym z dziury w czapce.
Mam cię znów uśpić, czy będziesz cicho? - Zapytał niskim głosem.
Postanowiłam się nie odezwaćć ani słowem, co chyba wziął sobie za sygnał mojego uciszenia się, ponieważ powrócił do prowadzenia pojazdu.
W mojej głowie panowała teraz istna gonitwa myśli. Co dziwne nie czółam już tamtej paniki, tylko chłodny spokój i małe zrezygnowanie. A więc widziane kątem oka postacie nie były urojeniami, faktycznie ktoś mnie śledził! Z jednej strony ulga, że z moją psychiką wszystko dobrze, z drugiej, no właśnie? Czego on może chcieć od zwykłej dziewczyny, takiej jak ja?
Nie wyglądał na gwałciciela. Bardziej jak jakiś tajny agent, albo, albo łowca organów z masywną sylwetą i widocznym umięśnieniem.
Za tem właśnie jadę na pocięcie. Czy mnie to jakoś zaszokowało? No właśnie nie. Sama się sobie dziwiłam, ale jakoś ta myśl nie była dla mnie przerażająca. Żal mi było tylko przyjaciół i rodziny, którzy będą się zamartwiać po moim zniknięciu, zupełnie nagłym i bez śladów, chyba.
- Właśnie, co z moimi rzeczami? - Pomyślałam prędko sprawdzając kieszenie. Co ciekawe wszystko znajdowało się na miejscu. Telefon, słuchawki, portfel i klucze siedziały, gdzie siedzieć powinny. Torba leżała na tylnej kanapie, starannie ułożona po między dziwnymi opakowaniami wyglądającymi na kontenery, w których przewozi się zamrożone jedzenie.
- To pewnie pojemniki na organy. - Pomyślałam, wzdrygając się.
Następną rzeczą, która była ważna było proste pytanie. Co dalej? Znajdowałam się, sama nie wiem gdzie, z nie wiadomo kim, jadąc dnieznanym pojazdem. Samo to wyglądało już jak w jakimś filnie, ale dodając do tego surrealizm sytuacji, gdzie zwykła osoba wychodzi z domu do szkoły i zostaje, tak po prostu zmieciona? Może to b yło zaplanowane?
Za pewne tak, skoro śledzili, albo śledził mnie przez ostatnie dni. Tylko, dla czego?
Z rozmyślań wyrwało mnie szarpmięcie auta oraz odgłos wyłączanego silnika. Nieznajomy obok wyciągnął kluczyki ze stacyjki i wyciągnął ręke, by złapać mnie ponownie za nadgarstek.
Uchyliłam się, lecz on, nie zwarzając na to, zamknął kleszcze palców na mojej, bądź co bądź, chódej kości przegubu.
- Wysiadamy. - Powiedział, nadal tym przerażającym, cichym głosem zwalniając zamki i ciągnąc mnie delikatnie w stronę otwartych drzwiczek.
Nie opierałam się. Co by to dało? Za pewne tylko kolejny zastrzyk. Chyba już jednak wolałam wiedzieć, co chce ze mną zrobić.
Wyjście w lodowaty ziąb nie było przyjemne, zwłaszcza po tym, jak spędziłam jakiś czas w ogrzewanym wnętrzu auta, ale nic nie dało się z tym zrobić.
Wysiadłam i rozejżałam się ciekawie do okoła. Auto zostało zaparkowane gdzieś na przedmieściach przed budynkiem, który wyglądał, jak wyciągnięty z filmu SF. Kolos zbudowany z metalu i szkła najbardziej podobny był do, oczywiście, laboratorium. Mężczyzna skierował się w stronę przesuwanych drzwi. Przyłożył do nich kartę, którą miał zawieszoną przy kluczach od auta i wkroczyliśmy do środka.
Sam moment przejścia był przyjemny. Laboratorium było ogrzewane i przejście z zimna w ciepło akurad było miłe. Sam wystrój wnętrza recepcji, czy też przedsionka też nie był zły. Ciemne drewno mebli, kłucące się jakoś tak przyjemnie z wmątowanymi w wielu miejscach ekranami lcd, przy których stali różni, ubrani w białe kitle ludzie.
- Naukowcy i hirurdzy. - Przemknęła mi przez głowę bezsensowna myśl, ale faktycznie tak ludzie wyglądali.
Na wprost od wejścia znajdowały się wyłożone czerwonym dywanem schody, obok których widniały drzwi do kilku wind. My jednak skierowaliśmy się do jednego z okienek, które wyglądało jak żywcem przeniesione z hotelowej recepcji.
Za ladą siedziała młoda dziewczyna ubrana w chyba obowiązujący tutaj kitel. Miała długie, brązowe włosy i oczy patrzące jakoś tak dziwnie chłodno. Zlustrowała nas szybko wzrokiem.
- Przywiozłem obiekt. - Odezwał się móhj porywacz, nadal tym samym tonem, wyciągając w kierunku recepcjonistki kartę. Tą samą, którą otwierał drzwi budynku.
- Świetnie, Doktor już czeka. - Odparła miłym głosem wstukując coś do komputera i oddając mężczyźnie kartę.
- Gdzie my, jesteśmy? - Wyrzuciłam z siebie w końcu.
- Za chwilę wszystkiego się dowiesz, moja droga. - Odparła kobieta za ladą słodkim głosem, rozciągając wargi w dziwnym uśmiechu.
-Ciii. - Szepnął mężczyzna, głaszcząc mnie po włosach. Natychmiast odepchnęłam jego dłoń, na co on tylko zaśmiał się lekko.
- Silna jest. - Z uznaniem powiedziała recepcjonistka, gdy już odchodziliśmy.
- Że co? - Zapytałam, lecz dziewczyna nie usłyszała, albo nie chciała mi odpowiedzieć.
- Jak już słyszałaś, za chwilę wszystko się wyjaśni. Na pewno spodoba ci się to, co tutaj chcemy z tobą zrobić. - Powiedział porywacz, gdy szliśmy do jednej z wind.
- To nie chcecie mnie przerobić na organy? - Zapytałam głupio, co tylko wywołało serdeczny śmiech intruza.
- No oczywiście, że nie! Żal by było takiej ładnej dziewczyny. -Odpowiedział, uśmiechając się pod kominiarką.
Bez słowa weszliśmy do windy, gdzie osobnik wcisnął mosiężną piątkę. Złota brama zasunęła się, a kabina płynnie ruszyła do góry.
Cała podróż trwała do łownie kilka sekund. Wsumie ledwo weszliśmy do kabiny, a już z niej wychodziliśmy. Przewodnik poprowadził mnie podobnie urządzonym korytarzem do złotych drzwi na samym końcu, na których widniała tabliczka z napisem Hala nr. 453. Dr. Makowski, Dr. Koronier, Inż. Masłowski.
Mężczyzna ponownie przyłożył kartę do drzwi, które, jak zaóważyłam, nie miały normalnej klamki, tylko mały wyświetlacz, który właśnie zapalił się na zielono, a drzwi się rozsunęły. Czółam, że za chwilę wszystko się wyjaśni.
Narodziny bestii cz1, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-10-18 22:34:54
Witam! Po długiej przerwie od pisania prezentuję mały projekcik. To tylko rozgrzewka.
Głośne pikanie urządzeń. Swąt spalenizny, krzyki ludzi, totalny chaos i panika. Sami byli sobie wszystkiemu winni. Muwiłem im. Nie zaczynajcie grzebać zbyt głęboko, bo zakończy się to właśnie tak, jak wygląda to teraz.
Sam nie mam zbyt wiele czasu. Pokoik, w którym się zabarykadowałem już jest po woli forsowany. Przez popękane szybki w drzwiach widzę już szponiastą łapę zaglądającą do środka. Słyszę ryk stworzenia, które pragnie zakosztować ludzkiego mięsa jeszcze choćby raz. Nie wystarczy mu, że nasycił się setkami innych. ON nie ma granic. ON chce dostać to, na co ma ochotę. Zawsze.
Jeśli ktoś się za pyta, po jakiego chója siedzę zamknięty w pokoiku i bazgrzę jakieś literki w edytorze tekstu zamiast wypierdalać to powiem to tak. Moje chwile są już i tak policzone. Tak się składa, że jestem na wyspie. Małej, raczej omijanej przez wszystko i wszystkich wyspie, a nie umiem pływać. Znaczy umiem, ale nie w pieprzonym Pacyfiku.
Może códem te notatki ocaleją i ktoś je znajdzie. Może kogoś nurtuje sprawa, czemu wszystko tutaj jest zrujnowane? Czemu wygląda to tak, jakby wybuchła tutaj wojna, albo i jeszcze gożej? Jeśli są tacy, to pragnę zaspokoić ich ciekawość. Przynajmniej odsuwam od siebie te trujące myśli o nieuchronnej śmierci.
Żal mi rodziny. Żal mi żony, z którą nigdy nie będę mógł już porozmawiać, przytulić się czy nawet, kurwa, wypłakać się jej na ramieniu. Żal mi mojej Elaine.
Tak samo żal mi naszych códownych dzieci, Damiana i Nicole. Mam nadziję, że Eli podniesie się po tym wszystkim jakoś, a moje brzdące wyrosną na silnych, mądrych ludzi, którzy nie wsadzą łapsk tam, gdzie ich debilny tatuś. Mogłem się wycofać wcześniej. Ale nie. Po co ocalać życie. Lepiej zniszczyć siebie, przy okazji okoliczne tereny, a na deser doprowadzić do wyniszczenia swojej rodziny.
Dobra. Za dużo tych sentymentów. Może lepiej przejdę od razu do wyjaśniania o co tutaj tak naprawdę chodzi. Tylko zobaczę kto czai się przy wejściu, bo ON gdzieś sobie poszedł. Chyba.
No dobra. Jakiś cód. Mój wieloletni przyjaciel Mark przeżył masakrę. Przepraszam. Żyje dalej w samym środku i właśnie jest teraz tutaj ze mną. Utracił tylko całą lewą rękę i prawe oko. To i tak nie źle zważywszy na fakt, że ludzie na zewnątrz utracili o wiele więcej.
Więc tak. Kilka lat temu, gdy rozpoczęła się wojna w Syrii kilka państw w ukryciu wysłało swoich posłów, którzy mieli wyrazić swoje zdanie na temat wojny. Ktoś, już nawet nie pamiętam kto, bo to najmniej ważne wpadł na pomysł, by zakończyć tę wojnę najszybciej, jak to będzie możliwe, a przy okazji zapobiedz przyszłym konfliktom. W jaki sposób? Tworząc super żołnierzy. Czemu nie roboty? O maszyny trzeba dbać. Czyścić, zasilać, programwać, naprawiać. Takie biologicznie wytworzone mutanty nie będą wymagały tego wszystkiego. Wpoi im się najważniejsze wartości jeszcze na etapie produkcji. W geny.
Ten plan spodkał się z wielkim aplauzem i zpodobał się prawie wszystkim. Prawie. Ja, reprezętujący Hiszpanię, oraz ambasadorzy Francji, Polski i Czech odrzucili ten pomysł. Ale w końcu jest pierdolona demokracja i głosem większości zabrano się do pracy.
Ktoś odnalazł bezludną wysepkę na oceanie Spokojnym, na której znajdował się jakiś opuszczony budynek. Za pewne bunkier po wojnie. Nadawał się jednak do wykożystania go w roli laboratorium, to też w niespełna półtora roku do placówki przymusowo przeprowadzili się ambasadorzy, plus kilkuset naukowców zapatrzeni w projekt jak Narcyz we własne odbicie.
Prace postępowały dość szybko. Używaliśmy totalnie niebezpiecznych i eksperymentalnych technologii tylko po to, by ukończyć pracę jak najszybciej i jak najlepiej. Klonowanie, powielanie komurek czy mutowanie to była podstawa.
Braliśmy DNA od wszystkiego. Człowieka, kota, psa, mrówki, by wytworzyć idealne połączenie. Takie, dzięki któremu powstanie żołnierz idealny, w założeniach mający walczyć za nas i na o wiele mniejszą skalę tak, by nie dokonywać bezużytecznych destrukcji i strat dla gospodarki walczących państw.
Czy to ktoś w piekle nam sprzyjał, czy faktycznie nasz zespół był wyjątkowo zdolny, tego nie wiem. Ale pierwsze wyniki osiągnęliśmy w ciągu dwóch lat, co było bardzo dobrym wynikiem. Udało nam się wytworzyć całkowicie nowy kod genetyczny, którego wcześniej nie znał nikt. Nie podlegał on zasadom kodów istniejących w naturze. Można go było do woli łączyć, rozłączać, czy modyfikować.
Euforia naukowców była olbrzymia. Już mieliśmy testować ten kod. Wstrzyknąć go np myszy w formie takiej, która umożliwi zapłodnienie. Wtedy jednak ktoś nieostrożny wywołał pożar całej placówki. Zginęła dobra połowa naukowców i ambasadorów. Dziwnym trafem jednak wszystkie projekty ocalały.
Odbudowaliśmy to co jeszcze się dało, topiąc resztę gruzu w oceanie. Pracowaliśmy, jakby nic się nie stało, chociaż oczywiście wolniej.
Wcześniej nasz dzień pracy wyglądał prosto. 10 godzin pracy, później jak ktoś miał blisko, mógł wracać do domu. Ja akurad byłem jednym z tych szczęściarzy.
Po mimo tego, że mi zabroniono, wyjawiałem wszystko żonie prosząc o dyskrecję. Tak jak i ja, Elaine była bardzo zaniepokojona tym, co się tam działo. Po pożarze, już nie było mowy o powrotach do domu. Mogliśmy wracać tylko w święta, a pracowaliśmy do upadłego, by zrekompensować stratę tamtych ludzi.
Pomimo wyczerpania, znużenia i pustki w głowach w końcu wytworzyliśmy pierwszą ampółkę zpreparowanego kodu w formie nici DNA, które mieliśmy wstrzyknąć myszy.
Oczywiście początkowo gryzonie albo zdychały, albo poraniały, a w ich ciałach zachodziło do dziwnych i nieodwracalnych, często kończących się śmiercią zmian. Myśleliśmy jednak, że to norma.
Dobra. Widzę, że bateria za chwilę się wyczerpie. Po kolejnych latach charówki w końcu udało się nam wykonać preparat, który pozwoli zapłodnić człowieka. Taki był nasz ostateczny cel, nim mutanci mieli by się rodzić w maszynach.
Piętnasta pruba zakończyła się powodzeniem. Do eksperymentów braliśmy ludzi takich, którzy i tak nie mieli już miejsca w społeczeństwie. Mordercy skazani na dożywocia, bezdomni czy alkocholicy.
CDN.
Piwnica, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-06-22 18:05:14
Uwaga! Treści w tym opowiadaniu mogą być nieodpowiednie dla osób w każdym wieku. Czytasz na własne ryzyko.
Zawsze bałem się piwnicy w naszym domu, wsumie to nie wiem, dla czego. Ale zawsze, gdy obok niej przechodziłem czułem dziwny, zimny dreszcz. Takie coś, jakby strach przed najgorszym wrogiem. Inaczej nie potrafię tego opisać.
Była też jeszcze jedna rzecz dotycząca tego pomieszczenia. Mianowicie moi rodzice znikali tam zawsze w sobotę w godzinach 12 16, pod pretekstem czyszczenia powieżchni, przepędzania robactwa i segregacji gratów, ale nie potrafiłem im uwierzyć.
Początkowo może jeszcze wierzyłem, ale to tylko przez pierwsze lata mojego dzieciństwa. Wsumie czas, gdy rodziców nie było wspominam bardzo źle, ponieważ zostawała ze mną wtedy stara, ponura ciotka Izydia, której nie cierpiałem. Była to okrutna kobieta, karająca nawet za kichnięcie na dywan. Do dzisiaj czuję ten ból obitej pasem od jej torebki tylnej części ciała. Rodzice wiedzieli o części z tych rzeczy, ale uważali, że to tylko mnie wychowa i zahartuje.
Nadszedł w końcu dzień, w którym chciałem udaćsię z nimi do piwnicy. Ojciec gdy się tylko o tym dowiedział wpadł niemal w szał. Zrobił się cały czerwony i wysyczał przez zaciśnięte zemby, że jestem za mały, że jest tam za dużo schodków na moje małe, dziecieńce nóżki i inne podobne wymuwki.
Nie powiem, przeraziłem się, oddalając pomysł wejścia do piwnicy na jakiś czas. To też nie tak, że nigdy tam nie chodziłem. Poprostu chodzi mi o momenty, w których rodzice wchodzili tam smi. Gdy mnie prosili o to, żebym przyniósł np słoik z powidłami to szedłem, po mimo lodowatego dreszcza sunącego po moich plecach. Po mimo zimnego, śluzowatego strachu oblepiającego całe ciało.
Wsumie, to nie wiedziałem co tak przeraża mnie w tym pomieszczeniu. Zwykła, normalna piwnica, tylko dziwnie czysta. Wypucowana niemal jak kuchnia w restauracji pięciogwiazdkowego hotelu, albo i lepiej. Tylko jedna rzecz mnie dziwiła. Mianowicie metalowe, zardzewiałe drzwi w kącie były zawsze zakluczone i podtrzymywane wielgachną, srebrną, stalową kłudką, do której nie mogłem znaleść kluczy.
Gdy pytałem o te drzwi, początkowo rodzice omijali ten temat, zaczynając muwić o czymś zupełnie innym. Gdy jednak naciskałem powiedzieli, że jest to stara, opuszczona piwnica jednego z pustych mieszkań.
Było to jednak niemożliwe, ponieważ drzwi znajdowały się w końcu naszej części tego podziemia. Na ten argument rodzice milkli, uśmiechając się niemal nienaturalnie.
Nie dawało mi to spokoju ani w dzień, ani tym bardziej w nocy. Miałem take noce, podczas których przewracałem się z boku na bok, śniąc o zamkniętych pomieszczeniach, oraz o potworach po drugiej stronie.
Nadszedł jednak dzień moich osiemnastych urodzin. Wypadał akurad, w sobotę. Czy to zbieg okoliczności? Kto to wie. Może los postanowił sobie ze mnie zakpić? W każdym bądź razie myślałem, że jak zwykle rodzice pójdą o 12 do tej przeklętej piwnicy, nie pozwalajac mi tam wejść.
Bo z jednej strony piwnica mnie odpychała. Ale z drugiej coś mnie tam ciągnęło.
Przeliczyłem się jednak. Tego właśnie dnia, po wręczeniu prezentu, którym był duży nóż, nie wiedziałem czemu tak, powiedzieli, że dzisiaj jest TEN dzień.
Początkowo myślałem, że chodzi o zwykłą formalność wkroczenia w dorosły wiek. Ale nie. Znaczy o to też, ale tutaj chodziło o, zgadnijcie.
Tak, chodziło oczywiście o piwnicę.
Poczułem euforię na myśl, że w końcu dowiem się, o co tutaj tak na prawdę chodzi. Przy śniadaniu rodzice oznajmili, że wcześniej nie mogli mnie wtajemniczyć w ich proceder piwniczny, jak sami to nazwali. Powiedzieli też, że istotnie drzwi w rogu należą do nas, ale byłem za mały, żeby o tym wiedzieć.
Gdy w końcu nadeszło połódnie i rodzice powiedzieli, żebym się ubrał, serce zaczęło mi nawalać jak młot kowalski. Wyszliśmy w trójkę, wyposażeni tylko w mój nóż, dwa inne oraz wielką, myśliwską latarkę ojca. Przeżyła ona już chyba wszystko. Po mimo tego jednak wyglądała i działała jak nowa, wyjęta przed chwilą z pudełka.
Otworzyliśmy drzwi domu, zeszliśmy po schodach i wkroczyliśmy do piwnic.
Jak zwykle uderzyło mnie uczcie wszechobecnej czystości panującej w tym podziemiu. W żadnej innej piwnicy, którą widziałem wcześniej nie było aż tak czysto.
Serce nawalało mi co raz to mocniej, gdy szliśmy gęsiego w kierunku zamkniętych drzwi. W końcu nadszedł ten czas, gdy ojciec wyciągał wielki klucz z buta i wkładał go do kłudki.
Zameczek zgrzytnął, pałąk kłódki się odsunął, pozwalając drzwiom otworzyć się i odkryć zkrywane wcześniej sekrety.
Początkowo, gdy wkroczyłem do pomieszczenia nie dostrzegłem apsolutnie niczego niezwykłego, albo też dziwnego. Ot, normalny, wydzielony pokoik z jasną żarówką po środku sufitu. Gdy jednak wszedłem w krąg wrzucanego przez nią światła poczółem lodowate ciernie niemal na całym ciele.
Na samym środku pomieszczenia, idealnie pod żarówką stał duży, stary, blaszany stół operacyjny, przykryty białym jak śnieg płutnem. Ojciec pochylił się, jednym, szybkim ruchem unosząc je jakby chciał zaprezentować swój nowy wynalazek przed posępną radą zasiadającą na widowni.
Na stole, przypięty skórzanymi, mocnymi pasami leżał człowiek. Jego twarz była niezwykle blada. Ciało pokryte wrzodami, siniakami i czyrakami, z których wyciekał jakiś gęsty, żółty płyn. Za pewne ropa, chociaż pewności nie mam i nie chcę mieć.
- Synu. - Powiedział cicho ojciec. - Od dzisiaj wkraczasz w dorosłe życie. Dla tego też jesteśmy zaszczyceni, mogąc przyjąć cie w nasze szeregi. -
- Co, co wy tutaj robicie! Kto to jest! - Zadawałem pytania drżącym głosem.
- Spokojnie. Wszystkiego się dzisiaj dowisz. Widzisz, odkąd się poznaliśmy z twoją matką w więzieniu, już czuliśmy pociąg do tych, czynności. Do tej pracy. Ale wiedzieliśmy też, że, -
- Jakie więzienie! - Przerwałem mu z niedowierzaniem.
- No tak. Tego teżnie wiesz. Oboje siedzieliśmy w pudle za morderstwo. Członków tej samej rodziny, żeby było, ciekawiej. Dali nam tylko dziesięć lat. Ale pozwól mi dokończyć poprzednią myśl. Otóż, -
- Czemu mi nic nie powiedzieliście! - Wrzasnąłem.
- A co, myślisz, że chcieliśmy, żeby nasz wyszydzano? Żeby odepchnięto ciebie w szkole dla tego, że masz rodziców kryminalistów? Nieeee. My tylko ciebie broniliśmy. - ostro odparł ojciec.
- Dasz mi dokończyć? - Zapytał łagodnie. Byłem na tyle oszołomiony tym wszystkim, że tylko kiwnąłem głową, drżąc jak osika.
- No więc, po wyjściu od razu wzięliśmy ślub i otrzymaliśmy wszystkie potrzebne świstki. Wtedy do piero mogliśmy rozpocząć życie pełne czystej rozkoszy. Kupiłem mieszkanie tutaj, bo piwnica mi bardzo odpowiadała. Dobry rok żyliśmy w sielance, aż zapomnieliśmy się lekko i narodziłeś się ty.
Przyznam, że początkowo miałem zamiar cie gdzieś oddać. Do domu dziecka, albo zastępczaka. Ale pomyślałem sobie, że rozwinięcie naszej ambicji w postaci zdrowego, mądrego syna to to, czego nam potrzeba. Wychowywaliśmy ciebie normalnie, w soboty przychodząc tutaj, by chociaż na chwilę oddać się przyjemnościom. -
- Ale, co się tutaj dzieje? - Zapytałem cicho. Byłem na tyle oszołomiony, że nie chciałem nawet wykłucać się z ojcem na temat mojego możliwego, usunięcia z ich wygodnego życia.
- Synu, drogi synu. Jeszcze nie rozumiesz? Jaka szkoda. Otóż widzisz. Ostatni członek rodziny przeżył. Najmłodszy syn, niejaki Bartosz. Ciekawe, że macie takie samo imię, prawda? To akurad przypadek. Ale o co mi chodzi? Nie chcemy wracać do ciemnego pudła, to też bawimy się z nim troszkę w każdą sobotę. Skubany jest wytrzymały, sam popatrz! 19 lat jest w zamknięciu i jeszcze się trzyma. - Powiedział ojciec spokojnie.
Krew we mnie zawrzała. Początkowo chciałem na niego nawrzeszczeć co o nim myślę, może trzasnąć go w twarz, zadzwonić na policję, czy finalnie uciec. Ale gdzieś w środku czułem jakąś obcą, a jednocześnie bardzo znajomą rzecz, która popierała zachowania rodziców. Dla tego też, zamiast ucieczki uśmiechnąłem się i powiedziałem.
- Ależ, doskonale was rozumiem! Czy teraz ja, mogę się, zabawić? -
- Oczywiście synu. Po to tutaj, - Zaczął ojciec, ale nie dokończył. Mój wielki, ostry nóż właśnie zmieniał go w klocki lego. Ten sam los spodkał matkę. Później pochyliłem się nad Bartkiem.
- No stary, dzisiaj czeka ciebie niezapomniany dzień. - Powiedziałem, p[rzechodząc do rzeczy.
Wyszedłem z tamtąt późną nocą. Zakrwawiony, ale szczęśliwy.
Po zabawie też dokładnie posprzątałem. Nie chciałem mieć przecież żadnych brudów tutaj, prawda?
Wróciłem do domu. Czułem już to podniecenie i zadowolenie, które musieli czuć rodzice. Ale uczeń przerósł mistrza. Teraz to ja byłem mistrzem ceremonii.
Tak sobie myślę nwet dziś, 30 lat po pamiętnym zdażeniu. Bardzo chętnie oczekuję na nowe nagłówki w gazetach, opisujące brutalne morderstwa. Powiem wam, że mam już całkiem niezłą ich kolekcję. Aa, jeszcze jedno. Bardzo serdecznie zapraszam was do mojej piwnicy, bo moja zabawka właśnie chyba się zaczyna psuć, i to tak poważnie. Nie jestem aż tak delikatny, jak rodzice, i moja lalka starcza mi mniej więcej na miesiąc, czasem 2, no, może 3.
Także, wpadajcie kiedy tylko chcecie!
Legendy miejskie, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-06-21 01:23:31
Wiele jest takich historii, które znane są chyba każdemu. Pomyślmy. Np czarna wołga. Ktoś słyszał? Z pewnością tak. Nie muszę nawet pytać, bo wiem, jak jest na prawdę. Ci z was, którzy są starsi może nawet byli straszeni tym tajemniczym pojazdem pochodzącym z rosyjskich fabryk. Ale oczywiście to tylko marny przykład opowiastki, którą zwiemy legendą miejską.
Czym to tak właściwie jest ta legenda miejska? No cuż. Znacie klechdy, baśnie, czy mity? Jeśli tak, to ogólny zarys już macie. Ale w skrócie legenda miejska to historia dziejąca się w świecie realnym, w prawdziwym miejscu, opisująca niezwykłe zdażenia, które tam miały miejsce. Weźmy np taką strzygę. Wg wielu strzygami zostawali ludzie po śmierci, którzy byli źli za życia. Muszą teraz pałętać się po świecie, strasząc i zjadając np zwłoki. Wszystko tutaj jest, prawda? Miejsce realne, nawet cały świat, który jest też tutaj idealny do punktu o świecie. No i niezwykłe zdażenia też są.
A jeśli ktoś zapyta. Czemu czytamy tak wiele tych legend, czemu ich tak pragniemy? Odpowiedź jest prosta. Czy każdy z was nie mażył chociaż raz o przeżyciu historii rodem z Harrego Pottera, albo innego Hobbita? By chociaż raz, na chwilkę poczuć się jak czarodziej dosiadający nimbusa 2000, czy przemieżający posępną mroczną puszczę Bilbo? Każdy za pewne chciał być bohaterem takiej historii, chociaż raz w życiu. Niektórzy żyją tylko taką myślą, możecie mi wierzyć.
Dla tego właśnie piszemy legendy miejskie. Bo o ile mamy pewność, że nigdy nie chwycimy rużdżki w dłoń, albo nie usiądziemy przy piwku z Gandalfem, to jeśli słyszymy o histtoriach dziejących się tak blisko, a daleko za razem, to te nasze mażenia niemal częściowo się spełniają! Bo wiemy o czymśś, co stało się tutaj! Teraz! Niemal wczuwamy się w rolę występujących tam postaci! Czujemy ten klimat, bo to jest takie, prawdziwe!
Jest też druga strona tego wszystkiego. Często jest tak, że zjawiska zupełnie zwyczajne, ujżane w nocy, kątem oka czy po prostu w chwili przerażenia wyolbrzymiamy, bo strach ma wielkie oczy. A to, że nasza opowiedziana w karczmie historia się troszkę zniekształci tu, albo przemieni tam, to nie ma znaczenia. Ważne jest to, co otrzyma odbiorca. Tak właśnie rzeczy zwyczajne, takie jak np krwawy księżyc są zamieniane w atak wilkołaków, albo zupełnie nieszkodliwy zaskroniec staje się potworną kobrą.
Znowu weźmy na warsztat sławny czarny samochód. Może ktoś kiedyś zobaczył czarny, pędzący drogą wóz. Może była właśnie noc, albo po prostu było ciemno, to nie ma takiego znaczenia. Umysł człowieka jest niezbadany. Otrzymał bazę, to dorobił sobie niepokojące fakty. Napędzany najlepszym paliwem, czyli przerażeniem w czystej postaci i ze swoją pomocniczką i córką wyobraźnią ze zwykłego, jadącego drogą auta zrobili porywające ludzi demoniczne, może prowadzone przez samego Diabła indywiduum.
Oczywiście nie twierdzę, że wszystko to, co znamy z miejskich legend jest nie prawdą. Każda historia ma w sobie ziarnko prawdy, albo jak kto woli, każdy kij ma dwa końce. Może istotnie ten samochód był powiedzmy autem mafii, która właśnie wracała z kostnicy ze świerzymi ciałami w bagażniku? A może to auto bogatego biznesmena, który właśnie w wozie przewozi porwaną, zakneblowaną, związaną i najprawdopodobniej pobitą ofiarę? Jest to możliwe, nie można tego wykluczyć. Ale nie popadajmy ze skrajności w skrajność. Nie każdy czarny samochód czy duży pies jest potworem żądnym mięsa i krwi człowieka.
Legendy miejskie są jak najbardziej potrzebne. Czasem przestrzegą przed złem, dostarczą dawki strachu, który popatrzmy prawdzie w oczy, jest nam potrzebny. Chętnie go zapraszamy, by poczuć ten dreszczyk.
Ale nie możemy też wierzyć w każdą literkę tekstu, którą przeczytamy w takiej historyjce. Przeanalizujmy sobie całość, wyciągnijmy wnioski i potem zastanawiajmy się, czy jest to prawda, czy zwykła creepypasta.
Ale powiem wam jedno. Nie bądźcie brawurowi. Lepiej nie zaglądajcie do gęstych, ciemnych borów, albo do czarnych, tajemniczych aut. Ostatecznie, każda legenda ma w sobie ziarnko prawdy, prawda? Po co kusić los? Może właśnie ta historia jest tą prawdziwą, tak w pełni?
Wyznania, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-06-04 16:53:39
Od autora.
Sceny znajdujące się w tym opowiadaniu mogą być nieodpowiednie dla osób w każdym wieku. Czytasz na własne ryzyko.
Moja historia jest bużliwa. Tródna oraz ciężka do opowiedzenia. Ale postaram się, chcę ją opowiedzieć. Chcę to z siebie wyrzucić. Po tylu latach muszę się oczyścić. Muszę zrozumieć samego siebie. A być może ktoś zrozumie mnie.
Przy narodzinach nazwali mnie Aleksander. Rozwijałem się normalnie jak każdy chłopiec. No może troszkę szybciej. W wieku dwóch lat potrafiłem już biegać, a czterech całkiem nieźle muwić.
Moje dzieciństwo wspominan ciepło. Dobrze. Podstawówka, gimnazjum, w reszcie szkoła średnia i pierwsza praca. Do czasu.
Poznałem ją w podstawówce. Ekstremalna introwertyczka. Była bardzo podobna do mnie. Też nie przepadałem za imprezami, rzekami alkocholu czy tłumami ludzi. Nie oznacza to oczywiście, że nie lubiłem sobie czasem zaszaleć, jeśli wiecie, o co mi chodzi.
Tak więc poznaliśmy się w podstawówce. Miała bardzo nietypowe imię, zwłaszcza w Polsce. Infra.
Nigdy wcześniej, ani później nie poznałem nikogo o tym imieniu. Jej rodzice chcieli, by była wyjątkowa na jakiś sposób. Częściowo się im to udało, można powiedzieć. Ale ja nie o tym.
Początkowo nasza relacja była bardzo niestabilna. Nieufność i lekki strach przed nieznanym, by przeradzać się w koleżeństwo, przez przyjaźń po bardzo głęboką, zażyłą relację. Ale nie, nie miłość. Traktowaliśmy sie raczej jak rodzeństwo, którego nie mieliśmy.
Razem przebrnęliśmy przez podstawówkę, gimnazjum i liceum, by rozejść się dopiero na studiach. O ile mnie interesowała historia, ją ciągnęło do geografii. Więc chociaż studiowaliśmy na jednym uniwersytecie, to nie spotykaliśmy się tak często w czasie zajęć.
I tutaj muszę przejść do chyba najboleśniejszego wspomnienia z mego życia. Gdy miałem 20 lat. Była zimowa noc, a ja wracałem właśnie od przyjaciela lekko podpity. Nie chciało mi się przechodzić całej, całkiem długiej trasy do domu, więc postanowiłem wybrać krudszą drog, która obfitowała niemal tylko w ciemne uliczki oraz ślepe zaułki. Jak tego żałowałem. Żałuję do dziś.
Z domu Wiktora wyszedłem mniej więcej o trzeciej w nocy. Lekko chwiejnym krokiem zacząłem kierować się ku memu domowi przez ową trasę. I to tam moje życie odmieniło się o 180 stopni.
Tak, wiem jak to zabrzmiało. Bardzo tandetnie i fałszywie, ale tak niestety było. Otóż, gdy przechodziłem przez jedną z wyjątkowo ciemnych ulic, świecąc sobie latarką w telefonie poczułem ostry, piekący ból w krzyżu.
Obróciłem się gwałtownie, spodziewając się, sam nie wiem czego. Może żula z ostrym odłamkiem szkła po ztłuczonej butelce wódki? Albo bezdomnego, agresywnego psa? Nie wiem. Ale na pewno nie spodziewałem się tego, co zobaczyłem.
Wysoki, blady jak śmierć mężczyzna właśnie brał zamach pięścią po raz drugi, by wyprowadzić cios, teraz zkierowany centralnie w mój splot słoneczny. Za pewne chciał mnie ogłuszyć, by potem mieć łatwiejszy dostęp. Uchyliłem się, a on z wściekłym krzykiem zaatakował moją szyję, która właśnie wysunęła się z okrywającego ją szalika. Musiało się to stać wtedy, gdy się odwracałem, a szalik zahaczył o gwóźdź, wystający ze ściany jednego z bocznych domów.
Nie zdążyłem nic zrobić. Zaatakować, obronić się, albo chociaż, uchylić. Otworzył usta, z których wysunęły się 2, długie, białe kły, które wbiły się w skórę na moim gardle.
Wiem co sobie teraz pomyślicie. Chyba sobie stary żartujesz! Przecież wampiry nie istnieją! Też tak myślałem. Nie wierzyłem w duchy, demony czy magię, ale to, to był namacalny dowód na to, że te stwory, albo przynajmniej jakaś ich część, istnieją.
Gdy tylko nieznajomy wgryzł się we mnie, poczółem taki ból, jak nigdy wcześniej. Całe ciało wydawało się obrzmiałe, obce, jakieś, dziwne. Ale prawdziwy ból odczuwałem w ugryzionym miejscu. Coś, jak byście wsadzili rękę w płomienie i trzymali. Trzymali, nie zwarzając na ból, na popażenia i niszczejące tkanki.
Chciałem wrzeszczeć. Wyrywać się. Ale nie mogłem. Moje ciało było zparaliżowane, podtrzymywane chyba tylko siłą jego szczęk.
Trwało to wieczność, nim nieznajomy mnie puścił. Upadłem na bruk. Lodowato zimne kamienie przyniosły mi częściową ulgę. Widziałem pod półprzymkniętymi powiekami, że nieznajomy oddala się, uprzednio ukrywając długie kły.
Nie wiem, ile tak leżałem, ale obstawiam, że kilka godzin to minimum. Czułem w sobie dziwne zmiany. Ból, pustkę, która wypełniała się na nowo jakąś inną wersją mnie. Praktycznie identyczną, a tak odmienną.
Gdy w końcu przestałem czuć odrętwienie i ból, wstałem, udając się do domu. Jeszcze mieszkałem z rodzicami, którzy jednak nie traktowali mnie jak małe dziecko. Lecz mogli się zacząć już zamartwiać, bo do domu dotarłem dopiero na dwudziestą.
Po szybkim przywitaniu pobiegłem do łazienki, do lustra, by obejżeć ranę i w razie potrzeby ją zabandarzować.
Początkowo myślałem, że ten, kto mnie ugryzł, to był zwykły wariat z plastikowymi kłami wampira ze sklepiku wszystko po pięć złotych. Lecz gdy tylko doszedłem do lustra miałem ochotę płakać.
Moja skóra zbladła. Niemal tak, jak tamtego nieznajomego. Po ugryzieniu nie było już niemal śladu. Tylko dwie, maleńkie blizny. Oczy, wcześniej ciemnobłękitne teraz stały się głęboko błękitne, jak czysta woda. Czarne włosy zpływały teraz na blade ramiona. Wtedy to poczułem, że nieznajomy nie był zwykłym wariatem, lecz czymś, innym. Czymś, czego początkowo nie chciałem nazwać, lecz fakty były niezaprzeczalne. Nieznajomy był wampirem.
Nie wiedziałem, czy chciał mnie wyssać i coś poszło nie tak, może i z mojej winy, czy specjalnie postanowił ztworzyć nowego, podobnego sobie. Nie miało to teraz znaczenia. W tamtej chwili bałem się, że poczuję głód krwi, i nic mnie nie powstrzyma, by wypić swoich rodziców, znajomych i wielu innych ludzi.
Starałem się ukrywać swoje nowe oblicze. Przy tej okazji pragnę wam coś powiedzieć. To, że wampira rani słońce i nie znosi on czosnku, srebra albo świętości to tylko mit. Zajadałem się czosnkiem, opalałem na słońcu i normalnie chodziłem do kościoła bez problemów.
Wszystkich zdziwił fakt mojego nagłego zbladnięcia. Infra nie odstępowała mnie niemal na krok. Tłumaczyłem im, że moja przypadłość to wynik złego samopoczucia a później, gdy trwało to zbyt długo jak na zwykłą chorobę, informowałem ich, że zachorowałem na jakąś dziwną chorobę, powodującą wybielenie skóry.
Uwierzyli, bo co mieli zrobić. Żyłem tak, prawie normalnie jeszcze dobre pół roku. Praktycznie wyparłem z umysłu tamto zdażenie oraz fakt, że jestem potworem.
Jak mam być z wami szczery, sam zaczynałem wierzyć, że to wszystko tylko mi się zdawało, a ja na prawdę poprostu zachorowałem na jakąś długą, przewlekłą chorobę.
I nadszedł pierwszy głód. Dobrze, że w lesie. Akurad spacerowałem sobie po lasku przy wsi, na której mieliśmy wykupioną działkę, gdy poczułem coś, dziwnego. Jakby olbrzymie pragnienie. Lecz gdy napiłem się wody uczucie nie zniknęło. Wtedy popadłem w panikę wiedząc, co to oznacza.
Udało mi się złapać małego jelonka. Moja szybkość, siła i generalna kondycja poprawiły się. Bez większego problemu mogłem teraz nosić pięćdziesięcio kilogramowe ciężary, co za problem więc było utrzymać tego zwierzaka.
Nie chciałem tego robić, ale musiałem. Otworzyłem usta i pierwszy raz wysunąłem kły. Poczułem ostry nacisk, gdy się wyżynały. Bez zastanowienia wbiłem je w szyję stworzenia, wysysając jego krew w kilka sekund.
Ten smak, to było najlepsze, co kiedykolwiek miałem w ustach. Przy tym smaku, nawet najwykwintniejsza potrawa smakowała jak guwno.
Gdy zaspokoiłem głód, odrzuciłem zwłoki do rzeki i wróciłem do domku, rozmyślając o tym, co właśnie zrobiłem.
Na szczęście głód nie zdażał się specjalnie często. Mniej więcej raz na miesiąc. Myślę, że pierwszy opóźniał się tak dla tego, że organizm musiał się przystosować do nowej sytuacji, ale nie wiem.
Na wszelki wypadek, starałem się ze sobą nosić wszędzie butelkę krwi. Zwykłą, litrową butelkę po napoju, wcześniej jednak dokładnie przemytą. Nie wiecie, jak obrzydliwie smakuje krew zmieszana z cukrem, albo z czym kolwiek, prucz wody. Nie chcecie wiedzieć.
Starałem się jak najbardziej ukrywać moją, przypadłość. Uciekałem się nawet do barwienia krwi na niebiesko barwnikami spożywczymi. Co prawda miała potym paskudny, goszki smak, ale nie chciałem utracić przyjaciół. Zwłaszcza Infry, która martwiła się o mnie bardzo, sama zaniedbując samą siebie.
Tłumaczyłem jej, że jest dobrze, lecz mało ją to przekonywało.
Gdy natomiast byłem w samotności, piłem czystą krew, bez żadnych dodatków. Oczywiście zwierzęcą. Nigdy jeszcze nie tknąłem człowieka.
Dostęp do krwi miałem dość łatwy. Dziadek był żeźnikiem. Wystarczyło więc tylko podkradać krew zwierząt, którą zawsze trzymał w wielkiej chłodni za domkiem na działce, na którą starałem się jeździć jak najczęściej, tłumacząc to złym samopoczuciem i stresem, oraz chęcią odwiedzania rodziny. Robiło to zauważalną przyjemność dziadkom.
Lecz w końcu, półtora roku po zdażeniu nadszedł dzień, gdy Infra dowiedziała się o wszystkim. Było to bardzo, niefortunne zdażenie. Poszliśmy akurad do tego samego lasku przy działce, gdysz moja przyjaciółka prawie zawsze jeździła ze mną na działkę.
Wtedy to poczółem głód. Chciałem wyciągnąć butelkę z wcześniej przygotowaną krwią, ale ze przerażeniem odkryłem, że jej nie wziąłem. Musiała zostać na stole w kuchni, gdy pakowałem plecak.
Byłem przerażony. Wiedziałem, że jeśli się nie napiję, to w najgorszym wypadku wyssę swoją bratnią duszę, a tego nie chciałem. Musiałem więc zrobić coś, co zrobiłem wcześniej tylko raz, pamiętne półtora roku temu w lesie.
Na oczach Infry zaczaiłem się, złapałem małego zajączka i wgryzłem się w niego, wysuniętymi z ust kłami. Dziewczyna stała w osłupieniu, patrząc na to wszystko z przerażeniem. Była niemal skrajnie przerażona.
Początkowo chciała uciekać. Uderzyć mnie plecakiem i wrzeszczeć, albo coś innego, lecz spokojnie złapałem ją za rękę, wyjaśniając całą sytuację. I tak nie było już co ukrywać faktów. Były niezbite.
Na samym początku nie chciała mi uwierzyć, tłumacząc wszystko chorobą, lub głupim żartem, Lecz gdy pokazałem jej kły w całej okazałości i zademonstrowałem drobny pokaz siły, uwierzyła.
Uspokoiłem ją, że nigdy nie skrzywdził bym człowieka, i że zwyczajowo pijam krew tylko tych zwierząt, które zażyna dziadek. Większość tego i tak była marnowana, poprzez wylewanie do ścieków.
Uwierzyła. Nie miała innej opcji. I co mnie jednocześnie zaskoczyło i ucieszyło, postanowiła to zaakceptować. Zadawała też pytania o znane wszystkim mity, które obaliłem wcześniej. Zrozumiała, że moja dziwna bladość jest skudkiem właśnie tego pierwszego ugryzienia.
Mijał czas, a ja już nigdy nie popełniłem tego błędu z zostawieniem butelki gdziekolwiek. Nosiłem ją przy dupie niczym najcenniejszy skarb. Co prawda i tak zamierzałem wyznać Infri całą prawdę, lecz nie w takich okolicznościach.
Gdy mieliśmy 22 lata wyznałem jej miłość. Czułem to już od dawna. Od kilku lat, lecz jakoś nie odważyłem się jej tego powiedzieć. Kamień spadł mi z serca gdy okazało się, że miłość jest odwzajemniona. I tak Infra została moją pierwszą i jedyną za razem dziewczyną.
Kilkanaście dni później zmarł mój dziadek. Opłakiwałem go goszko, ponieważ bardzo go kochałem. Miałem z nim same dobre wspomnienia. Niemal codziennie jeździliśmy z rodzicami oraz oczywiście Infrą do babci, by ją pocieszać i poprostu z nią być. Podniosła się po tym, lecz już nigdy nie była taka sama.
I nie, nie chodziło o głupią krew. Tę zacząłem poprostu kupować. Taka kupna krew była obrzydliwa przez dodane do niej związki chemiczne, ale miałem to w dupie. Postanowiłem sobie, że już nigdy więcej nie skrzywdzę żywego stworzenia.
Pewnego dnia, jakieś 3 miesiące po śmierci dziadka, moja dziewczyna zadała mi pytanie, czy wampiry są nieśmiertelne. Szczerze muwiąc nie wiedziałem tego i nie miałem jak tego sprawdzić, więc odpowiedziałem jej poprostu że nie wiem. Wtedy ona zrobiła coś, co wprawiło mnie w totalne osłupienie. Powiedziała, że nie chce mieć nigdy nikogo innego. Żew chce ze mną spędzić nawet wieczność, dzielić ze mną to przekleństwo. Muwiąc w prost chciała, bym ją przemienił.
Początkowo kategorycznie odmawiałem. Nie chciałem skazywać nikogo, zwłaszcza tak blizkiej mi osoby na taki los. Ona była jednak jak zawsze nieugięta i oznajmiła, że jeśli tego nie zrobię, to rozpowie wszystkim to, kim albo też czym jestem i udowodni to.
Nie chciałem jej wierzyć, lecz w końcu zgodziłem się. Zapytałem ją jeszcze raz, czy jest tego pewna. Nadal była.
Oznajmiłem jej, żeby się położyła na plecach i podniosła głowę do góry tak, żeby odsłonić gardło. Zrobiła to, ale widziałem po niej, że jest przestraszona. W oczach jednak widniała tylko pewność i miłość do mnie.
Napiłem się jeszcze krwi, bo czółem zbliżającą się żądzę i zacząłem się zastanawiać, jak to się właściwie stało, że tamten nieznajomy nie wyssał mnie, tylko przemienił w podobnego sobie potwora.
Już miałem powiedzieć Infri, że nie umiem tego zrobić, lecz poczułem w sobie jakąś pradawną wiedzę, w której między innymi zawierała się informacja o tym, jak się przemienia w wampira, a nie wysysa.
Zapytałem ją jeszcze raz, czy jest pewna swej decyzji. Nadal była. Powiedziałem więc, że chociaż tego nie chcę, to to będzie bardzo bolesne. Zacisnęła tylko oczy.
Pochyliłem się i po raz pierwszy i jedyny wbiłem wysunięte właśnie kły w ciało człowieka.
Nie, krew ludzka nie smakuje wcale lepiej od zwierzęcej. To wsumie taka sama krew. To też jest mit z tym, że wampiry tylko wysysają ludzką posokę. Śmiem twierdzić, że jest gorsza przez wszystkie chemikalia, które przyjmuje człowiek. To, co poczułem po wgryzieniu się w Infrę, to było tak, jakbym połączył z nią swój umysł. Nie byłem pewien, czy przepływające myśli należą do mnie, czy do niej.
Nie zastanawiałem się jednak i pchany pradawnymi informacjami wbiłem kły prawie do końca. Przekręciłem głowę, przytrzymałem dziesięć minut i puściłem, wyciągając kły z jej szyii.
Widziałem, że dzieje się z nią to, co działo się wcześniej ze mną. Jak dawno to mi się wydawało teraz, po tych za ledwie kilku latach.
Infra leżała w bezruchu nadal z zamkniętymi oczami, co jakiś czas przez jej ciało przechodził dreszcz. Cała krew ze skóry odpływała, zostawiając jedynie czystą biel.
Siedziałem przy niej cały czas. Czekałem, aż ten koszmar, w którym teraz trwała się zakończy. Czekałem, aż wydobrzeje. Po mimo zmęczenia (nie, wampiry muszą spać, jeść i wykonywać te wszystkie czynności) nie odstępowałem jej na krok.
Wreszcie się doczekałem i moja ukochana otworzyła oczy. Wcześniej i tak już jasnozielone, jak trawa wiosną, obecnie niemal białe. Pomogłem się jej podnieść. Jej długie, bląd włosy opadały obecnie na śnieżnobiałe ramiona. Była tak podobna do mnie i niepodobna do siebie, a za razem praktycznie identyczna, jak przed przemianą. Wyjaśniłem jej, jak to teraz będzie. Nauczyłem kilku prostych trików. Pomagałem jej we wszystkim, czego potrzebowała.
Byłem przy jej pierwszym głodzie, który zdażył się mniej więcej wtedy, kiedy mój. Dałem się jej napić świerzej, słodkiej krwi kaczki, którą udało mi się odkupić od znajomego. Potem dałem sprubować tej napakowanej chemią i zgodziła się ze mną, że nie jest zbyt dobra, ale wystarczająca.
Oświadczyłem się jej kilka dni po pierwszym głodzie. Ze łzami w swoich pięknych oczach powiedziała tak, przyjmując złoty pierścionek z czarnym jak noc kamieniem. Czułem się wtedy niemal jak Bóg.
Pobraliśmy się praktycznie od razu po oświadczynach. Ślub wzięliśmy oczywiście kościelny. Znajomi tylko kiwali głowami gdy się dowiedzieli, że jesteśmy zaręczeni. Od dawna czuli, że tak się to zkończy. A nam to oczywiście w pełni odpowiadało.
Następny miesiąc spędziliśmy we Włoszech. To były jedne z najszczęśliwszych chwil w moim, jak i w jej dotychczasowym życiu. Lecz gdy wracaliśmy, miałem wrażenie, że gdzieś w tłumie mignął mi ten, od którego wszystko się zaczęło. Muwiąc prościej, powód mojej przemiany. Wampir, który mnie ukąsił.
Wtedy też postanowiliśmy poszukać głębiej informacji o krwiopijcach. W śród setek legend miejskich, mitów i bajeczek udało nam się natrafić na prawdziwego wampira, niejakiego Władysława. Umuwiłem wizytę, na którą pojechaliśmy na dzień następny.
Gdy dotarliśmy na miejsce, Władysław już tam czekał. Ubrany w idealnie wyprasowany, czarny garniturek, kontrastujący z białą skórą. Gdy wytłumaczyliśmy mu, po co się z nim spotykamy, poprosił o pokazanie dowodu na to, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Wystarczyło, że pokazaliśmy kły, a zaprowadził nas do PZW.
Tutaj tak naprawdę zaczęliśmy nabierać prawdziwych informacji o naszej rasie. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że krwiopijców w naszym kraju jest asz tak dużo. Oczywiście skutecznie się kamuflowali, gdy była taka potrzeba, ale mimo wszystko widok kilkuset wampirów to coś, co warto było zobaczyć.
Polski Związek Wampirów przyjął nas z otwartymi ramionami. Zaczęli nas po woli wtajemniczać w sekrety i tajniki życia krwiopijcy. Część z tych informacji postanowiłem przekazać także tutaj, by rozwiać znane i nieznane mity.
Otóż, jak wcześniej pisałem, wampira nie rani słońce, świętość, czosnek czy drewniane kołki, aczkolwiek jak chodzi o czosnek mniej więcej 25% z nas za nim poprostu nieprzepada, tak poprostu. Część co prawda jestuczulona, ale to nie jest wynik wampiryzmu, mogę was zapewnić. Wampir jest nieśmiertelny do czasu, gdy ktoś go nie zabije, co też nie jest takie proste. Krew jest nam potrzebna tak, jak człowiekowi woda, tylko w mniejszych ilościach. Wampir ponad to ma zwiększoną odporność na obrażenia, szybciej goi rany, no i jest szybszy i silniejszy od zwykłego człowieka. Nadal obowiązują go jednak zwykłe prawa życia.
Pokazali nam tam też, że wyjątkowo krwiste kawałki mięsa całkiem skutecznie zmniejszają, albo kompletnie hamują nadchodzący głód. Może wyda się wam to dziwne, ale wcześniej z obrzydzeniem patrzyliśmy na takie mięso. Gdy jednak poznaliśmy jego walory postanowiliśmy się do niego przekonać. Ostatnia rzecz. Wampir nigdy w życiu nie wypił by człowieka. Przynajmniej wampir należący do PZW. Jeśli ktoś by się o tym dowiedział, taki krwiopijca był by stracony. Kompletnie. Ludzką krew mogliśmy przyjmować tylko wtedy, jeśli wymagała tego sytuacja. Np w obronie własnej.
Tak mijał nam czas. Jako dość aktywni członkowie PZW poszukiwaliśmy młodych krwiopijców, proponując im członkostwo. Kilkanaście razy w ciągu tamtego czasu widziałem mojego ztwórcę. Zapytałem Grześka, naszego prezesa o tamtego wam pira, dokładnie go opisując. Wyjaśnił mi, że to Zbyszek. Wampir, który dawno już odłączył się od związku, na własną rękę tworząc nowe potwory z ludzi, którzy w jego oczach powinni nimi z jakiegoś powodu zostać.
Prubowałem go odnaleść, lecz drań zaszył się gdzieś. Infra starała mi się pomóc z grupą przyjaciółek. Poznanych zaruwno w normalnym świecie, jak i z naszego kręgu. Sam miałem kilkunastu zaufanych znajomych. Lecz nasze wysiłki były raczej marne.
Prawda też jest taka, że sam nie wiedziałem, co zamierzałem zrobić po znalezieniu Zbyszka. Pobić? Porozmawiać? Zabić? Albo zapytać dla czego? Nie wiedziałem. Myślałem, że wyjaśni się to, gdy go spodkam.
Nasze poszukiwania trwały, jednak nie przynosząc znaczących efektów. Spotykaliśmy się w głównej siedzibie PZW dość często. Nie, nie powiem wam gdzie to jest. Po pierwsze jestem zobowiązany tajemnicą związku, a po drugie ta informacja nie jest wam do niczego potrzebna. Jeśli staniecie się krwiopijcą, wtedy zapraszam. Z pewnością ktoś wam pomoże.
Jako co raz starsi członkowie związku dowiadywaliśmy się ciekawych faktów. Istniała część wampirów, którzy nawet żywili się ludźmi bez skrupułów. To przez nich nasz gatunek ma tak zszarganą reputację. Jak dla nas, ludzka krew jest nawet gorsza od zwierzęcej przez to, ile jemy chemii i ile jej też używamy. Skąd to wiem? Dowiedziałem się podczas przemieniania mojej dziewczyny.
Ale nie tylko dla tego nie pijemy krwi ludzi. Są też względy moralne. Po co mamy zabijać nie winnych, którzy nic nam nie zrobili? Sytuacja oczywiście wygląda inaczej, gdy ktoś by mnie zaatakował, albo gdybym spodkał na ulicy gwałciciela, dokonującego właśnie aktu zbrodni, czy kogoś podobnego. Wtedy za pewne bym go zabił. Czy wypił, tego nie jestem wam w stanie powiedzieć. Człowiek czy tam wampir w takich chwilach działa pod wpływem impulsu. To on dykuje nam, co mamy zrobić, a nie nasz rozsądek.
Trochę skaczę z tematu do tematu, ale chcę zachować ciągłość zdażeń. W wieku dwudziestu sześciu lat miała miejsce moja pierwsza, poważniejsza walka, i to z przedstawicielem naszego gatunku. To wryło mi się tak w pamięć, że potrafię sobie przypomnieć tę scenę nawet z zamkniętymi oczami. Bez żadnego problemu, te obrazy przesuwają mi się po prostu pod powiekami, niczym film, który znamy niemal na pamięć, ale i tak go oglądamy, dla przyjemności.
To był siedemnasty lutego, 2015 roku. Wracałem właśnie z pracy, gdy zobaczyłem kątem oka w ciemnej uliczce wysokiego, bladego mężczyznę, który właśnie pochylał się nad leżącym, na oko dziewiętnastoletnim chłopakiem.
Bez zawachania pobiegłem tam. Może było to głupie, lecz nie mogłem patrzeć na to, jak młody jest wysysany. Tak po prostu, brutalnie wysysany.
Wampir na mój widok tylko zplunął, przynajmniej odwracając uwagę od leżącego. Wdaliśmy się w dośćbrutalną walkę. Gdybyśmy byli tylko ludźmi, nasze ciosy szybko doprowadziły by do poważnych, a może i śmiertelnych obrażeń. Ciało wampira jest jednak na tyle dziwne, że nie jest możliwe np podbić krwiopijcy oka, czy doprowadzić do guza albo siniaka. Złamania? Owszem, jak najbardziej, ale te podstawowe obrażenia w naszym przypadku poprostu należało wykluczyć.
Mój przeciwnik wcale nie był słaby. Zgaduję, że miał za sobą dziesiątki, jak nie setki lat doświadczeń, po mimo wyglądu mniej więcej czterdziestolatka. Nabrałem się na to samo w związku. Grzegorz liczy sobie dokładnie tysiąc sześćset dwadzieścia siedem lat, a z twarzy nie dał bym mu więcej niż trzydzieści pięć, no może czterdzieści pare.
Początkowo, co mnie zdziwiło, to ja miałem przewagę. Udało mi się przycisnąć rywala do ziemi po jego uwczesnym podcięciu w banalny sposób. Jednak gdy już leżał, a ja przyciskałem mu kolano do gardła szarpnął się mocno, uderzając mnie prosto w nos trzema, szybkimi i piekielnie silnymi ciosami, które zwykłemu człowiekowi conajmniej ztrzaskały by doszczętnie nos oraz uszkodziły kość czołową. U mnie zpowodowały tylko ostry, piekący ból.
Rozsierdziłem się wtedy straszliwie. Wrzasnąłem - uciekaj - do leżącego chłopaka, który jednak nadal leżał, ale z osłupieniem wpatrywał się w naszą bujkę.
- Nie, odbierzesz, mi, posiłku! - Wrzeszczał wampir, okładając mnie pięściami. W odwecie udało mi się przerzucić go przez plecy niczym w grze "mortal combat", oraz doprowadzić do drobnego zadrapania na jego prawej ręce. Wysączyło się z tamtąt kilka kropel ciemnoczerwonego płynu, więc miałem rację.
Po chwili jednak rana zniknęła. Szybkie gojenie ran.
Dla niewtajemniczonych, krew wampira ciemnieje z wiekiem. Młode wampiry mają posokę koloru bardzo jasnej czerwieni, jak wiśnie, podczas gdy wiekowi krwiopijcy krew mają ciemnoczerwoną, jak sok malinowy. Jego krew była gdzieś po środku tego bilansu, więc miał mniej więcej trzysta pięćdziesiąt lat.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mam większych szans, ale chciałem tak długo zajmować go walką, żeby jego niedoszła ofiara zdążyła spierdolić z tamtąt. No i mi się to udało. Chłopak w końcu wstał i wziął nogi za pas, wrzeszcząc przy tym jak syrena.
- Przez ciebie straciłem posiłek. Teraz, zginiesz! - Syknął krwiopijca, prubując uzyskać dostęp do mojego serca. Nie pozwoliłem mu na to jednak, celnym kopniakiem w kark posyłając jego głowę kilkanaście centymetrów do tyłu. Cios był na tyle silny, że z jego ust wypadło kilka połamanych zembów, w asyście kałuży ciemnej krwi.
I ponownie, normalnego człowieka mogło by to zabić, a przynajmniej ciężko okaleczyć. Jednak to nie było prawie nic dla wampira. Po mniej więcej minucie jego zemby się zregenerowały, jak wcześniej zadrapanie na ręce.
Nie wiem, ile się tak napażaliśmy. W końcu jednak zacząłem się męczyć.
Prubowałem to ukrywać, lecz mój rywal zaczął to w pełni wykorzystywać. Zadawał co raz to silniejsze i szybsze ciosy. Żebra łamał mi już niemal co chwilę, a ich regeneracja kosztowała coraz więcej energii. W końcu gdy pomyślałem, że już będzie po mnie, zobaczyłem biegnącego Ludwika. Jednego z moich bliższych znajomych z PZW.
- Kurwa. Co tu się odpierdala! - Przywitał nas Ludwik wkraczając na pole walki. Mojego oponenta na tyle to zdziwiło, że na chwilę zaprzestał masakrowanie mojego ciała.
- Skąt, skąt ty tu? - Wycharczałem zpluwając jasną posoką.
- Słychać was na kilometr. Wrzaski, krzyki, przekleństwa, masz szczęście, że akurad przechodziłem by kupić trochę krwi. - Wyjaśnił.
- Znam cię! - Krzyknął wrogi wampir celując palcem w mojego kumpla, który tylko wystawiłkły.
- Wiesz, kto to? - Zapytałem.
- Oczywiście. Plugawy Ireneusz. Co Irek, jak ci się żyje na ludziach po wygnaniu? - Zapytał kpiąco.
- Nie twoja sprawa, co robię, pomiocie diabła. - Wysyczał tamten.
- Co on takiego odpierdolił? - Zdziwiony zapytałem Ludwika.
- Ehh. Długa historia. W skrócie, w ukryciu żywił się ludźmi. Sześćdziesiąt lat temu został przyłapany i wygnany. Głosowaliśmy, by go zabić, ale miał skubany dobrego adwokata. Pięćdziesiąt lat mordował ludzi w ukryciu. - Zplunął Ludwik.
- A tobie powiem tylko jedno. Jeśli jeszcze raz ciebie zobacze na oczy, to pozbędę się. - Powiedział jeszcze do Ireneusza, który na to odbiegł, wygrażając nam.
- Dzięki. Już było ciężko. - Powiedziałem gdy szliśmy do siedziby.
- Spoko. Nie tylko ja mam ochotę go zajebać. Jak widać dalej poluje na ludzi, co daje nam powód do jego ścigania. - Odparł kolega zapalając papierosa.
Infra nie była delikatnie muwiąc zadowolona, gdy dowiedziała się o wszystkim. Najpierw mnie zwymyślała, a potem mocno przytuliła. Wsumie dzięki tej, sytuacji, udało się złapać Ireneusza. Tym razem nic mu nie pomogło i został unieszkodliwiony w najgorszy dla wampira sposób, czyli odcięcie głowy.
Wydażenie to mimo wszystko mną wstrząsnęło. Z jednej strony nie chciałem śmierci nikogo. Lecz z drugiej wiedziałem, że nieraz jest ona nieunikniona, a sprawiedliwość należy wyznaczyć cienką linią.
Następne miesiące były dość monotonne, to też nie będę bez sensownie zapełniać miejsca na tych kartkach. I tak nie ma go zbyt wiele, a do opisania nadal mam dużo.
Niedługo po tym zaczęliśmy myśleć z żoną o dziecku. Z jednej strony Nie chciałem przekazywać tego przekleństwa dalej, z drugiej strony jednak razem z Infrą mażyliśmy o potomku. Aż w końcu się udało. Postanowiliśmy, że jednak chcemy mieć dziecko.
Zdrowy i silny Karol urodził się dziesięć miesięcy po zapłodnieniu. Normalny czas ciąży wampirzycy. Mały był praktycznie nie do odróżnienia od normalnego człowieka. Tylko dwa, maleńkie kły, oraz bielsza niż normalnie skóra zdradzały, kim, albo też czym jest. Rósł prawidłowo. W wieku pięciu lat posłaliśmy go normalnie do przedszkola, wcześniej ucząc jak poradzić sobie z głodem. Był pojętnym chłopcem, więdz szybko zrozumiał co i jak ma robić.
Powracając na moment do poszukiwań mojego stwórcy, sprawa częściowo się ruszyła. Zauważono go kilka razy w typowych miejscówkach krwiopijców w Polsce. Ale bywał tam tak krudko, że gdy szliśmy do ostatniej lokalizacji, on już był gdzie indziej.
Czy bał się ze mną spodkać? Czy wogóle pamiętał, co mi zrobił? Dobre pytanie. Często je sobie zadawałem gdy rozmyślałem o wszystkim.
Następne miesiące i lata były w miarę spokojne. Wyjeżdżaliśmy w różne miejsca świata, poznając tamtejszych krwiopijców. Najdłużej przebywaliśmy w Japonii w Kioto, gdzie zaprzyjaźniłem się z młodym, niedawno przemienionym Hiragumą. Całkiem zabawne wydawały mi się teraz jego pytania, które sam zadawałem wcześniej. Wydawało mi się to teraz bardzo odległą sytuacją, z pogranicza prawdy i fałszu.
Nasz synek poszedł do pierwszej klasy, by potem zakończyć po ośmiu latach szkołę podstawową, następnie średnią, a potem studia. To wydawało się ledwie błyskiem. Najpierw ledwo gawożył, a tu już pracował.
Jest wiele ciekawych sytuacji, które chciałbym opisać, ale poprostu nie ma na to czasu i miejsca. Więc przejdę od razu do najboleśniejszego wspomnienia. To stało się tak niedawno.
Miesiąc temu, dokładnie dwieście trzydzieści lat po przemianie odnaleźliśmy Zbyszka. Jakby sam czekał na to, aż zrobię ten pierwszy krok. Poprosutu stawił się w siedzibie PZW i siedział tak, puki razem z Infrą i Karolem nie weszliśmy do budynku.
Na asz widok wstał z krzesła i podszedł, z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Witaj Aleksandrze. Wybacz za tę, zwłokę. - Powiedział wyciągając dłoń.
- Zwłokę! Człowieku. Zamieniłeś moje życie w, - Zacząłem, lecz wampir mi przerwał.
- Zamieniłem twoje życie na lepsze. Nie musiż się martwić o to, że się zestażejesz, że zachorujesz, że się zranisz, wyczułem w tobie potencjał. Jak widać, nie myliłem się. Okazujesz się być doskonałym krwiopijcą. - Muwił cicho.
- Za jaką cenę! - Odparłem ostro.
- Nie wielką. Czy wielkim problemem jest dla ciebie, wypić trochę krwi co jakiś czas? - Zapytał tak spokojnie, że miałem go ochotę poprostu udeżyć. Ten jego uśmieszek, ton głosu, wszystko doprowadzało mnie niemal do szału.
- Powiedz mi tylko jedno. Dla czego ja? Dla czego my! - Krzyknąłem.
- Jak już muwiłem, przemieniam tylko tych, którzy na to zasługują. A ty, z pewnością zasługiwałeś i nadal zasługujesz. ktoś taki jak ty tylko wzmacnia nasze szeregi. Czasem warto poświęcić siebie dla dobra reszty, nie prawda? -
- Może i tak. Ale mimo wszystko nie mogę zrozumieć tego, co takiego we mnie widziałeś przy podejmowaniu decyzji. -
- Chcesz to wiedzieć? Proszę bardzo. Spryt, odwaga, a przede wszystkim dobro. Nigdy nikogo nie skrzywdziłeś, nie podniosłeś na nikogo ręki, przed przemianą. -
- Skąt to niby wiesz? -
- Swoje, obiekty wybieram bardzo starannie. Opserwuję je jakiś czas, żeby się upewnić, czy są odpowiednie. Jeśli tak, zaczajam się w miejscu, gdzie nikt nam nie przeszkodzi, i dokonuję przemiany. Jeśli nie, no cuż. - Wzruszył ramionami.
- Ilu już tak, przemieniłeś? -
- Przed tobą czy po tobie?
- I tak, i tak! - Krzyknąłem. Nerwy zaczynały mi już po woli puszczać.
- No cuż. Policzmy. Kilkadziesiąt po tobie i kilkaset przed tobą. W ciągu mojego długiego życia spodkałem się już z wieloma typami osobowości. Na podstawie mojego doświadczenia wybieram nowe obiekty. Sam zostałem przemieniony przez mistrza. Mistrza, który miał ten sam zaszczytny cel. Mistrza, który poległ, walcząc z grupą silniejszych. Teraz, żeby czcić jego pamięć, powielam jego dzieło. Robię dokładnie to, co on. -
- Jesteś, jesteś jakiś szalony! -
- Oh nie. Nie. Daleki jestem od szaleństwa. Samotny, rozbity, a nawet zgoszkniały. Tak, te cechy opisują mnie, całkiem dobrze. Ale możesz mi wierzyć, szaleństwo nie jest mi bliskie. -
- Ale, - Zacząłem, gdy nagle drzwi budynku otworzyły się z trzaskiem, a do środka wtargnęła grupa wampirów. Na ich czele stał. Ireneusz.
- Jak! Jak ty żyjesz! - Wychrypiałem patrząc na kogoś, kogo myślałem, że uśmiercono. Widziałem jego egzekucję!
- Ha ha ha ha ha ha. Myślisz, że dałbym takim nieudolniaczkom jak wy się złapać? Podstawiłem wam fałszywkę. Mojego brata. Przynajmniej na coś się przydał. - Zaśmiał się gardłowo.
- Czego teraz chcesz? - Zapytałem dość spokojnie.
- To proste. Bardzo proste. Twojej śmierci! - Wrzasnął doskakując do mnie i obnażając kły.
- Nie! - WrzasnąłZbyszek skacząc w jego kierunku. Wampiry rozpoczęły walkę, którą jednak wygrał Ireneusz, przewracając przeciwnika na ziemię.
- Pamiętaj o! - Zacharczał Zbyszek. - Były to jego ostatnie słowa, których nawet nie dokończył. Ponieważ właśnie wtedy, kiedy to muwił, Ireneusz poprostu oderwał mu głowę i rzucił w moim kierunku.
Uchyliłem się, patrząc na głowę wampira. To prawda, nie darzyłem go przyjaźnią czy czymś podobnym, ale to, to była zupełnie inna sprawa. Nie miałem jednak czasu zareagować, ponieważ właśnie oddział krwiopijców pod dowództwem Irka. Rzucił się na Infrę i Karola.
Walczyli dzielnie. Chciałem im pomóc, lecz ten skurwiel złapał mnie bez większego wysiłku i unieruchomił.
- Patrz. Patrz i zapamiętaj śmieciu, jak kończą ci, którzy nadepnęli mi na odcisk! - Syczał przez zaciśnięte zemby. A ja patrzyłem. Patrzyłem, jak łamią kości mojego syna kostka po kostce. Patrzyłem, jak wyrywają mu kończyny z korpusu. Wreszcie patrzyłem, jak rozrywają go na części.
- Nieeeeeeeee! - Wrzasnąłem z furią. Wyrwałem się z łap tego chuja i rzuciłem w wir walki. Moja siła zpotęgowana jeszcze adrenaliną wystarczyła, bym zabił trzech przeciwników i ciężko zranił pięciu innych. Lecz niestety kiedy ja walczyłem po jednej stronie, sam Ireneusz właśnie najbrutalniej jak to tylko możliwe pozbywał się mojej żony.
Niezbyt pamiętam to, co się potem działo. Mam dziurę w pamięci, po której wspomnieniem najbliższym jest to, jak leżałem przy zwłokach Infry, Karola oraz Ireneusza, którego usunąłem gołymi rękami. Goszkie, wielkie łzy bez przerwy kapały z moich oczu na ciała moich najbliższych. Utraciłem sens życia i wiedziałem, że nie pozbieram się po tej tragedii. Zastanawiało mnie tylko, kto zabił Infrę, oraz jakim códem rozerwałem, do słownie rozerwałem Ireneusza na pół.
Dochodzę do czasów obecnych. Właśnie siedzę przy stole w naszym domu, zapisując ten zeszyt. Obok mnie stoi kielich, wypełniony jedyną i za razem najgorszą trucizną działającą na wampiry. Strychniną.
Nawet niewielka jej ilość, która znalazła by się w krwiobiegu wampira zniszczy go w ciągu kilku następnych godzin. Im więcej substancji, tym szybsza śmierć.
Właśnie biorę kielich do ręki. Kilka łez zkapuje na kartki. Podnoszę kielich do ust, zamykam oczy, przywołując z pamięci twarze Infrii oraz Karola, otwieram szeroko usta, przytykam do nich zimne szkło kielicha, wypijam wszystko, przełykam, odrzucam naczynie.
Czuję truciznę penetrującą moje ciało. Za chwilę to wszystko się zkończy. Za chwilę znów zobaczę swoich bliskich.
Podnoszę ze stołu zeszyt, pokryty plamkami ciemnej krwi. Nie chcę, nie mogę patrzeć na ciało Aleksa leżące na ziemi. Był dobrym przyjacielem. Był dobrym ojcem, mężem, oraz członkiem PZW. Dopilnuję, by pamięć o nim nigdy nie przygasła. Przynajmniej, w naszych kręgach. Grzegorz.
Dopisałem tę ostatnią linijkę w zeszycie. Czułem, że muszę to zrobić, by zakończyć całą tę historię. Z bólem musiałem się pogodzić z odejściem Infrii, Karola, i wreszcie Aleksandra. Przemienionego za młodu, zagubionego w społeczeństwie, do którego nigdy nie chciał trafić. Ale kto chciałby? Powiem wam coś w sekrecie. Nieśmiertelność to najgorsza kara, z którą musimy się zmagać.
Zostawię ten zeszyt gdzieś, gdzie będzie mógł znaleść go ktokolwiek inny. Być może przestrzeże on innych przed tymi z nas, którzy polują na ludzką krew. Być może zostanie uznany tylko za marną, straszną historyjkę, nic nieznaczącą creepy paste. Ale może to i lepiej?
Przypadki się zdażają, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-05-13 21:30:54
Jedna osoba powie, że niektórzy poprostu mają pecha. Takiego wiecznego, łażącego za nimi jak pies pecha, który zepsuje wszystko co się zepsuć da, uszkodzi to co do uszkodzenia, oraz zniszczy to, co jest do zniszczenia.
Inni znowu, jak to muwią, urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą. Zawsze im wszystko wychodzi, błyszczą, wszędzie ich widać. Gdzie nie spojżysz, tam jedna z tych sławnych twarzy.
Ale czy mój przypadek też nazwiecie wiecznym pechem? Bo ja już nie mam sił. Zaczynam po woli podejżewać, że to jakaś klątwa. Od razu pragnę powiedzieć, w magię nie wierzę. Ale chyba zacznę.
Od urodzenia mieszkamy razem z rodziną w małym mieście niedaleko Shikago. Tam się wychowałem, chodziłem do szkoły, by w reszcie znaleść pracę. Chociaż wróć. Nie pracę, tylko niewolę, za którą zarabiam nędzne kilkaset dolarów, które nie wystarczają na życie. Gdyby nie pomoc rodziny, był bym dawno spalony i bezdomny.
Cała ta sytuacja z wiecznym pechem zaczęła się już od podstawówki. Dzieciaki jakoś często wytykały mnie paluchami. Szeptały na mój temat, śmiały się ze mnie i wykpiwały. Oczywiście jako szczyl nie potrafiłem tego zrozumieć, dla czego tak robią i co im to daje. Rodzice, pytani o to także nie mogli udzielić mi satysfakcjonującej odpowiedzi. Szkolny psycholog znał mnie chyba lepiej, niż własną córkę, tak często u niego bywałem w tamtych latach.
Chociaż potem w cale nie było lepiej. W gimnazjum jako jedyny zostałem nakryty podczas palenia trawki i przesiedziałem czterdzieści osiem godzin w policyjnej izbie. Chyba cód sprawił, że nie miałem poważniejszych problemów. Także tylko ja złamałem rękę, gdy razem z całą niemal szkołą wychodziliśmy przez płot. Długa historia, w której główną rolę pełni zepsuty zamek, tkwiący w nim ułamany fragment klucza i bezradny konserwator. Przeleeżałem po tym kilka miesięcy w szpitalu, bo wdały się jakieś komplikacje.
Dalsze życie? Proszę bardzo. Egzamin gimnazjalny poszedł mi chyba gożej, niż źle. Dostałem się do jakiegoś liceum, które zdałem tak na skrawku, by wylądować bez matury, bez wykształcenia w fabryce kartonów, w której tkwię do dziś. A obecnie mam prawie dwadzieścia osiem lat i takie życie zaczyna mnie męczyć.
Prawie cały czas zastanawiam się, czemu akurad ja. Czemu z pośród miliardów ludzi na całym świecie musiało paść na mnie.
Pytani koledzy, znajomi czy rodzina muwili, że to normalne, że przypadki się zdażają. Ale gdy przygotowałem sobie listę wszystkich tych "przypadków", to chciało mi się płakać. Bo oczywiście to, co wymieniłem, to nie były jedyne ironie losu, które mnie spodkały. Wybrałem poprostu te najbardziej rzucające się w oczy. Już nie wspomniałem o kilku pobiciach za nic, czy przesiedzeniu prawie trzech miesięcy w pace za zbrodnię byłego prawie przyjaciela. Z tej opresji wyciągnęła mnie w tamtym czasie obecna dziewczyna, która potem miała wypadek i do dzisiaj, czyli przez cztery lata jest w śpiączce.
A teraz, pragnę powiedzieć trochę o tym, dla czego uważam to wszystko za klątwę. Otóż średnio co trzeci raz, gdy spotyka mnie jakiś "przypadek", jego skudki opadają także na bliską mi osobę, która jest w pobliżu. Przykład? Jedziemy z dziewczyną autem. Szyby opuszczone do samego końca. W radiu leci elektroniczne techno. Swędzi mnie oko. Sięgam, by się podrapać, by nagle usłyszeć krzyk siedzącej obok Emily, pisk hamulców i potworny ból zgniatanej lewej nogi, na którą od tamtego czasu kuleję, a moja wybranka leży nadal w szpitalu.
Jeśli dla kogoś to za mało, to, to tutaj macie coś jeszcze lepszego. Gdy opijaliśmy ze znajomymi zakończenie szkoły, pruchniejąca brzoza zawaliła się na naszą altankę. Dziwnym sposobem obrażenia odniosłem tylko ja oraz mój przyjaciel Mark. Reszta wyszła maksymalnie z zadrapaniami.
Czy to nie jest dziwne? Dla mnie jest. Nawet bardzo.
Ostatnio zkontaktowałem się z grupką mistyków. Powiedziałem im wszystko, co wiedziałem o moim dziwnym przypadku, a oni rozwiali moje wądpliwości po kilku badaniach i spodkaniach.
Widzicie, troszkę was okłamywałem. Otóż ja już wiem, co mnie nęka. To pradawne zaklęcie, które ktoś kiedyś musiałrzucić na moją rodzinę. Miało ono dotknąć potomka w dwudziestym pokoleniu i sprawić, że jego życie będzie piekłem. Akurad czysty przypadek sprawił, że trafiło na mnie.
Początkowo myśleliśmy, że muszę z tym żyć lub się zabić, by przekleństwo umarło razem ze mną. Ale okazało się, że jest też inny sposób. Sposób, który pozwolił by mi wreszcie wyczołgać się z pod tego przygniatającego mnie do ziemi jażma. A ja postanowiłem z tego sposobu zkorzystać.
Otóż, jeśli bym opisał całą tę historię gdzieś w liście, na jakimś portalu, czy nawet murze bloku i ktoś by to odczytał, wtedy klątwa przechodzi na tę właśnie osobę.
Pewnie teraz zastanawiasz się, po co ci to muwię. Na prawdę nie wiesz?
Powiem tylko jedno. Naprawdę, bardzo mi przykro. Przynajmniej wiesz, co możesz zrobić, zanim twoje życie będzie tak zniszczone, jak moje do tej chwili.
Właśnie czuję, jak z mych ramion spada niewidzialny ciężar. Jak chłodne kajdany przekleństwa opadają na ziemię. Właśnie dzwonili do mnie ze szpitala. Emily wyszła ze stanu śpiączki i jeśli wszystko będzie dobrze, to w ciągu tygodnia zostanie wypisana ze szpitala. Odwiedzałem ją codziennie. Tak bardzo chcę znów z nią porozmawiać. Obustronnie.
No proszę. Dzwonił szef informując, że jestem za dobry jak na obecną pracę, i przeniósł mnie do o wiele lepszego, bardziej płatnego działu.
Jeszcze raz cię przepraszam za to, że przeniosłem na ciebie całą tę klątwę. Ale zrozum. Po tylu latach, człowiek poprostu musi odetchnąć. Poczuć prawdziwe życie. Jeśli myśl przekazania tego dalej nie będzie dla ciebie tak straszna, jak za pewne jest teraz, to wiesz co zrobić.
Simon Anders.
Największe błędy ludzkości, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-05-10 20:15:01
Witajcie! Całe to opowiadanie pisałem 1 dzień. Tak 1 dzień, dzisiaj. Ciekawy jestem jak wam się zpodoba, bo takiego dzieła w 1 dzień nigdy nie ukończyłem, ale może to znak, że powinienem pisać więcej właśnie? No nic, zapraszam do lektury.
Co prawda nie pobije to snapdragona 666 pod względem ilości znaków, ale to i tak wsumie jest taki mały kolosik.
To nie miało tak wyglądać! Zupełnie nie tak, stanowczo, można rzecz.
Obecna sytuacja wymknęła się kompletnie z naszej kontroli. Co chwilę otrzymujemy kolejne, druzgocące wiadomości, które tylko doprowadzają naszych do kompletnego rozpadu umysłowego, zmieniając ich w kukiełki, szukające swego lalkarza, który pociągnie za właściwe sznurki. Wiara we wszystko już dawno została utracona. A nie, przepraszam. Wierzymy w koniec, w chaos i w śmierć. Bo obecny stan pozwala tylko na te 3 rzeczy. Aż dziwne, że kostucha jeszcze nas nie dopadła. Na zewnątrz wszyscy padają jak muchy, ale tutaj, w wewnętrznym kręgu jest to poprostu niemożliwe.
Myślicie, że nie prubowaliśmy samobójstw? Owszem, prubowaliśmy, z marnym skudkiem. Strzał w łeb skudkuje tylko pierońskim bólem do momentu wyjęcia kuli. Powieszenie się utródnia oddychanie, można tak wymieniać i wymieniać, a wniosek zawsze będzie tylko jeden. To zaszło zbyt daleko. Wszystkie mosty zostały dawno wypalone do ostatniej drzazgi. A nam pozostaje tylko trwać w tym półstanie i wyniszczać się psychicznie, może w końcu śmierć popatrzy na nas łaskawiej.
Ale myślę, że wypadało by zacząć od początku, prawda? No więc.
W roku 2010 technologia na świecie zaszła bardzo daleko. Wykroczyła po za znane w XXI wieku wyobrażenia o tym, jak będzie wyglądać świat przyszłości. A wszystko wyglądało tak pięknie i idealnie, że wszyscy utracili dawno czujność.
Choroby praktycznie zneutralizowane. Średnia długość życia podniesiona w chój. Wszystko łatwo dostępne. Mało morderstw, kradzieży i zbrodni. Słowem, świat prawie idealny. Podkreślam, prawie.
MY zajmowaliśmy się rozwojem eksperymentalnej technologii, która miała doprowadzić do ideału ostatecznego. Największym projektem naszego, zgromadzenia czy jak tam to można nazwać był projekt endless, który w wielkim skrócie sprowadzał się do sprawienia, by ludzkość była nieśmiertelna.
Już widzę wasze niedowierzanie, uderzanie dłońmi w czoła czy facepalmy, ale na prawdę. Obecna technologia mogła na to pozwolić!
Pierwsze oznaki tego, że coś tu jest nie tak, były zauważalne już 2 lata później. Kilka królików doświadczalnych skarżyło się na bóle, rwanie w kościach i przemęczenia. Oczywiście zignorowaliśmy to tłumacząc to sobie poprostu tym, że organizm musi się przystosować do nowej sytuacji. I może tak początkowo było? Może gdyby zostawić projekt pierwszy, to faktycznie świat stał by się w naszym mniemaniu idealny? Tego nie wiem ja, i nie wie reszta.
Kolejne oznaki nadchodzącej katastrofy przyszły z za kręgu. Tak nazywaliśmy naszą placówkę, osadzoną a jakże, w Nevadzie, w miejscu potocznie znanym jako strefa51. Jedno wam mogę powiedzieć, to ściema.
Informacje napomykały coś o nadchodzącym z kosmosu nowym wirusie, który był jak narazie nieuleczalny przez nasze tabletki. Kolonie na Marsie były stopniowo wyniszczane, tak jak i na księżycu. Tylko ziemia oraz Pluton trzymały się jeszcze.
Znowu nasza pycha kazała nam myśleć, że to pewnie jakieś zawirowania, które nie mają szans dotrzeć do głównego ośrodka życia wszelkiego, inaczej na ziemię. Ile to już było wcześniej informacji o nieznanych, kosmicznych wirusach?
Pracowaliśmy więdz dalej, zakazując pracownikom i królikom opuszczania kręgu. To był chyba pierwszy z największych błędów, które popełniliśmy. Co prawda odgrodziliśmy się od wg nas naciąganej katastrofy, ale utraciliśmy także prawie całkiem kontakt z resztą układu słonecznego, co niosło za sobą kolejne, zgubne skudki.
Mijały lata, wszystko zdawało się być w porządku. Wirus nadal trwał sobie tylko na marsie oraz księżycu, króliki nie skarżyły się na bóle, a praca szła, co poprawiało tylko nasz prototyp. Nazwaliśmy go CVC16X na cześć pierwszego naukowca, który wytworzył pierwsząfiolkę produktu.
Lecz coś oczywiście znów musiało się zacząć dziać. Otrzymywaliśmy doniesienia o tym, że na słońcu dzieje się coś niedobrego. Zauważono drastyczny spadek temperatury tej gwiazdy, oraz po woli zmieniającą się barwę na bledszą. Wg innych to nasze często toksyczne i radioaktywne odpady, które paliliśmy, pogarszały stan słońca. Za pewne mieli oni rację, ale pycha kazała nam ich wyśmiać i zamknąć pierścień całkowicie na 3 miesiące.
To był drugi z największych błędów. Jedyna szczelina w pierścieniu, to był właśnie piec, w którym niszczyliśmy resztki. A dym leciał sobie spokojnie prosto do słońca.
Wkońcu stało się. Słońce zauważalnie przygasło. Zaczęło nas to lekko niepokoić, lecz produkcja i palenie odpadów trwała nadal w największym porządku. Śmiertelność w śród królików, przettem dość wysoka zaczęła bardzo szybko maleć, a nasze tortury na sprawdzanie wytrzymałości odnosiły coraz mniejsze skudki. To też jednak wzmagało także naszą pychę. Zaczęliśmy czuć się wręcz jak bogowie.
W roku 2109 kolonia na księżycu upadła całkowicie. Wirus wyniszczył całą populację na tej skale, ale to nie było najgorsze. Mniej więcej w tamtym okresie na ziemię zaczęły spadać meteory. Był to wynik górników, którzy wcześniej kopali na księżycu w poszukiwaniu azylu. Niestabilna w tym momencie asteroida zaczęła się powoli degradować. Kawałki, które docierały na ziemię były do cna przesiąknięte kosmicznym wirusem. Chyba nie muszę muwić, co to oznaczało dla ziemi, prawda?
Masowe zgony były na porządku dziennym. Coraz więcej gatunków zwierząt znajdowało się pod bardzo ścisłą ochroną. Jednak wirus został powstrzymany przez nasze kapsułki, które dość szybko wytworzyliśmy. Przynajmniej, tak się nam zdawało, ale o tym później.
Rok 2113. Księżyc rozpadł się całkowicie. Żeby było ciekawiej, szkody na ziemi były bardzo niewielkie. Większość kawałkówpadła do wulkanów, które się nimi już zajęły. Ludzie na zewnątrz pierścienia zaczynali się buntować. Żądali, byśmy otworzyli wrota placówki, a najlepiej porzucili nasze badania. Mieli pewność z resztą słuszną, że wszystko jest także naszą winą, w co oczywiście początkowo nie wierzyliśmy.
Kolejny już błąd. Wzmożona produkcja odpadów oraz wirus docierający z głębin ziemi wygasiły słońce. W roku 2120 było ostatnie zaćmienie słońca, po którym gwiazda błysnęła bardzo jasno, po czym eksplodowała. Pluton został zniszczony, tak jak większość księżyców jowisza. Znowu dziwnym przypadkiem, zniszczenia na ziemi były bardzo małe. Początkowo.
Światło słoneczne, które przestało płonąć sprawiło, że pobór elektryczności na świecie drastycznie wzrósł. Należało teraz doświetlać rośliny i planetę. Zostało wyprodukowane sztuczne słońce, które następnie umieściliśmy na orbicie. Wymagało ono jednak tak wielkiej ilości energii do zasilania, że cywile często nie mieli środków, by prąd działał u nich w domach.
Oczywiście doprowadzało to do powstań oraz wojen. Świat niszczał po woli. Ludzie umierali, natomiast my, zaślepieni naszym geniuszem pracowaliśmy tak, jakby nic się nie działo.
Rok 2133 był częściowo przełomowy. Wysłane na orbitę w statkach kosmicznych ekspedycje za pomocą specjalnych magnesów pozbierali wszystkie fragmenty słońca, które się dało, umieszczając je w sztucznej kuli. Rezultat? Mniejsze zapotrzebowanie na prąd, ale w przypadku wybuchu tej kuli, układ słoneczny najprawdopodobniej przestał by istnieć, ponieważ sztuczne słońce było jednym wielkim reaktorem atomowym.
Do dzisiaj nie wiem, kto przepuścił ten pomysł o naprawieniu słońca. Nad naszymi głowami znajdowała się teraz bardzo delikatna, śmiertelnie niebezpieczna bomba. Oczywiście przez planetę przeszły kolejne wojny, które trwały jednak krudko z obawy na stabilność reaktora.
W naszym odizolowanym środowisku także zdażały się strajki i bunty, a najczęściej ucieczki królików. Wszystko było jednak jakimś sposobem utajniane przed resztą świata. Do dzisiaj ciekaw jestem, jak. Wiadomo było natomiast, że króliki są obecnie bardzo wytrzymałe. Należało wystrzelać cały magazynek karabinu maszynowego, by zabić człowieka napojonego naszym preparatem. Uważaliśmy to za wielki krok do przodu, więc pracowaliśmy dalej.
Jedyna dobra rzecz w tym wszystkim polegała na tym, że nie sprzedawaliśmy tego jeszcze nigdzie ani nikomu. Gdybyśmy to zrobili, nie chcę nawet myśleć o skudkach koszmarnej wojny, która z pewnościąby wybuchła i trwała przez dziesięciolecia.
W roku 2140 opracowaliśmy kapsułki życia, potrafiące wyleczyć każdą, do słownie każdą chorobę. Wysłaliśmy je w obieg. To była chyba jedyna dobra rzecz, którą ztworzyliśmy w tym koszmarnym miejscu. No też nie do końca, bo lekarze utracili pracę, ale generalnie było to działanie na plus. Szkoda tylko, że tak późno.
Dochodzimy do roku 2152, w którym króliki były ekstremalnie wytrzymałe. Wybuch granatu w ustach tylko doprowadzał do utraty przytomności. Oczywiście wpadliśmy w euforię, zwiększając prędkość fabryk produkujących specyfik.
Ale to oczywiście nie koniec tego wszystkiego. To był do piero początek. Odkrycie dodało nam sił, więc produkcja drastycznie poszła w górę. Już nawet naładowany reaktor nuklearny nad nami wyparował gdzieś z naszych głów. Dziwne, że nie wybuchł. Może ktoś go jednak zabezpieczył? Tego też nie wiem i chyba nawet lepiej, że nie wiem.
Rok 2155. Zaczynamy wybiegać po za układ słoneczny w poszukiwaniu nowych miejsc życia, na wszelki wypadek. Kolejny wielki błąd.
Odkryto kilka mniejszych i większych skupisk planetarnych, lecz zostało wybrane jedno, nazwane Erm.
Początkowo myśleliśmy, że erm jest kompletnie bezludny. Składajacy się z jjedenastu planet układ wyglądał na bardzo spokojny. 3 wielkie słońca przypominały nam tylko lata świetności naszego, które zniszczyliśmy. Jakże marna wydawała się teraz imitacja, która krążyła po układzie ziemskim, który tak nazwano po wygaśnięciu słońca, bo ziemia stała się stolicą.
Erm był jednak zamieszkany. I to zamieszkany przez bardzo wrogie i bardzo inteligentne istoty. Przypominały one ogromne, przerośnięte karaluchy. Potrafiły wydawać wiele dźwięków i były niezwykle agresywne. Krwawe zamieszki na planetach Ermu doprowadziły do pomysłu odpalenia bomby światła, jednego z najnowszych i najgorszych za razem wynalazków XXII wieku.
Bomba światła zabijała tylko istoty żywe, kompletnie nie ruszając materii na około. Była idealna do usuwania problematycznych jednostek i miast, ale bardzo kosztowna w produkcji. Pomysł początkowo odrzucono z uwagi na to, że rdzenni mieszkańcy ermu mogli się jeszcze nam, ziemianom przydać, ale był kilkukrotnie ponawiany. Ermianie bowiem zaczęli napływać na ziemię wściekli i rządni zemsty za zabitych pobratymców.
Przez ten wielki błąd, wywołaliśmy największą wojnę światową, którą można sobie wyobrazić. Ermianie masowo przybywali do układu ziemskiego, zabijając, niszcząc i plądrując. Była to straszliwa, niemal niepowstrzymana plaga, bo ermianie byli bardzo wytrzymali i o wiele silniejsi od ludzi.
Zaprzęgnięto roboty bojowe. Szybko jednak musieliśmy zaprzestać ich wysyłanie, ponieważ ermianie adaptowali je do w łasnych armii. Ze smutkiem musieliśmy je niszczyć.
Obecnie, pomysł z rzuceniem bomby światła na erm wydawał się idealny. Na ziemię oczywiście nie mogliśmy jej zrzucić, żeby nie zabiła naszych.
W roku 2163 wynaleziono bomby światła, które mogły podążać za dna. W skrócie, mogły zabijać konkretne osoby, bądź gatunki. Lecz ermianie nie mieli znanego nam genotypu, co przynajmniej na razie uniemożliwiało nam użycie bomb.
Pod koniec roku ermianie już biegle władali językami ziemi. Wtedy też przywódca ermian wygłosił znaną do dziś przemowę.
"Ziemianie. Najpaskudniejsze, plugawe istoty błąkające się po kosmosie. Wasza rządza władzy tylko was wyniszczy. Nie mogliśmy patrzeć na to, jak wyniszczacie ten układ. Przez was nie istnieje jedna z siedmiu planet, druga jest poważnie uszkodzona, natomiast największa, centralna gwiazda obecnie jest nędzną atrapą. Jesteśmy ludem pokojowym, lecz nie możemy patrzeć, jak niszczycie wszystko na około. Siebie możecie zniszczyć, to będzie o wiele lepsze dla wszystkich. Ale zapłacicie słono za zniszczone tereny! Dla tego też przysięgliśmy walczyć do puki, do puty ostatni ziemianin nie polegnie."
Wzburzyło to wszystkich. Ermian zaczęto nazywać plugawymi pomiotami kosmosu. Jakaś nieoficjalna grupka kosmonautów dostała się w erm, wysadzając tam bombę świetlną. Zabili miliony ermian.
Gdy przywódca się o tym dowiedział natarł z większą furią na wszystkich, przeklinając nasze barbażyństwo. Informacje o tym, że ermianie także zabijają niewinnych spotykały się z odpowiedzią wina jest zbiorowa. W końcu ermianie zdobyli Marsa oraz Wenus, wytępiając wszystkich tam żyjących.
Rok 2170 był chyba najgorszym w tym wieku. Ludzi było co raz to mniej, a ermian co raz to więcej. Napływali ze wszystkich planet układu, mszcząc się za brutalne wybicie ich ziomków. Używali straszliwej broni, która wyparowywała kilkunastu ludzi na raz, zostawiając po nich kupkę dymiącego błocka. Nadal dziwi mnie to, że tak brutalna wojna nie uszkodziła tkwiącego nad wszystkim reaktora atomowego. Może był to jakiś żart kogoś z góry?
W tym roku wymordowane zostało kilka milionów ludzi, a zaledwie sto tysięcy ermian. Ich zielona krew okazała się świetną podpałką, więc poprostu paliliśmy ich truchła.
Jowisz został także przejęty przez najeźćców z kosmosu. Poszukiwania bezpiecznych układów planetarnych kończyły się często fiaskiem. Znalezione skupiska były albo zbyt małe, albo nie nadawały się do życia dla ludzi. Część uciekła na erm, kończąc swój żywot. Ziemia była w strasznym stanie, a małe bomby światła wybuchały prawie co chwilę, niszcząc skupiska ermian, którzy odpłacali się, detonując całe obszary i miasta, przechylając i tak przegraną dla ludzkości wojnę na swoją stronę.
Rok 2180, wojna nadal trwa w najlepsze. Ukryty przed wszystkimi pierścień nadal nie został odkryty przez przybyszów, co uważam za łud szczęścia, nic więcej. Chociaż może lepiej, jakby zniszczyli tę placówkę?
Ermiańskie wojska posuwały się w głąb ziemi, niszcząc wszystko i wszystkich. Przypadkiem odkryli oni zamarznięty kawałek meteoru, pozostałość po księżycu gdzieś na biegunie północnym, co miało dobrą i złą stronę.
Zła była taka, że podobno wymarły wirus znów wrucił na ziemię. Dobra jednak była o wiele lepsza. Ermianie okazywali się bardzo podatni na kosmiczną chorobę. Zabraliśmy więc cały kawałek, zmieliliśmy i wytworzyliśmy pociski pełne tego plugastwa. Może ktoś z góry chciał się nad nami ulitować? Ważne jednak było to, że ludzie zaczynali wychodzić na prostą, a ermianie padać, rażeni pociskami zarazy.
Do roku 2188 martwych ermian było prawie tyle samo, co ludzi. Wtedy też wódz tych istot zarządził zaostrzenie ataku na centrum ziemi. Szli jak tarany, które rozłamywały się tylko częściowo gdy wdeptywali w rozsiane wszędzie miny wypełnione po brzegi księżycową plagą, tak nazwaliśmy ten dziwnie przychylny nam wirus. Zpowalniało to ich marsz, lecz nie na tyle bardzo, żebyśmy mogli coś wymyśleć tak, by ziemia wygrała to bestialskie starcie.
W roku 2191 anntarktyda została zniszczona. Lodowce z hukiem rozpadły się, uwalniając kilka tysięcy zahibernowanych dinozaurów. Pradawne istoty początkowo wydawały się żartem, lecz były one jak najbardziej prawdziwe. |Drapieżniki niszczyły ermian prawie tak łatwo, jak zaraza. Ermianom ciężko było zabijać gady, ponieważ ich zahartowane w lodzie i grube, łuskowate skóry odbijały większość pocisków. Bestie jednak niszczyły też ludzi, ale ustanowiono zakaz ich zabijania. Po pierwsze, to dinozaury. A po drugie, przynoszą więcej zysków, niż szkód dla układu ziemskiego, który prawie całkiem zalany był przez ermian.
Rok 2195 był rokiem wyzwolenia. Odbiliśmy Marsa oraz Jowisza z rąk wroga, posyłając stacjonujące tam oddziały w prużnię. Kilka wysłanych na inne planety dinozaurów z radością mordowało najeźćców. Wtedy też zaczynaliśmy mieć nadzieję na to, że uda się pozbyć kosmicznych istot z naszych ziem.
Nic nie zapowiadało nadciągającej katastrofy, która wydażyła się w roku 2198. Zbiorowa erubcja wulkanów, które wypluły z siebie hektolitry płonącej lawy. Był to straszliwy pomór. Zginęły miliony ermian, ale wcale nie mniej ludzi. Obecnie, w całym układzie stacjonowało zaledwie sto milionów ludzi i sto piętnaście ermian.
Ostudziło to także zapał walczących na jakiś czas, wprowadzono tymczasowy stan pokoju. Armie przegrupowywały się. Po tylu latach nieustających walk wszyscy zachowywali się jak roboty, wykonując tylko nakazane im polecenia.
Pokój oczywiście nie mógł trwać wiecznie i został zerwany przez Ernian. Jakiś niesforny młodzik rzucił się na kilku śpiących żołnierzy, którzy bezlitośnie pozbyli się obcego. Przy tej aferze zarządano spodkania z przywódcą plemienia, który wtedy właśnie został pokonany, i to przez własną nieostrożność. Nadepnął na minę, oraz otrzymał postrzał na tyle niefortunny, że znalazł się w centrum eksplozji ładunku wybuchowego, przypłacając to oczywiście życiem.
Rok 2200, wojna oczywiście trwa nadal. Rozjuszeni ernianie byli na tyle brutalni, że szala zwycięstwa znów przechylała się na ich stronę. Brutalność plemienia była bardzo, bardzo wysoka. Poprzednie ataki wydawały się teraz igraszkami. Wtedy do akcji wkroczyliśmy my, wprowadzając na rynek kapsułki wzmacniające. To miało być coś w stylu dopingu, jednak nie noszącego za sobą żadnych skudków ubocznych ani negatywnych. To był kolejny duży, ale nie ogromny błąd.
Ludzie byli bardzo brutalni po zpożyciu tych tabletek. Mordowali wtedy, można by powiedzieć, dla przyjemności. Lecz w końcu musiał nastąpić kres wszystkiego, a nadszedł on w roku 2210.
Wtedy też opracowaliśmy preparat na nieśmiertelność. Króliki, na których został użyty były wprost niezniszczalne. Prubna bomba światła wsadzona jednemu do ust i zdetonowana nie zrobiła do słownie nic! W euforii ktoś chyba zapomniał o wzmocnieniu blokady na około pierścieniu. Kilku naszych przypłaciło to życiem. Jakiś idiota wpadłna durny pomysł, żebyśmy połknęli tabletki, bo nasz geniusz nie może się zatracić. A my, poszliśmy za nim.
To był największy z błędów. Koszmarne bóle przez długie okresy czasu, koszmary, wszystko zalewało nas z pełną mocą, wypaczając tęgie dotąd umysły do roli bezużytecznych, wijących się robaków. Jednak zadanie swe preparat zpełnił z nawiązką. Staliśmy się nieśmiertelni. Wkroczyliśmy na pole walki, mordując ernian i plądrując ich namioty. Wtedy też ktoś, nie jestem pewien kto, ale ktoś z naszych przypadkiem uszkodził główny reaktor energetyczny ziemi. Skutkiem tego było poważne uszkodzenie całej planety. Kilkanaście państw przestało istnieć, zabierając ze sobą morze ludzi i ernian.
Tak dochodzimy do czasów obecnych. Jest rok 2220. Wojna trwa, wszyscy na około nas padają jak muchy. A my możemy tylko modlić się o koniec tego wszystkiego. Chyba to już czas, by uszkodzić reaktor słoneczny. Żegnajcie wszyscy, towarzysze i wrogowie. Za pewne nie przetrwam tego, ale o to właśnie mi chodzi. Niech nic nie zostanie po najgorszych ludziach. Po nas.
Właśnie lecę w kierunku sztucznej tarczy słonecznej. Jej blask oślepia mnie, lecz wiem, co muszę zrobić. Precyzyjnie celuję i strzemam z lasera, w sam środek.
Wybuch. Grzmot, eksplozja, swąt. Statek leci na powieżchnię planety, roztrzaskując się o nią jak orzeszek. A ja leżę na ziemi z półprzymkniętymi oczami, patrząc na chaos, który wywołałem.
Słońce miga teraz jak stroboskop. Wszystkie elektroniczne układy niszczą się w reakcji łańcuchowej. W końcu widzę oślepiający blask i,
To już koniec.
Zaraz. Chwila. Jak ja przetrwałem? Jak my przetrwaliśmy? To był olbrzymi wybuch. Pożarł wszystkich, obrucił planetę w peżynę. Dryfujemy teraz w pustce i na reszcie czujemy, że opuszczają nas siły. Błagam, niech to już się zakończy!
To chyba jakaś klątwa. Jakimi idiotami byliśmy, przyjmując ten pierdolony proszek! Czy będziemy już zawsze tak dryfować bez tlenu, bez niczego. Czóć koszmarny ból, lodowate zimno i pustkę, ale my nie rozpadamy się, tak jak to być powinno. Czy na prawdę wytworzyliśmy preparat idealny?
Jeśli tak, mogę powiedzieć tylko jedno. Nieśmiertelność to najgorsze przekleństwo, jakie może spodkać żyjącą istotę. Czy to człowiek, pies, kot czy mrówka, zawsze będzie wyglądać tak samo. Życie wieczne. Nieskończona nuda, a w przypadku globalnej katastrofy, życie w pustce kosmosu, w jego lodowatych obięciach.
Może to kara za nasze grzechy? Może teraz pokutujemy? I słusznie! Byliśmy idiotami. Pycha zeżarła nas w całości, zostawiając puste skorupy, wykonujące swą pracę jak roboty.
Tak. Muwię to. Muwię właśnie to i jednocześnie chcę, żeby to się zakończyło. Ale wiem też, że to niemożliwe. Będziemy tak trwać i trwać, puki kosmos się nie rozpadnie. Może wtedy zaznamy spokoju?
Capara Mobile #1. Przekleństwo to ciekawość, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-04-17 23:48:14
Od autora.
Zainspirowany @DJ Graco ztworzyłem takie coś. Pierwszy raz piszę z perspektywy kobiecej, jak kogoś to interesuje, ale coś mi się wydaję, że tutaj to pasuje. Po za tym, to opowiadanie to trening przed czymś, co kołacze mi się we łbie od wieków, i co w końcu rozpocząłem. Także czekajcie!
Cykl ten będzie się ukazywać raczej żadko, ale jego odcinki będą baardzo długie, jak ten tutaj.
Witajcie wszyscy! Ostatnio, przeglądając różne fora tematyczne, zwłaszcza Reddita, w oczy rzuciła mi się seria tematów. Wszystko dotyczyło firmy Qualcomm, znanej i lubianej, produkującej mobilne procesory Snapdragon. Dyskusje te jednak dotyczyły modelu o oznaczeniu kodowym 666, a taki, jak wiadomo, nie powstał, raczej nie powstanie. No a nawet jeśli, to nie w najbliższym czasie, ponieważ nie ma o nim żadnych oficjalnych informacji.
W sprawę zaczęli też wchodzić wszelacy jak ich nazywam paranormalni, wiecie, 666 to wg większości liczba piekielna, diabelska. Po niżej wrzucam wam przetłumaczone z angielskiego posty z Reddita. Był to pierwszy znaleziony przezemnie temat. Mam bardzo mieszane uczucia po przeczytaniu tego wszystkiego.
Tytół. Snapdragon666.
Autor. Jery3.
Jery3, 15.11.2021, 11:02.
Witajcie! Ostatnio byłem u kolegi w sklepiku kupić laptopa. Wiecie, po znajomości trochę mi z ceny zszedł. Gdy byłem u niego obejżeć ofertę w oczy wpadła mi półka dziwnych telefonów. Wyglądały na typowe Chińskie masówki, jedynie brandowane przez niby firmy. Miały tylko naklejki z losowym zbitkiem cyfr i liter. Jeden taki kosztował 400 dolarów. Patrząc na specyfikację, cena ta nie była przesadnie wysoka, raczej przeciętna. Lecz w oczy rzucił mi się zastosowany procesor Qualcomm Snapdragon666. Powiedzcie mi, czy Qualcomm coś wspominał, że mają taki procesor? Bo ja go nie kojażę. Wydaje mi się, że to zwykły błąd maszyny drukarskiej, gdzie jakiemuś Chińczykowi omsknął się palec na klawiaturze i zamiast wpisać 5 wpisał na końcu 6, no a potem już nie wymienili tej partii pudełek. Pod pewnym kątem ta szustka, ostatnia, wygląda nawet jak piątka. Zakładam ten temat, bo oczywiście może to być błąd, ale może jednak nie?
Andrix, 15.11.2021, 12:34.
Jery, masz jakieś zdjęcie produktu? Cała ta historyjka wygląda bez obrazy jak typowa bajeczka z internetu. Aż sprawdziłem, Qualcomm nie ma i nie będzie mieć, przynajmniej narazie Snapdragona666. Jak chcesz, to zobacz, ale wg mnie to tylko błąd w fabryce.
Jery3, 15.11.2021, 13:02.
Zapomniałem tego wrzucić, ale zrobiłem zdjęcie całej półki. Dzwoniłem przed chwilą do kolegi, powiedział, że on nie wie, poprostu taki towar dostał to go wystawił, a jeśli chcę kupić, to sprzeda mi taki telefon za 200 baksów.
Urzytkownik Jery3 dodał plik IMG254534543.jpg, 2,5MB.
Andrix, 15.11.2021, 14:22.
Zdjęcie jest bardzo słabej jakości. Bardzo ziarniste, ledwo widać zarys, cień półki, a napisy na pudełkach są nieczytelne. Czy robiłeś to zdjęcie kalkulatorem?
Jery3, 15.11.2021, 15:55.
Andrix, zrobiłem to iphone 4. Mój obecnie używany samsung s10e jest w naprawie. Jeśli temat cie zainteresował, zrobię zdjęcie lustrzanką. Nie brałem jej wtedy, bo rzecz jasna nie przyszedłem fotografować obiektów, tylko zaopatrzyć się w noqwy sprzęt.
Andrix, 15.11.2021, 16:00.
Jeśli możesz, to zrób nowe zdjęcie. To nawet po obrubce do niczego się nie nadaje.
Jery3, 15.11.2021, 19:25.
Właśnie wracam od kolegi ze zdjęciem i z pudełkiem. Kupiłem to, 200 dolarów to nie jest wielki majątek, a może sprzęt będzie dobry i lepiej się nada na zapasowy telefon, niż stary iphone.
Urzytkownik Jery3 dodał plik IMAGE436.bmp, 3,6MB.
Andrix, 15.11.2021, 21:22.
Od razu widać różnice na zdjęciu. Jak dla mnie to poprostu błąd drukarki, jak już wcześniej wspominałem, albo celowy zabieg Chińczyka mający przyciągać ówagę klienta. Przy okazji, na zdjęciu w tle widać wysokiego mężczyzne z czarnymi włosami, czy to ty?
Jery3, 15.11.2021, 22:44.
Andrix, tak to ja. Specjalnie się ustawiłem tak, by nikt nie podejżewał mnie o fake. Unboxingiem i innymi rzeczami zajmę się jutro, jestem kompletnie wyczerpany.
Andrix, 15.11.2021, 23:50.
Czekam z niecierpliwością. W razie czego zostawiam mail do kontaktu.
andrewsolaris@gmail.com
Julva, 15.11.2021, 23:57.
Tak przeglądam ten temat. Jery3, przypomniałeś mi jedno zdażenie. Jakiś tydzień temat na lokalnym portalu aukcyjnym (mieszkam w Kanadzie), szukając karmy dla mojego kota w dobrej cenie, nadknęłam się na ogłoszenie, w którym ktoś sprzedawał telefon identyczny jak ten ze zdjęcia. Osoba go sprzedająca deklarowała, że jest to unikat, nigdy nie dopuszczony do seryjnej produkcji. Cena wywoławcza ustawiona była na 100 dolarów, a został sprzedany za 700. Zapomniałam o tym dość szybko, ale przypomnieliście mi chłopaki tym tematem. Niestety czyściłam ostatnio historię wyszukiwania, więc link przepadł, ale postaram się pogrzebać w archiwum portalu. Julie.
Jery3, 15.11.2021, 23:59.
Cześć Julwa, jakoś lepiej człowiekowi jak wie, że nie tylko on coś widział. :) jutro zajmuję się unboxingiem i także zostawiam maila, gdyby ktoś miał jakieś pytania bardziej prywatnie.
jerrx@gmail.com
Jery3, 16.11.2021, 6:43.
No i telefon rozpakowany, na dole posta wrzucam wam link do filmu, w którym to jest udokumentowane. Pudełko niby standardowe, nawet usb c, ale jak za starych czasów ładowarka z wbudowanym kablem oraz kabel usb to dwie, osobne rzeczy. Jest to trochę dziwne jak na dzisiejsze czasy. Telefon dość typowy, duży, cały ze szkła, ramka stalowa albo aluminiowa, w specyfikacji niby stalowa, ale wygląda na aluminium. Przycisk głośności lekko krzywo, ale to w końcu chińszczyzna. Już właśnie się konfiguruje. Tutaj macie link do filmu.
https://youtube.com/watch/hUih4357648ghYU4ea
Andrix, 16.11.2021, 8:02.
Obejżałem film. Tylko mi się zdawało, czy na papierach w środku był jakiś znaczek? Może to skutki oglądania do późna horrorów :D. Możesz podzielić się specyfikacją?
Jery3, 16.11.2021, 8:14.
Telefon zrobiony. Wszystko wydaje się być normalne. W informacjach o urządzeniu także jest napisane Snapdragon666 by Qualcomm, gdzie podobno jest 6 rdzeni, 6 wątków, taktowanych 6 ghz. Raczej nie wydaje mi się to prawdą. Od rana lekko pobolewa mnie głowa, dla tego mogę się udzielać nieco żadziej. Co do specyfikacji, jest na zdjęciu.
Urzytkownik Jery3 dodał plik IMG24543.jpg, 1,8mb.
Julwa, 16.11.2021, 9:11.
Cześć! Też obejżałam unboxing. Urządzenie wygląda na dość ciekawe, bardzo dobrze wykonane. Pracuję w serwisie Samsunga, więc jakieś doświadczenie mam. Czy tak miało być, czy wyspa na aparaty jest przechylona lekko w prawo? Jak możesz to to sprawdź, bo jeśli to błąd, może mieć dość opłakane skudki. Żeby tradycji stało się zadość podaję mail.
julieanders1995@gmail.com
Jery3, 16.11.2021, 9:33.
Julie, sprawdziłem to, o czym mówiłaś i aparat jest tak ustawiony specjalnie. Pomaga to nawet w robieniu zdjęć. Zaraz sprubuję wstawić posta z niego tutaj.
Julwa, 16.11.2021, 9:38.
Jery, możesz dać namiar na sklep kolegi? Jestem zainteresowana tym telefonem, bo mój obecny raczej długo nie podziała, a po specce wygląda to bardzo dobrze.
Jery3, 16.11.2021, 10:00.
Namiary mogę dać, ale nie wiem, jak będzie z wysyłką w dalekie reiony. Telefon zaczął się dziwnie nagrzewać po środku tyłu, jakby na wzór liczby 6. Tak, wiem że to niedożeczne, ale tak to wyglądało. Zaczynam się coraz gożej czuć, chyba będę musiał tgyherdiugtewr na później.
Andrix, 16.11.2021, 10:12.
Jery3, co to był za ciąg znaków w treści posta?
Jery3, 16.11.2021, 10:23.
Andrix, wsumie to nie wiem, skąt to się tam wzięło. Post był wstawiany z tego nowego telefonu i może to jakiś błąd w oprogramowaniu, albo ślizg palca po ekranewie. Wziąłem urlop w pracy, nie mogę tak dłużej, już mam ochotę wymiotować. Do zobaczenia.
Julwa, 16.11.2021, 10:45.
Zdrowiej Jery :), zkontaktowałam się z podanym przez ciebie na mail numerem. Pan Karl powiedział, że jest jakiś problem i teraz nie oferuje wysyłki za granicę, a szkoda. No nic, zostaje mi czekać i życzyć szybkiego powrotu do zdrowia.
Jery3, 16.11.2021, 15:04.
Właśnie się obudziłem. Czuję się tak, jakbym miał gorączkę, ale jej nie mam, sprawdzałem. Zaóważyłem dziwną rzecz. Maksymalnym poziomem baterii w tym telefonie jest chyba nieskończoność, podłączyłem go, miał 50 procent po podpięciu, obecnie wskazuje ponad 200. Trochę śmieszny błąd oprogramowania.
Andrix, 16.11.2021, 15:38.
Gdzieś już podobny błąd był, ale dokładnie ci nie powiem teraz gdzie, bo to dość dawno było. Masz może zestaw serwisowy do telefonu? Ciekawy jestem jaki procesor w tym na prawdę siedzi.
Jery3, 16.11.2021, 18:01.
Nie mam narzędzi, nie znam się na tym. Bateria to obecnie ponad 400 procent. Byłem u lekaża, mam przekrwione oczy, ale nic po za tym. Jutro idę do okulisty. Nie wiem co mi jest.
Andrix, 16.11.2021, 19:33.
Nie masz przypadkiem rozrusznika serca? Jeśli tak, może wysokie promieniowanie urządzenia negatywnie na niego działa.
Jery3, 16.11.2021, 21:42.
Nie, jestem zdrowy pod tym kątem. Zostawię telefon na noc z ciekawości pod prądem, bo jestem ciekaw czy jest jakiś limit tego ładowania się, obecnie 530 procent. Położę się chyba spać, już wymiotowałem kilkanaście razy, głowa mocno mnie boli, leki przeciwbólowe nic nie dają. Dobranoc.
Jery3, 17.11.2021, 3:23.
Nie zgadniecie jaki jest maksymalny poziom naładowania. O co tutaj chodzi? Prototypowy procesor, paranormalne zjawisko czy żart wielkiej korporacji?
Andrix, 17.11.2021, 8:15.
666 procent?
Jery3, 17.11.2021, 9:01.
Like. Oczywiście że tak. Po odłączeniu utrzymywał się jeszcze jakiś czas, po czym szybko opadł do zwyczajnych 100 procent. Byłem u okulisty, nic. Dziwna rzecz. Jak telefon jest dalej od emnie, czuję się lekko lepiej. Może to zwykłe przemęczenie?
Julwa, 17.11.2021, 12:02.
Jery, wnioskując z podanych wyżej obiawów, twoje złe samopoczucie może być wynikiem zbyt długiego siedzenia przed telefonem, albo wydziela zbyt wysoką dawkę promieniowania SAR.
Jery3, 17.11.2021, 14:02.
Cześć wszystkim! Już ze mną lepiej. Odłożyłem ten telefon do pudełka. Sprzedam go osobie zainteresowanej takiej, która się na tym bardziej zna. Nie chcę tracić zdrowia na badaniu tego, czegoś. Dziękuję wszystkim za to, że byliście. Jak coś proszę o kontakt mailowy.
Julva, 17.11.2021, 15:22.
Witaj Jery, chętnie przyjżała bym się temu przypadkowi, lecz niestety nie mam dobrego sprzętu na własność, a nie chcę używać tutaj firmowego z ówagi na to, że może się uszkodzić w jakiś sposób. Jeśli jednak coś znajdę dam znać.
Temat został zamknięty.
Tego było więcej. Znacznie więcej. Temat z reddita założony przez Jerego3 był chyba pierwszy, jaki powstał na ten temat, lecz kolejne, które się po nim przewijały, miały mniej więcej podobny przebieg. Niektórzy ludzie dalej badali dziwne urządzenia. Kilku z tego, co wiem leży w szpitalach albo zmarło.
Postanowiłam napisać do Jerego. Miałam dostemp do odpowiednich urządzeń oraz laboratorium. Aktualnie jestem studentką trzeciego roku na elektronice, udało mi się też ugadać z konserwatorem o dostemp w ramach edukacji do jednego z większych laboratoriów, jakimi dysponuje nasza uczelnia.
1 gródnia napisałam maila do autora pierwszego tematu. Wszystko oczywiście przetłumaczyłam na język polski, żeby było klarowniej.
Od, madziaa00@gmail.com
Do, jerrx@gmail.com
Temat, snapdragon666.
Treść wiadomości.
Witaj Jery!
Kilka dni temu widziałam twój temat na reddicie dotyczący urządzenia z procesorem snapdragon666. Zainteresowało mnie to, co napisałeś w wątku jako niejako zaciekawiony tester. Nie wiem, czy wkręcałeś się w temat, ale tego jest więcej. Twój przypadek był pierwszy, albo jednym z pierwszych, ale ludzie dochodzili do różnych stadiów. Podsyłam kilka linków, gdybyś chciał zerknąć. Tym czasem jestem zainteresowana testami tego urządzenia. Studiuję trzeci rok elektronikę, mam dostęp do profesjonalnego laboratorium badawczego. Gdybyś chciał, to odkupię od ciebie ten telefon. Wysyłam dane adresowe do wysyłki.
Pozdrawiam.
Magdalena.
Od, jerrx@gmail.com
Do, madziaa00@gmail.com
Temat, snapdragon666.
Treść wiadomości.
Witaj Magdaleno. Jeśli chcesz, prześlę ci to diabelskie urządzenie. Nie, nie chcę za to ani grosza. Kumpel też chciał mi wypłacić, ale nie przyjąłem. Historia jest niestety prawdziwa. Sprawdzałem wcześniej, czy ktoś nie miał podobnego przypadku, ale linki, które od ciebie otrzymałem tylko upewniają mnie w tym, że były to nieudane prototypy, które przypadkiem wyciekły, albo jakiś psychol zrobił to dla nieznanego nam celu.
Obecnie jestem w Polsce, więc jeśli chcesz możemy się gdzieś spodkać, żeby nie płacić dodatkowych kosztów wysyłkowych. Odpisz, jeśli jesteś zainteresowana.
Pozdrawiam.
Jery.
Od, madziaa00@gmail.com
Do, jerrx@gmail.com
Temat, snapdragon666.
Treść wiadomości.
Witaj Jery,
Jak najbardziej możemy się spodkać. Jeśli będziesz chciał, to razem możemy wybadać to, jaki diabeł tkwi w tym kawałku plastiku i szkła. Proponuję park jako miejsce spodkania, dokładny adres wysyłam w załączniku. Kiedy będziesz mógł się pojawić?
Pozdrawiam.
Magdalena.
Od, jerrx@gmail.com
Do, madziaa00@gmail.com
Temat, snapdragon666.
Treść wiadomości.
Witaj Magdalena,
Myślę, że jutro w niedzielę o godzinie 16 powinienem być na miejscu. Siostra, u której teraz jestem w odwiedzinach mieszka dość niedaleko od wyznaczonego przez ciebie miejsca. Udało mi się nawiązać kontakt z resztą "redditowej paczki". Jeśli ci to nie przeszkadza, pojawią się także oni. Mam na myśli Andrixa i Julwę. Z tego, co mi pisali, to przy okazji chcą zrobić sobie mały tour po Polsce. Dobrze, że mniej więcej znam ten język, lecz wolę posługiwać się ojczystą mową, zwłaszcza w tekście pisanym.
Pozdrawiam i do zobaczenia.
Jery.
Ps, w załączniku masz moje zdjęcie, żebyśmy się łatwiej odnaleźli.
Od, madziaa00@gmail.com
Do, jerrx@gmail.com
Temat, snapdragon666.
Treść wiadomości.
Witaj Jery,
Oczywiście, że nie przeszkadzają mi inni zainteresowani tematem. Będę czekać. Klucze do laboratorium także już udało mi się załatwić, więc z badaniami nie powinno być problemu.
Do zobaczenia!
Pozdrawiam.
Magdalena.
Ps, w załączniku także moje zdjęcie, dla tego samego celu :).
Ucieszyło mnie, że w sprawę postanowili zaangażować się także pozostali bywalcy tematu. Teraz opiszę wam mniej więcej siebie, to ma znaczenie dla dalszego przebiegu.
Jestem raczej wysoka, około 170 175 cm wzrostu. Szczupła, raczej wysportowana sylwetka. Niebieskie oczy, czarne włosy mniej więcej do ramion. Ubieram się raczej w sportowe, wygodne ciuchy, które nie utródniają wykonywania czynności. Prawie zawsze noszę też srebrną bransoletkę na lewej ręce, historia dość złożona.
Ubrałam się i przyszykowałam mniej więcej o czternastej. Pojechałam autem na miejsce. Na miejscu byłam po piętnastej przez wspaniałe, polskie korki. Na szczęście, nie musiałam czekać zbyt długo na resztę ekipy.
Po zaparkowaniu mojej srebrnej Audi A5 wysiadłam i rozpoczęłam krudki spacer po okolicy. Po chwili obok mojego auta zatrzymał się czarny Mercedes klasy E, z którego wysiadł wysoki, umięśniony brunet o brązowych oczach, ubrany w jasny golf, białą koszulę pod nim, czarne spodnie oraz adidasy w kolorze białym. Rozpoznałam go niemal od razu, był to Jery.
Wymieniliśmy uścisk dłoni. Chłopak wyciągnął z auta pudełko i wręczył mi je bez słowa. Do piero potem się odezwał.
- Miło mi, Magdaleno. - Powiedział mężczyzna lekko łamaną Polszczyzną z mocno ściskając moją rękę.
- Wzajemnie Jery. - Odparłam w ojczystym języku, także ściskając jego rękę.
- Jest już reszta? -
- Jeszcze nie. -
Naszą mini rozmowę przerwał warkot silnika. Obok naszych wozów stanęła błękitna Panamera, z której wyszedł średniego wzrostu, czarnowłosy mężczyzna. Jego brązowe, świdrujące oczy patrzyły z pod dość długiej grzywki. Skórzana kurtka oraz czarne, długie, także skórzane spodnie przywodziły mi namyśl karatekę.
- Andrew. - Powiedział ściskając nasze dłonie.
Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas (już po angielsku), gdy wkońcu przyjechało czerwone BMW x5. Z auta wysiadła szczupła, niska dziewczyna o długich, bląd włosach, zielonych, wielkich oczach, ubrana w jasnoczerwoną sukienkę oraz białe adidasy. Zielone spodnie, które nosiła, na kolanach miały skórzane elementy.
- Cześć wszystkim, Julie! - Zawołała ściskając nasze dłonie.
- No dobra. - Powiedziałam po kolejnych minutach typowej tzw. Gadki szmatki.
- Gdzie to jest? - Zapytał Andrew, na co ja wyciągnęłam pudełko z auta, do którego je wsadziłam.
- Tutaj tego lepiej nie zaczynajmy. - Powiedział Jery gdy szykowałam się do otwarcia opakowania.
- Wsumie, - Wzruszyłam ramionami.
Poprowadziłam naszą grupkę w stronę widocznego z niewielkiej odległości budynku uniwersytetu. Biały kolos był rozświetlony już nawet dekoracjami świątecznymi, jak to zwykle jest. Wszystko przed czasem, jak ja to nazywam.
Udaliśmy się na tyły budynku, gdzie znajdowała się część laboratoryjna. Otworzyłam jednym z kluczy zamek w starej, rdzewiejącej bramie i weszliśmy na teren posesji.
Udaliśmy się do jednego z większych budyneczków, których kilka znajdowało się w części laboratoryjnej. Drzwi tutaj były uż normalnie otwarte. Przywitaliśmy się ze strażnikiem siedzącym za blatem recepcji. Pokazałam mu moją legitymację studencką oraz przepustki dla moich gości, które szczęśliwie udało mi się załatwić z dyrektorem placówki. Następnie udaliśmy się do laboratorium właściwego, które otwierał strażnik wpisując specjalny kod na klawiaturze w pancernych drzwiach.
Wszystko było już przygotowane. Sprzęt na stojakach, duży, roboczy blat, oraz klucze w szafach z resztą potrzebnego osprzętu.
- No to wszyscy gotowi? - Zapytałam trzymając dłoń na pudełku.
Reszta tylko potaknęła. Wyciągnęłam urządzenie z opakowania i włączyłam. Przeszliśmy przez pierwszy etap konfiguracji bez problemów.
- Jak na razie wszystko wygląda normalnie. - Mruknął Andrew wpatrując się, jak reszta, w sześciocalowy ekranik.
- Do czasu. - Odpowiedział Jery.
Po kilku godzinach typowego użytkowania urządzenia zaczeliśmy się czuć, dziwnie. Julie pierwszą rozbolała głowa. Następny był Jery, który ztwierdził, że ból jest większy niż ostatnio. Następni byliśmy ja i Andrew.
Czy chcieliśmy, czy nie, trzeba było przeprowadzać badania dalej, dla tego musieliśmy zadowolić się tabletką przeciwbólową. Wkońcu, gdy Julie zaczęła się słaniać na nogach, a jej spojżenie stało się mentne, wyłączyłam urządzenie.
- Teraz potrzebna mi będzie wasza krew. - Powiedziałam wyciągając z biurka jednorazowe strzykawki.
Nakłuliśmy palce i wprowadziliśmy prubki do machiny testerskiej. Wynik, który pokazał się po kilku chwilach, nie odbiegał znacząco od normy. Znacząco, ponieważ w krwi każdego z naszej czfurki widniało 3% jakiegoś dziwnego pierwiastka. Jery miał tego więcej. Znacznie więcej.
- Co jest grane? - Zapytał Jery patrząc na wynik jego prubki.
- Co to za, rzecz. - Zapytał Andrew stukając palcem w symbol tajemniczej cząsteczki.
- Coś związane z chorobą popromienną? - Rzuciła Julie.
- Nie, raczej nie. W tak krudkim czasie? Niemożliwe. Telefon nie jest w stanie wygenerować na tyle wysokiego promieniowania w tak krudkim czasie, żeby zaczęło ono uszkadzać organizm. Gdyby tak było, to wszelkie zjazdy rodzinne na kilka dni kończyły by się wizytą w szpitalu przez wszechobecne smartfony. - Powiedziałam.
Następne postanowiliśmy przeprowadzić badania ciśnienia krwi. Tutaj każde z nas miało solidnie zawyżony wynik. Wynik Jerego był jedynie odrobinkę wyższy od naszych.
- Stres? - Zastanawiała się Julie.
- Z tego, co słyszałem, solidna dawka promieniowania może prowadzić do zagęszczania krwi, co prowadzi do poważnego nadciśnienia. - Powiedział Andrew.
- Analizator nie wskazał dysproporcji w składzie krwi ani nic tego typu. - Powiedziałam.
- No dobra, ale zaóważ, że mogą to być zmiany tak nikłe, że wymagały by dłuższego badania. - Odparł chłopak.
- Jakiś pomysł, żeby to sprawdzić? - Zapytałam.
- Po za nacinaniem skóry i sprawdzaniem jak szybko wypływa krew, a to i tak jest idiotyczne, to nie. - Odpowiedział rozmówca.
Następne w kolejności zrobiliśmy marginalne, typowe badanie temperatury ciała.
Zaskoczenie, temperatura każdej osoby oscylowała w granicach 36,8 37,4.
- Typowy efekt działania radioaktywnego. - Powiedział na to Jery.
- Niby skąt wiesz? - Warknął Andrew.
- Chłopie. Mało to filmów nt promieniowania i jego skudków widziałeś? - Zapytał zadziornie mężczyzna.
- I ty wierzysz we wszystko, co tam gadają? -
- Nie we wszystko, ale jakieś ziarnko prawdy musi tam być. -
- Niby skąt ta pewność? -
- Pomyślmy. Wyższe ciśnienie krwi. Jest? Jest. Wyższa temperatura ciała. Jest? Jest! Założę się, że jak dojdzie do badania EKG, nasz puls będzie bardzo, nierówny. -
- Chłopaki, nie kłućcie się, w tym momencie adrenalina może zakłucić nasze badania. - Poprosiłam, na co chłopcy mruknęli na zgodę.
Przeszliśmy do ekg oraz pomiaru CO2 w krwi. Andrew miał niestety racje. Migotanie było. Niewielkie, niegroźne dla zdrowia, ale występowało. Saturacja w dość względnej normie.
- Ha, nie mówiłem? - Zapytał Andrew.
- Od dzisiaj będę do ciebie mówić doktor. - Odpowiedział na to Jery, po którym było widać, że zaczyna panikować.
Kolejne badania. Tomograf, EG głowy, rendgeny, wszystko wskazywało na drobne zmiany w organizmie w skótek wystawienia go na nieco wysoką dawkę promieniowania.
Żeby się w tym utwierdzić, poużywaliśmy telefonu przez jeszcze kilka godzin. Tym razem Julie była operatorką urządzenia. Gdy wszyscy poczuliśmy się źle wykonaliśmy kilka podstawowych badań.
Wszystko wydawało się zgodne z naszą tezą.
- Ciekawe, co i jak tyle promieniuje. - Powiedziałam gdy wyłączyliśmy urządzenie.
- Procesor? - Rzuciła Julie.
- Raczej. Ale wypadało by to sprawdzić. - Powiedziałam sięgając po zestaw narzędzi.
Chłopaki pod pomocą Julie rozebrali telefon. Ekran, płyta główna i każdy inny element został włożony do odpowiedniego miejsca w analizatorze, który zostawiliśmy włączony na jakiś czas, żeby sprawdził co tam siedzi.
- Może puki to bada, pójdziemy do mnie? - Zaproponowałam.
- Czemu by nie. - Odpowiedziała Julie.
- Zamawiamy jakieś żarełko czy coś? - Zaproponował Jery zakładając kurtkę.
- Wsumie, to można. Coś krajowego? - Zapytałam ze śmiechem wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
- Oczywiście. Nie ma to jak międzynarodowa pizza. - Powiedział Andrew, na co wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.
Zaprosiłam wszystkich do mojego mieszkanka na pierwszym piętrze. Mieściło się ono kilka ulic dalej w starym bloku.
- Ładnie tu. - Stwierdził Jery przekraczając próg.
- Całkiem ciekawie. - Powiedziała Julie.
- Taki mój styl. - Rzuciłam z lekkim uśmiechem.
- To może się jakoś lepiej zapoznamy? - Zaproponował Andrew, na co wszyscy przystaliśmy z ochotą.
Rozmawialiśmy tak sobie przez jakiś czas. W międzyczasie przyjechała zamówiona pizza, która zniknęła w kilkanaście minut.
Okazało się, że Jery co prawda zkończył szkołę modelarską, lecz jednak swoją przyszłość związał z elektryką. Andrew od małego chciał zostać policjantem, ale zakończył jako prawnik. Natomiast Julie po informatyce rozpoczęła pierwszą pracę w serwisie telefonów Samsunga.
- Ciekawa drużynka nam się tutaj zebrała. Prawnik, elektryk, serwisantka i, wsumie co chcesz robić po studiach? - Zapytał mnie Jery.
- Może programowanie, albo coś tego typu. - Powiedziałam.
- Kasy z tego leci sporo. - Odpowiedział chłopak.
- Przyjemności też. - Zripostowałam.
- Tak wsumie, to wy przyjechaliście do Polski tylko dla tych badań? - Zapytałam po chwili.
- Niee. Brat mieszka tutaj w okolicy od kilku lat, znalazł jakąś dobrą pracę i się przeprowadził, a że i tak miałem przyjechać i go odwiedzić, to przy okazji szarpnąłem się tutaj. - Powiedział Jery.
- Żartujesz. W Polsce dobra praca, i to jeszcze w tych czasach? - Zapytałam z niedowierzaniem.
- Ja tam nie wiem. Podobno wyciąga sporo. -
- A tak właściwie gdzie on pracuje? -
Obecnie jest prezesem jakiegoś działu w Good ramie, czy jakoś tak. Od marketingu. Ale wcześniej go awansowali z zwykłego robola jeszcze w USA. -
- No jak tak, to może i masz rację. -
- A co, tutaj aż tak iężko z pracą? -
- Niee, o pracę nie tak ciężko, ale sporo firm wywija się z płacenia poprawnej kasy, przynajmniej teraz, jak wszystko leci tylko do góry. -
- Spoko, u nas tak samo teraz. -
- No dobra Andrew, a ty? - Zapytał Jery po chwili rozmowy ze mną.
- Lubię podrużować, miałem w planach kiedyś odwiedzić Polskę, a że się nadażyła okazja i dobry pretekst, to czemu nie zkożystać. - Odparł chłopak.
- Co by nie powiedzieć, ale Polska to całkiem ciekawy kraj. - Zaóważyłam.
- Historię to macie bogatą w chój. - Ze śmiechem odpowiedział Andrew.
- Bardzo dużo wojen. Chyba jeden z najbardziej atakowanych krajów, niestety. - Odpowiedział Jery.
- No niestety. - Wezdchnęłam.
- No a ty Julie? - Zapytał Jery znów po chwili rozmowy.
- Znamy się z Andrewem od podstawówki. Zaciekawił mnie ten temat, a że on jechał to wybrałam się z nim, zsawsze to coś nowego, a nie tylko szara rzeczywistość. Zwłaszcza, że z usa wyprowadziłam się w wieku szesnastu lat, długa historia. - Powiedziała dziewczyna.
- Noo, pamiętam ten twój wkórw, jak do mnie wtedy dzwoniłaś, jak nie chciałaś się wyprowadzać. - Powiedział Andrew.
- Nadal mam dni, kiedy chcę wszystko rzucić i wrócić na stare śmieci, ale na razie jest to niemożliwe. -
- Tak z ciekawości, czemu? -
- Praca, rodzina, no wiele drobnych czynników i tych większych też trochę. -
- Ale chcesz kiedyś wrócić na stałe? -
- To na pewno. Ale kiedy? Tego nie wiem.
Rozmawialiśmy jeszcze jakiś czas w swobodnej, luźnej atmosferze.
- To co, idziemy sprawdzić jak tam nasza śpiąca królewna? - Zapytał Jery gdy na dworze zrobiło się ciemno.
- Kiedyś trzeba. - Powiedziała Julie zakładając buty.
Ubraliśmy się i wróciliśmy do laboratorium.
- Magda, zostawiłaś to diabelstwo podpięte do zasilania, jak wychodziliśmy? - Zapytał mnie Jery gdy wchodziliśmy do laboratorium.
- Podpięłam go pod prosty układ, który robi zwarcie co 5 minut, żeby była jakaś aktywność procesora. - Odparłam.
- Myślisz, że bez tego nie wyjdzie? - Zapytał Andrew.
- Jest taka możliwość. - Odpowiedziała na to Julie. - W stanie pasywnym często część właściwości układu jest jakby, wyłączona. Takie rzeczy jak promieniowanie mogą się uwalniać długo po odpięciu zasilania, ale jednak może też być tak, że od razu po odpięciu wszystko się wyłącza. Złożony temat. -
- Skąt ty to wiesz? - Zapytałam z ciekawości.
- Archiwum X, filmy, tv, media. - Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- A połowa z tego to ściema. - Powiedział naukowym tonem Andrew.
- Tak? To jak wytłumaczysz fakt, że ostatnie badanie nt promieniowania pozornego miało odniesienie w rzeczywistości w okolicach Czarnobyla? - Zapytała zadziornie dziewczyna.
- Przypadek. - Odmruknął chłopak.
- Dobra, pokłucicie się później. - Powiedział Jery gdy wchodziliśmy do naszego labo.
Telefon leżał tak jak go zostawiliśmy w testerze rozmątowany na części pierwsze. Ekran analizatora migał danymi. Po środku widoczna była pulsująca kropka.
- O kurwa. - Powiedziałam patrząc pobieżnie na wynik.
- Co? - Zapytał Andrew.
- Co jak co, ale takich słów nie znasz? - Zarechotał Jery.
- Wyobraź sobie, że polskiego się jeszcze nie uczyłem. - Odparł Andrew na co nasza reszta ryknęła śmiechem.
- Dobra, nieważne. Słuchajcie. - Wskazałam palcem na czerwone pole po lewej stronie ekranu.
- Co to jest? - Zapytał Jery wpatrując się w wyświetlony komunikat.
- Sama chciała bym to wiedzieć. Jakiś nieznany pierwiastek. Za pewne ten sam, który był w krwi. Ale to nie koniec. Zobaczcie to. - Wskazałam pole z napisem SAR 1.85.0004.
- Czy od czegoś takiego ten procesor nie powinien się zapalić albo usmażyć? - Zastanawiał się Jery.
- Nie, jeśli jest dobrze izolowany. - Odparła Julie.
- No ale to też jeszcze nie koniec. Cały ten układ wydziela dość wysokie promieniowanie. Nawet, nawet jest po części radioaktywne. - Kontynuowałam.
- Tak jak banany? - Zapytała dziewczyna.
- No mniej więcej. -
- To banany są, radioaktywne? - Zaśmiał się Andrew.
- Wyobraź sobie że są. Jakbyś zgromadził ich kilka milionów, dawka promieniowania była by na tyle silna, by zabić dorosłego człowieka. Wszystko przez potas. - Wyjaśniła Julie.
- Żartujesz. - Andrew sięgnął do kieszeni po telefon.
- Nie! - Wrzasnęłam gdy wkładał rękę do kieszeni.
- Co jest? - Zapytał cofając dłoń.
- Nie wiem jak ten nieznany pierwiastek działa na urządzenia. - Wyjaśniłam.
- Normalnie wszystko działa u mnie w domu. - Powiedział Jery.
- No dobra, ale może obudowa izolowała jakieś, skudki uboczne. Teoretycznie te testery są bezpieczne, muszą takie być, ale nikt nie testował ich na wpływy nieznanych materiałów, bo niby jak? - Zapytałam.
- Fakt. - Andrew wyprostował dłonie.
- Popatrzmy dalej. Z odczytów, które tutaj widzę dawki promieniowania wydzielane przez ten telefon są duże jak na urządzenie elektroniczne, ale nie są one na tyle duże, by zadziałać jakoś poważnie na organizm człowieka. Co najwyżej mogą przyprawić o ból głowy, bezsenność, lunatykowanie, szumy uszne, etc. Ale niepokoi mnie to.. Ten nieznany element. To on może stanowić tutaj główny problem. - Powiedziałam.
- Możemy jakoś to sprawdzić? - Zapytała Julie patrząc na ekranik.
- Teoretycznie, tak. Jeśli wykryjemy co dokładnie wydziela ten rodzaj promieniowania, wtedy możemy poprostu usunąć ten element i używać telefonu bez niego. No ale praktycznie, to tego nie zrobimy. -
- Czemu? -
- Nie mam żadnego żelu do wytłumiania promieniowania. Teraz wszystkie te części są napakowane tymi promieniami, a nie wiem ile to się będzie trzymać tutaj. Oczywiście istnieje też możliwość, że promieniuje wszystko. Ale raczej to niemożliwe, bo tester nie wskazał nieprawidłowości w budowie obudowy. Na płycie głównej, na procesorze jest taki element. Ale jest wtopiony w procesor. Nie wyjmiemy tego. -
- No i jaki masz pomysł? -
- Jeden, ale dość głupi. Postaramy się o jakieś części, zbudujemy podobny sprzęt, ale bez tego procesora, z jakimś innym. Wtedy jest większa szansa powodzenia. -
- Skąd chcesz wziąć te części? -
Jery, zadzwoń do Karla i poproś go o kolejny taki telefon szybką wysyłką. -
- Ty, to dobre! - Chłopak wyszedł z laboratorium. Wrócił z szerokim uśmiechem.
- Za góra 3, 4 dni powinno dojść. - Oznajmił.
Zapakowaliśmy wszystkie części do hermetycznego opakowania. Zchowałam to w szafie na strychu, po czym ulokowałam gości w domu. Akurad miałam wolne kilka łużek, które już tu były jak kupowałam to mieszkanko.
Kolega Jerego szczęśliwie uporał się z problemem wysyłkowym i paczka przyszła po trzech dniach i w końcu otrzymaliśmy przesyłkę zawierającą kolejny telefon.
Rozłożyliśmy go, wymątowaliśmy procesor wstawiając Snapa 665 i uruchomiliśmy urządzenie.
Tak jak się spodziewałam, telefon działał normalnie. Promieniowanie było na dość normalnym poziomie, jak przy zwyczajnym telefonie.
Nie mogliśmy sobie teraz dać spokoju. Wszystko robiło się coraz, dziwniejsze. Zaczęłam szperać w poszukiwaniu informacji o snapdragonie 666 wszędzie, gdzie się tylko dało. Do słownie wszędzie. Miejskie archiwa, nawet! Czasopisma czy kroniki kryminalne. Niby raczej bez szans, że coś tam się znajdzie o procesorze. Ale może jednak? Wkońcu najciemniej jest pod latarnią.
No i się nie przeliczyłam. W jednej z gazet z przed trzech miesięcy była mała wzmianka o ataku na fabrykę Qualcomma, podczas którego zniknęło kilkaset sztuk modeli 662 oraz 665. Dalej mogłam się już tylko domyślać, co z nimi zrobili.
Jery i Andrew tym czasem szperali w deep webie. Używali do tego mojego starego grata z przed kilkunastu lat, który do tej pory stał, rdzewiąc na strychu. W końcu na coś się przydał.
Informacje, które wyłożyli chłopacy były dość, interesujące.
Spółką, która tworzyła te procesory była niejaka "Capara mobile". Firma ogólnoświatowa, działająca pod przykrywką firmy, która działała pod przykrywką, etc. W każdym bądź razie Capara mobile był tym członem głównym. Zajmowali się oni wytwarzaniem często niebezpiecznych, eksperymentalnych układów oraz części elektronicznych, które były najczęściej zamawiane przez jakieś sekretne grupy naukowe. Snapdragon 666 miał być czymś w stylu dyskretnego mordercy. Drobna rzecz, która nikogo nie posądzi o zbrodnię, no bo jak? Wedłóg zaszyfrowanych materiałów w czeluściach darknetu, 666 miał głównie przeznaczenie usuwania niewygodnych jednostek.
To jednak rodziło za sobą kolejne pytania. Łańcuch ciągnął się chyba w nieskończoność. Jakim códem część tego wypadła na świat? Dlaczego? Szukaliśmy dalej, aż w końcu Andrew nawiązał kontakt z jednym z pracowników Capara mobile.
Gość pochodził z Przemyśla i początkowo wypierał się wszelakich powiązań ze spółką. Wkońcu zmiękł jednak, gdy wysłaliśmy mu zdjęcia wyników badań oraz rozczłonkowany telefon z zaznaczonym na czerwono procesorem.
Człowiek ten zgodził się z nami spodkać w Gdańsku wieczorem 20 gródnia.
Moi nowo poznani przyjaciele postanowili zostać w Polsce, jeśli było to potrzebne poprzedłóżali urlopy. Julie postanowiła załatwić sobie delegację do Polski, którą jej udzielono na 2 tygodnie, w oddziale Samsunga naszego miasta. To miało też dobre strony dla nas, ponieważ dziewczyna przemycała czasami nam różne, wyspecjalizowane narzędzia badawcze.
Wkońcu nadszedł dzień spodkania, na który wszyscy czekaliśmy, chcąc wkońcu rozwiązać całą zagadkę. Zabraliśmy ze sobą pudełko z telefonem, wsiedliśmy do Porshe Andrewa.
Droga zajęła nam coś koło dwóch godzin. Nie mieszkam daleko od trójmiasta, a i korki były tego dnia łaskawe. Na miejscu byliśmy przed szesnastą, więc zdążyliśmy jeszcze zjeść szybki obiad oraz potwierdzić termin wizyty.
O osiemnastej staliśmy już w porcie, czekając na naszego gościa. Nadszedł on niespiesznym krokiem. Niczym nie wyróżniający się, średniego wzrostu mężczyzna koło czterdziestki. Miał rudawą, kozią brudkę, czarne oczy oraz kitkę brązowych włosów zaplecioną na tyle. Ubrany był w garnitur, jakby wracał z pracy.
Na nasz widok przyspieszył kroku, gestem ręki wskazując nam jedną z wszędobylskich budek z fastfoodem. Udaliśmy się za nim. Ledwo znaleźliśmy się w środku tajemniczy nieznajomy rozpoczął.
- Rozumiecie w ogule, w co się pchacie, gdzie wkładacie ręce? - Jego głos był dość monotonny, matowy.
- Właśnie chcemy się dowiedzieć. Tu dzieje się coś, nietypowego. - Odparła na to Julie stanowczo.
Mężczyzna wezdchnął ciężko podpierając głowę rękami.
- Jeśli jesteście pewni, to zapraszam. Znam, dobre miejsce. - Powiedział wychodząc z budki i kierując się do stojącej Panamery.
Postanowiliśmy mimo wszystko mu zaufać. Oczywiście, mógł to być morderca, zbiegły psychol, lecz gra była w tym przypadku warta świeczki. Ba świeczki. Całej fabryki wosku.
Zgodnie ze wskazówkami nieznajomego udaliśmy się do opuszczonej, starej fabryki przy granicy miasta. Budynek stał tam od lat, kużąc się i zawalając. Ruiny były jednak w dość dobrym stanie, nie licząc wybitych szyb, wyrwanych z zawiasów drzwi i obraźliwego graffiti, czyli normy.
Weszliśmy do środka przez zardzewiałą furtkę do jednej z hal fabrycznych. Znaleźliśmy tam jakieś pudło, którego użyliśmy jak stołu, kładąc tam pudełko.
- Więc, słuchamy. - Powiedział Andrew patrząc na naszego informatora zimnym wzrokiem.
- Capara mobile. Oni, my zajmujemy się rzeczami, o których zwykłe szaraczki nie powinni mieć pojęcia. To, co tu teraz usłyszycie musi pozostać między nami. Rozumiecie? Inaczej zciągniecie sobie całe Capara na łby, a nie chcecie tego. Możecie wierzyć. - Rozpoczął.
- Zaczekaj. Więc po co ujawniasz nam tak tajne informacje, które powinny być ukryte, bez problemu? - Zapytałam czujnie.
- Ponieważ wy i tak grzebiecie. W końcu byście się pewnie dogrzebali. Z resztą, mieliście styczność z produktem organizacji. A my mamy jedną, żelazną, niekwestionowaną zasadę. Jeśli nasz produkt wpadnie w niepowołane ręce, bezwzględnie musimy poinformować jego właściciela o działaniu. Nie chcemy kłopotów. Mamy honor. - Odpowiedział.
Brzmiało to całkiem sensownie, to też nie przerywałam mu w dalszych wywodach.
- Nazywam się Grzegorz Tarski, i jestem pracownikiem Capara mobile od siedmiu lat. To, co tam widziałem często przekracza bariery tego, co widzą inni na codzień. Prototypy urządzeń, które nigdy nie powinny powstać. Sprzęty, działające na graniczu fantastyki. Wreszcie rzeczy zwyczajne, mające ukryte funkcje. Tak jak ten procesor. -
- Samo oznakowanie modelu to jest przypadek. Mieliśmy Snapdragony 662 i 665. Liczba 666 wydała się tutaj najlepsza, jako ulepszona wersja obu poprzednich z małą niespodzianką.
- No to po co te wszystkie dziwne rzeczy, jak grzanie się telefonu na wzór szustki, albo ładowanie do 666 procent? - Zapytał Jery.
- To już wymysł debili z działu programowego. Chcieli jakoś powiązać procesor z wierzeniami na temat liczby 666, więc dodali kilka, smaczków. Easter eggów do tego. Sam nie rozumiem, po jaką cholerę to jest, ale oni widocznie uważali, że to będzie ciekawe doświadczenie dla ofiary. - Odparł rozmówca.
- Skąd wogule te telefony w zwykłym sklepiku! - Zapytałam. To pytanie męczyło mnie przez cały czas.
- To był wielki błąd. Ktoś przemycił kilkaset sztuk po za granice fundacji. Zdażało się to wcześniej, ale n mniejszą skalę. Nie wiem, czy potrzebowali tego na wojnę, a może nawet nie wiedzieli, jak to działa, chcieli tylko zarobić. Pewna partja musiała trafić do waszego sklepiku, który opisaliście mi w mailu. Przyznam, ciekawa sytuacja.
- No to na czym polega działanie? Z informacji odnalezionych wynika, że procesor miał zabijać posiadacza, tak? -
- I tak, i nie. To była jedna z funkcji. Niewykrywalny, cichy zabójca. Kto posądzi telefon o morderstwo, prawda? Plan niemalże idealny. Ale nie tylko to było celem procesora. -
- Więc jeszcze co? -
- Spokojnie. Do tego zmierzam. Najpierw popatrzmy na sam przebieg działania. Ofiara dostaje bądź kupuje telefon. Włącza, konfiguruje, używa. Z czasem zaczyna się gożej czuć. Krwotoki z nosa, gorączka, wymioty, nieregularny puls, wiecie. Ofiara zrzuca wszystko na karp zmęczenia, przemęczenia albo innego czynnika, żatko związanego z telefonem. Jeśli ofiara używa telefonu przez dłuższy czas, obiawy są coraz groźniejsze. Utraty przytomności, zawały, zatory. Ofiara idzie do lekarza, ale nic nie wykryją, bo nie badają na promieniowanie. Nie rodzinni. Ofiara używa sprzętu dalej, aż w końcu następuje kulminacyjny moment. Ofiara umiera na skutek wysokiego promieniowania. -
- I po co to? -
- Wielu jest ludzi, których inni chcą sprzątnąć po cichu. Niewygodni świadkowie, kłopotliwy żąd, można wymieniać i wymieniać. Nikt nie ma ochoty iść do paki za zabójstwo, a z resztą, ciężko zrobić zamach na wysoko postawionego. A telefon? Każdy go używa w dzisiejszych czasach. Sposób dobry, bez śladów, ryzyka zamknięcia. -
- No dobrze, ale co jeszcze miał robić ten procesor? -
- Druga, ważna funkcja, to był monitoring ofiary. Nie wiecie o tym, ale ONI, my mamy piękne wideologi z tego, jak rozbieracie urządzenie, badacie, albo jak obecny tu Jery używa go. Służyło to temu, by można było potwierdzić, że wszystko idzie zgodnie z planem. Jeśli coś było nie tak, wtedy można było zareagować. -
- Podglądaliście nieświadomych ludzi? A co z prywatnością! - Wybuchła Julie.
- Złotko. Odparł. - Kamery i tak cie śledzą na każdym kroku. Myślisz, że oglądaliśmy wszystkie materiały? Z resztą, kamera nagrywa ła najważniejsze rzeczy w podczerwieni, tuszując mniej ważne zdażenia. -
- Bydlaki. - Odwarknęła dziewczyna, na co nieznajomy wzruszył lekko ramionami.
- Coś jeszcze, o czym powinniśmy wiedzieć? - Zapytałam z bijącym mocno sercem. Po twarzach reszty widziałam, że oni też są napięci. -
- Wiele rzeczy. Przez alarm bezpieczeństwa, podsłuch, jeśli dźwięk był głośniejszy niż 90 decybeli i inne podobne. Ale wszystko miało też ukrytą funkcję. X7D5. -
- Że co? - Zapytaliśmy wszyscy zdziwieni.
- Nasz, wynalazek, uwalniany przez mikrootworki w obudowie smartfona. Specjalny pierwiastek, który miał zabić ofiarę, jeśli ta przestała by używać telefonu. Oczywiście, taka śmierć trwała by o wiele dłużej, w zależności od tego, ile kto używał urządzenia. Mogło to się ciągnąć nawet latami przy niewielkich ilościach. - Odparł, a wielki dreszcz przeszedł marszem po moich plecach.
- O kurwa. - Zkomętował Jery, na co mężczyzna się uśmiechnął gdy zrozumieliśmy.
- Nawet, jeśli coś by go wykryło, to nic nie mogli zrobić. Wszak nieznana substancja, czytniki nie wiedzą co z tym zrobić. Wiele urządzeń poprostu ignorowało obecność X7D5 w organiźmie ludzkim czy zwierzęcym. W powietrzu był bardzo lotny i parował szybko, żeby nie zostawiać śladów, na wszelki wypadek. Wiecie chyba, do czego zmierzam? - Zapytał.
- My, my jesteśmy zarażeni tym gównem, prawda? - Zapytałam cicho, na co mężczyzna kiwnął z powagą głową.
- Jest na to jakieś, antidotum? - Zapytał blady Andrew.
- Za chwilę. Wy nie odczuliście działania substancji. Jeszcze nie. Jery częściowo, ale u was, zaczęło by to działać za jakiś czas. Dokładnie nie wiem, za ile , ale z pewnością byście to poczuli. -
- Odpowiadając na twoje pytanie Andrew, nie. Nie ma żadnego antidotum. Oficjalnie nie ma. Ale oczywiście ztworzyliśmy odpowiedni czynnik w laboratorium. Gdyby ktoś z nas wprowadził to do swojego krwiobiegu, przecież nie damy mu umżeć, prawda? -
- Co my mamy teraz zrobić? - Szepnęła Julie. Z jej oczu zaczęły lecieć łzy.
- Spokojnie Julie, spokojnie. Jak mówiłem, na nieprzewidziane wypadki. Zgodnie z zaleceniem góry, przyjechałem z czterema dawkami antidotum. To niewielkie dawki. Będziecie się potym czuć źle przez jakiś czas, ale to dla tego, że preparat musi usunąć i zneutralizować każdą drobinę, każdy atom X7D5. Dawanie zbyt dużej dawki może być niebezpieczniejsze, niż zarażenie się pierwiastkiem, więc często podaje się to raz dziennie przez mniej więcej tydzień, lecz na trujkę z was wystarczy pojedyncza dawka. Ty Jery musiż jeszcze wziąć to przez dwa następne dni. Chyba, że chcesz pogryść kwiatki od strony kożeni. - Powiedział Grzegorz wyciągając z kieszeni niewielkie jednorazowe strzykawki, które nam rozdał. Jery otrzymał trzy takie. -
- Jak się to stosuje? - Zapytał Andrew z zaciekawieniem oglądając fiolkę.
- Zwyczajnie. - Odparł mężczyzna.
Wszyscy bez wachania zaaplikowaliśmy sobie zastrzyki. Nie miało znaczenia miejsce. Nie w tym przypadku.
Po chwili płonącego bólu uczułam się tak, jakbym przechodziła właśnie ciężką grypę. Pochyliłam się i zwymiotowałam. Nie ja jedna. Wszyscy wymiotowali przez kilkanaście sekund. Gdy zkończyliśmy, Grzegorz pokiwał głową.
- To nie koniec. Radzę wam teraz wziąć urlop i odpoczywać przez kilka dni. Na mnie już pora i pamiętajcie o umowie. - Powiedział oddalając się.
Wróciliśmy do domu, zgodnie z jego zaleceniem prosząc o urlopy w pracy. Udało mi się wymigać od trzech dni wykładów gorączką.
***
- I jak? - Zapytał ktoś z ciemności mocnym, spiżowym głosem.
- Wszystko zgodnie z planem, szefie. - Odparł Tarski, siedzący na przeciwko rozmówcy.
- Przekazałeś im, lek? - Zapytał człowiek nazwany szefem.
- Oczywiście. XX264207321873 dodatkowe dawki, jak zalecałeś. -
- To powinno odsunąć nam ten, problem z przed oczu. Zahaczyli się paluszkiem o coś, o co nie powinni, mają nauczkę. -
- A co z naszym ostatnim planem? -
- Jakim? Aa tak. Plan. - Zkinął ręką na jedną z postaci stojących w cieniu.
Szczupła, wyjątkowo wysoka brunetka natychmiast podeszła do stołu, stukając opcasami wysokich na niemal pięć centymetrów szpilek. Czarna sukienka, w którą była ubrana powiewała lekko w wietrze, wiejącym przez uchylone okno.
- Eli, masz przygotowany folder? - Zapytał szef.
- Jest tutaj. - Odparła kobieta kładąc na stole plik papierów zpiętych blaszanym spinaczem.
- Świetnie. - Odparł rozmówca szeleszcząc kartkami.
- Mamy ich w garści. Na wszelki wypadek wyślijcie robota do opserwacji przez najbliższe, 3 miesiące powiedzmy. W razie braku niepokojących zachowań będzie można go wycofać. -
- Wszystko jasne. Uruchomić już Mimirona? -
- Taak. Sądzę, że to doskonały dzień na oficjalne otwarcie projektu Mimiron. Oczywiście jeśli nasza firma może robić coś oficjalnie. - Po tym zdaniu szef zaśmiał się gardłowo.
- A, właśnie, Elizabeth. Przyszły zamówienia na partię Snapa 666. Wiesz, co z tym zrobić, prawda? -
- Nie od dziś tu siedzę. - Eli wzruszyła ramionami, oddalając się z folderem w ręce.
- Widzisz Grzechu, wszystko idzie jak mechanizm kwarcowy w zegarku. Po co się martwić! - Szef poklepał pracownika po ramieniu. - Teraz nadchodzi nowa era fundacji Capara Mobile. Era światła. -
Ta historia jest jedną z tych, które postanowiłam wydać do szerszej publiki. To nie było nasze jedyne zetknięcie z podejżaną firmą. Pierwsze, ale nie ostatnie. Połączyło ono naszą czfurkę. Wymieniliśmy się kontaktem i spotykaliśmy wtedy, kiedy było to możliwe. Co do Capara, Niestety to pierwsze z nimi spodkanie w obliczu kolejnych, było niczym witaminka c przy wściekle goszkim paracetamolu.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz9. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-04-10 14:08:48
Deszcz bębnił jeszcze długie godziny. W trakcie kolejnego opadu zdążyli doświadczyć kilkunastu skoków napięcia, utrat prądu oraz wystrzałów z za okna, najpewniej wojskowych usuwających, chorych? Nie mieli pomysłu jak nazwać ludzi dotkniętych bakterią z wody.
- Słuchajcie dziewczyny. Zrobimy tak. Przestanie lać, znajdę jakąś maskę czy coś na wszelki, cholerny wypadek, pojadę do pracy, albo chociaż do Józka, zobaczę jak u nich. Podowiaduję się, co to jest za cholerstwo, może ktoś już wie więcej od nas. Zrobię zapasy, uszczelnimy dom i przeczekamy to jakoś. - Zaproponował Albert.
- Obawiam się, że to będzie jedyna dobra opcja. - Odparła Anna przytulając mocno męża.
- Nie chcę się narażać, ale wiesz, jak jesteście dla mnie ważni. Nie chcę żyć w nieświadomości. - Mężczyzna rozpoczął przegrzebywanie szafek. Oczywiście, jakto zazwyczaj bywa to, czego szukał, znajdowało się na samym dnie.
Stara maska przeciwgazowa. Porysowana, rdzewiejąca, ale sprawna! Przy okazji poszukiwań znalazł też kilka innych, wartych uwagi przedmiotów. Starą wiatrówkę, woreczek ze śrutem, powojenne, drewniane radio, oraz kilka innych rzeczy mniej lub bardziej ważnych, które umieścił w bardziej widocznym miejscu. Wiatrówkę i maskę jednak zapakował do plecaka.
- Zamknijcie drzwi. Zapukam 3 razy, potem 3 i znowu 3 z przerwami, wtedy otwórzcie drzwi. Inaczej nawet nie myślcie o tym, żeby dotykać zamka. Rozumiecie? - Zapytał, na co kobiety kiwnęły z powagą głowami.
Gdy deszcz przestał padać Albert wyszedł z domu z maską zawieszoną na szyii. Ulica wyglądała jeszcze gożej niż ostatnio. W kałużach pływały smętnie skrawki ubrań, potłuczone butelki, resztki jedzenia oraz odłamki cegieł. Kilka osób z sąsiedztwa też postanowiła wyeksplorować nową sytuację, ponieważ poruszali się niemrawo także z maskami. Czy to zrobionymi z garnka, miski czy czego innego, ważne było, żeby osłonić twarz na wypadek deszczu. A ten mógł zacząć koncert szybko. Chmury bowiem były obrzmiałe i wyglądały tak, jakby miały spaść z nieba na ziemię i eksplodować, zalewając wszystko zkarzoną wodą.
Mężczyzna wsiadł do auta. Z niepokojem zauważył, że na błotniku widać ślad korozji, a lakier jest w wielu miejscach roztopiony. Jakby woda albo jej napór niszczył po woli samochód. Na razie musiał to zignorować.
Zapuścił silnik i włączył radio. Bez ustannie jednak był nadawany komunikat o proźbie o zostanie w domach i czekania na newsy. Wdusił jednak pedał gazu i na niemal pełnej prędkości zkierował się do domu przyjaciela.
Dotarł na miejsce po kilkunastu minutach. Józef mieszkał niemal na drugim końcu miasta, w rzadko zabudowanym terenie. Miał dzięki temu dalej od firmy, ale zdrugiej strony szybciej zjawiał się na miejscu, bo korki były tutaj rzadkością.
Albert podjechał pod drzwi klatki, które wyglądały tak jakby ktoś chciał je wyrwać z zawiasów. Dolny zawias był ciężko uszkodzony i skrzypiał straszliwie, a klamka była ułamana. Mimo wszystko drzwi pozostawały otwarte.
Jednak nie. Uświadomił sobie po pchnięciu ich. Zamek był nadal zamknięty, lecz ktoś wysunął skobel z framugi, skutkiem czego klamka zamykała obecnie drzwi na słowo honoru, a stan zamka nie miał żadnego znaczenia.
Bez przeszkód udało mu się dotrzeć pod mieszkanie przyjaciela. Zaczął pukać i dzwonić dzwonkiem, lecz drzwi się nie otwierały. W jednym oknie paliło się światło, więc Józek był z pewnością w domu.
- Józek! To ja, Albert! - Zawołał przez dziurę po wizjerze.
Zamek szczęknął. Drzwi uchyliły się, odsłaniając bladego, zpoconego mężczyznę trzymającego w lewej ręce łom. Uspokoił się jednak, widząc na progu Alberta.
- Kurwa. Stary. Po jaką cholerę wychodzisz z domu! - Zapytał przepuszczając go w drzwiach.
- Nie możemy żyć w nieświadomości. Wypuścili ze szpitala Natkę. Zabunkrowaliśmy się w domu, a ja wyszedłem na zwiad. - Wytłumaczył, zciągając płaszcz na haczyk.
- Ja pierdole. Co tam się tak właściwie dzieje? - Zapytał Józef idąc do salonu.
- Nie będę cie oszukiwać. To wygląda jak z tandetnego horroru. Wszystko niszczeje, ludzie strzelają do siebie, nie było tutaj wojska jeszcze? - Zapytał ze zdziwieniem.
- A myślisz, że dla czego zawias jest wyjebany? - Odpowiedział pytaniem na pytanie. - Weszli, wywarzyli drzwi od klatki, zastrzelili chyba kogoś, poszli sobie jak gdyby nigdy nic, a ja tutaj siedzę jak trusia i boję się wystawić nos za drzwi! - Odpowiedział.
- Kurwa mać! - Odparł na to Albert.
- Lepiej bym tego nie ujął. Jakaś zaraza podobno. Syreny wyły jakiś czas, prąd strzelał, normalnie apokalipsa czy coś. - Józef wezdchnął ciężko, zpoglądając na obraz za oknem. Obraz nędzy i rozpaczy.
Inwazja, cz1, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-04-09 19:40:38
Na wstępie pragnę powiedzieć. Spokojnie, wszystko się kończy, wszystko się zaczyna nie umarło i może nawet dzisiaj będzie kolejny odcinek. Ale teraz zobaczcie, co się wylęgło w mojej chorej łepetynie.
Ośrodek 13 zawsze był zatłoczony. Czy to poprostu liczba petentów zgłaszający się do tej półtajnej bazy, czy poprostu pracownicy albo deleganci. Nie ważne, jaki był powód, bo skutek zawsze był taki sam. Terminale zatłoczone, ławki zajęte, a i podłoga pełna ludzi. Ten dzień wcale nie wyglądał, jakby miał wprowadzić rewolucję w działaniu bazy.
Jon przeciągnął się. Kolejny dzień w pracy. Gdy starał się o przyjęcie myślał, że będzie, interesująco. Ośrodek trzynasty, półtajny odłam strefy 51. A skoro strefa 51, no to musi coś tutaj być, prawda? Myślał przez pierwsze dni. Rzeczywistość jak to rzeczywistość dała mu solidnego kopniaka w tyłek, udowadniając, jak jest naprawdę. A naprawdę było biurokratycznie.
Zapytywani pracownicy też zachowywali się niemal jak roboty. Zapisać, zapamiętać, zamazać, zakazać, przekazać, zniszczyć, niczym polecenia zapisane na kości pamięci. Kilku co prawda wyłamywało się z tych dziwnych norm, ale były to raczej nic nie znaczące jednostki.
Obecnie, Jon przepracował w tym biurokratycznym szaleństwie dziesięć lat i ani razu nie widział niczego, nieprawidłowego. Niczego takiego, co możnaby uznać za rzecz do ukrycia przed światę. Prawdę muwiąc, mężczyzna dowiedział się od szefa, że prawdziwe obiekty ukryte są w ośrodku pierwszym. Trzynastka działała raczej jako pośrednik między prawdą a fałszem. Zbierali dane o świecie, przetwarzali i na ich bazie poszukiwali obiektów. Jonowi przypomniały się dni, w które namiętnie wczytywał się w artykóły fundacji SCP. Z rozbawieniem przypominał sobie jak wierzył w istnienie fundacji, która occzywiście zdanem Jona powinna istnieć.
W prawdzie istniała strefa 51, ale przynajmniej tutaj, gdzie Jon pracował, nie działo się nic.
Kolejne awansy nie znaczyły praktycznie nic, prucz ilości papierów do przerobienia. Im wyższe stanowisko, tym więcej śmieci. Co prawda płacili dobrze. 1000 dolarów piechotą nie chodzi, ale czy warto się tak poświęcać dla sterty papierków? Takie myśli przechodziły często przez głowę Jona, który gdzieś podświadomie wierzył w to, że w końcu nadejdzie dzień, w którym zobaczy coś, niezwykłego. Nie myślał jednak, że nadejdzie to tak szybko.
Dzyń, dzyń, dzyń, telefon zadzwonił któryśset raz z rzędu. Zirytowana Alice wezdchnęła, odkładając laptopa z właśnie czytanym artykułem. Podniosła słuchawkę pamiętającego Stalina aparatu i rzuciła.
- Alice Morgans, III wydział NASA, słucham? - Rzuciła.
- Alice, nie ma czasu. Zejdź szybko do laboratorium. Jest pewna, sprawa. - Odezwał się znajomy głos w słuchawce.
- Już już. Pali się coś? - Zapytała spokojnie.
- To nie jest rozmowa na telefon. Przyjdziesz, to się wszystkiego dowiesz! - Zawołał z lekkim ponagleniem.
- Już lecę. - Dziewczyna odłożyła słuchawkę, w biegu narzucając wiszący na oparciu fotela płaszcz.
Po wyjściu z pokoiku na piętnastym piętrze zkierowała się do windy. Zmieniła zdanie w ostatniej chwili widząc tłumek przed drzwiami. Zbiegła po schodach na poziom piąty. Zdyszana wpadła do drzwi znajdujących się w samym końcu korytarza.
Jak zwykle uderzyła ją ostra i ciężkawa woń odczynników, które były tutaj na porządku dziennym. Przy blatach krzątało się kilka osób, przestawiając coś w zlewkach i dolewając jakieś płyny. Przy najnowszym wynalazku wykupionym od fundacji X, telektroskopie, stał wysoki, szczupły blądyn ubrany w biały, lekko wygnieciony kitel. Na widok wchodzącej zerwał się od urządzenia.
- Alice, dzięki Bogu. Właśnie patrzyliśmy na gwiazdy, ustalaliśmy korekcję, i zobaczyłem to. - Zaczął ledwo widząc zziajaną przyjaciółkę w progu.
- Matthew, czekaj chwilę. - Wysapała, podchodząc do urządzenia. Uaktywniła interfejs dotykowy i ustawiła przekaźnik na tryb pionowy. Elastyczna rura ze zgrzytem silniczka wysunęła się z obudowy, by znajdująca się na końcu specjalistyczna kamera mogła pokazać obraz z za okna, a ściślej, z za lustra polaryzacyjnego.
- No i co ty tutaj, - Zaczęła. Urwała jednak, patrząc na coś, co początkowo wyglądało jak zbiór koklorowych kropek, które po woli zwiększały się, gdy odległość do ziemi malała.
- Co to jest? - Wyrzuciła z siebie. -
- Nie wiemy. Ale ty już miałaś doświadczenia z badaniami meteorytów. Czy to może by ć kolejny opad? - Zapytał chłopak.
- Z takiej odległości, o tej porze i przy tym świetle za dużo ci nie powiem. - Odpowiedziała patrząc wciąż na powiększające się, tajemnicze obiekty.
- Oszacowaliście już czas opadu? - Zapytała po chwili.
- Kilka dni, około tygodnia. Powiedzmy, że 5 dni z hakiem. - Odparł.
- No nic, trzeba się poprostu przygotować. Wysłać zbieraczy, poinformować media, żeby nie latali nam tutaj teraz dronami i nie kombinowali. Zajmij się tym. Ja przez ten czas przygotuje stanowisko badawcze. - Alice była w swoim żywiole, planując wszystko z wyprzedzeniem.
Zbieraczami nazywano w tutejszym żargonie ludzi, którzy pracowali dla NASY, zbierając dla nich odnalezione, kosmiczne skały i inne ciekawostki. Było ich dużo i w różnych miejscach świata, to też pracowali szybko i sprawnie.
Alice udała się po jakimś czasie ponownie do swojego biura. Musiała wszystko przemyśleć, ustalić, załatwić, opłacić, sporo roboty. Ale może jednak warto? To pytanie krążyło gdzieś w głębi jej umysłu. Zajęła się wręcz mechanicznym przygotowywaniem wszystkiego na tyle, na ile było to oczywiście możliwe. Nie mogli ubezpieczyć się na wszystko, ale na tyle, na ile się dało. W końcu nadszedł spodziewany dzień, gdzie widoczne już w całej niemal krasie obiekty były zauważalne w bezchmurnych obszarach Ameryki Północnej.
Koniec, creepy pasta.
Data publikacji: 2022-03-31 21:48:01
Witajcie wszyscy to czytający. Za pewne zastanawiacie się co to tak właściwie ma być ten koniec, o co z tym chodzi?
Wszystko wytłumaczę. Rozsiądźcie się wygodnie, zamknijcie oczy i wgłębcie się w historię.
Koniec. Czym tak właściwie jest koniec? Definitywnym urwaniem czegoś, po rozwiązaniu wszystkich spraw albo i nie, początkiem czegoś nowego, czy może tylko zbitkiem liter?
Pomyślcie chwilę nad tym. Przypomnijcie sobie jakieś końce w waszym życiu. Na pewno takie macie albo mieliście. Jeśli nie macie pomysłów pozwólcie, że wam podpowiem. Napisane egzaminy i testy, zakończenie szkoły, przechorowanie świnki albo innego wirusiska, tak na prawdę, podczas jednego dnia takich końców każdy z nas ma bardzo, bardzo wiele. Jest koniec snu rano, koniec jedzenia śniadania, koniec mycia się przed wyjściem do pracy, koniec podruży do tej pracy, wreszcie koniec pracy, koniec podruży powrotnej, koniec posiłku, koniec mycia się, koniec rozrywek, koniec snu, który otwiera początek kolejnego dnia, zamykając poprzedni tym samym końcem. Nasze życie sprowadza się tak naprawdę do kończenia. Żeby coś rozpocząć, trzeba coś innego zamknąć. Nie da się wkońcu rozpocząć następnego dnia, nie zamykając poprzedniego, albo wejść do pracy, nie kończąc do niej podruży, prawda?
Takie końce są oczywiście zupełnie normalne. Nic w tym dziwnego nie ma. Ale co jeśli to wszystko ma drugie dno, którego nie chcemy, albo nie możemy się doszukać? Być może coś steruje nami, zamykając za nami utarte ścieżki. Co jeśli my jesteśmy tylko obserwatorem tych zdażeń, albo mamy władzę tylko na czas ich trwania? Tego nie wiem ja, nie wiesz ty, nie wiedzą inni. Może ONI to wiedzą. Ale ostatecznie, ONI wiedzą wszystko.
Może pomyślisz, że to już koniec, tak, znowu koniec. Tej historii, ale to dopiero początek. TO będzie się zapętlać w nieskończoność. Nie można wszak ztworzyć dwóch końców bez początka po środku. 2 początki? Można oczywiście. Gdy jedziemy do sklepu i odbieramy telefon to rozpoczynamy podruż i rozmowę telefoniczną. Ale nie możemy jednocześnie rozpocząć i zakończyć czytania czegoś. Każda czynność składa się wsumie z trzech części. Początku, środka i końca. Znowu nasz ulubiony koniec, albo jak kto woli zakończenie.
Znacie określenie palić za sobą mosty? To też opiera się na naszym przeklętym końcu. Bo czymże jest takie palenie mostów, jak nie końcem czegoś? Potraficie to lepiej ztreścić do jednego słowa?
Jestem pewien, że apsolutnie nie. Ale wiecie, co jest w tym najgorsze?
Koniec jest nieodwołalny. Dla tego zawsze przemyśl swoją decyzję. Zawsze! Gdy dojdziesz do jej końca, nie będzie już odwrotu.
Taka jest naturalna kolej rzeczy, taki jest porządek tego świata.
Jeśli jednak jesteś pewien, że jesteś tylko marionetką, odpręż się i rozluźnij. I tak nie masz wpływu na to, co się z tobą stanie. To czemu nie masz potraktować tego jak dobrego filmu?
Rozdział 1
Data publikacji: 2022-03-06 15:32:18
Tym czasem.
Jednostka SCP, ośrodek PL160, województwo Zachodniopomorskie, Kołobrzeg.
Jak na codzień korytaże ośrodka 160 polskiej filii SCP były pełne spieszących wszędzie naukowców, pudeł z wyposażeniem oraz innych, niezbyt związanych z fundacją przedmiotów. Złośliwi twierdzili, że ośrodek PL 160 jest najbardziej zatłoczonym ośrodkiem fundacji na całym świecie. Wedłóg nich, nawet chiński ośrodek 66 nie mógł się mu ruwnać.
Prawda wyglądała nieco inaczej. Do ośrodka 160 zwykle trafiały obiekty SCP, których nikt nie chciał w innych ośrodkach, czyli w większości ketery oraz takie, co do których nikt nie był pewny ich działania. Praca tutaj była bardziej niebezpieczna, niż w reszcie fundacji, ponieważobiekty często niezidentyfikowane trafiały tutaj do analizy, która mogła zkończyć się czyjąś śmiercią. Inna sprawa, że pracownicy tego ośrodka to też był wsumie odsiew ludzi, których albo nie lubiano, albo nie chciano, albo niemiano gdzie wcisnąć, to też wciskali ich tutaj, do ośrodka PL 160.
Jednym z wieloletnich pracowników ośrodka był Stanisław Brzeski. Dowódzca oddziału MFO delta 2, do którego przypadkiem lub nie należała jego żona, najstarszy syn oraz najlepszy przyjaciel. Wsumie nikt nie wiedział, włącznie ze Staszkiem, na jakiej zasadzie, wedłóg jakiego wzorca jego grupa została uformowana.
Czy był to zbieg okoliczności, czy działanie celowe, członkom grupy ono w pełni odpowiadało, to też nikt nie oponował.
Grupa Stanisława była często wysyłana tam, gdzie inne grupy nie dawały sobie rady. Kto zabezpieczał ketery? Stanisław. Kto szukał istoty z filmu "coś", wytworzonej przez pewien obiekt SCPPL? Wiadomo kto. Kto przewodził nieudanej akcji odzysku wykradzionego SCPPL500 z ośrodka? MFO delta 2 oczywiście. Wreszcie, kto dowodził akcją odzysku SCPPL500, przy okazji musiał pozbyć się niewygodnego obecnie właściciela podmiotu? Oczywiście MFO delta 2.
Stanisław z ogromnym spokojem znosił to wszystko mażąc, że kiedyś jego grupa zostanie wreszcie docenionatak, jak on by tego chciał, i że zostaną przeniesieni do innego, normalniejszego jeśli można tutaj muwić o normalności, ośrodka fundacji.
Z rozważań przy biurku wyrwał go trzask otwieranych drzwi.
- Tak? - Zapytał odwracając się razem z popękanym, skajowym fotelem.
- Pan Stanisław Brzeski? - Zapytała szczupła, młoda brunetka przed trzydziestką ubrana w wręcz neonową, czerwoną sukienkę i wysokie szpilki, kompletnie nie pasujące do fryzury oraz kolczyków w kształcie pocisków. W prawej ręce dzierżyła skórzaną teczkę, na około której zaciskała pomalowane na czerwono paznokcie. Chociaż po bliższym przyjżeniu się Stanisław zauważył, że nie tylko paznokcie dziewczyny są zerwone. Całe ręce, mniej więcej do łokci były unużane w czerwieni. A czy to znaczyło, że?
Spojżał na jej ubiór.
To, co wydawało się początkowo czerwoną suknią, było w żeczywistości niegdyś białą, lecz obecnie czerwoną suknią.
- O kurwa. - Powiedział z otwartymi szeroko ustami. - Co się pani stało! -
- Piętro trzecie, pokój 5. Kłopoty. Wysłali mnie, żebym poprosiła pana o wsparcie. - Wyrzuciła na jednym oddechu wpadając do pokoiku. Ledwo weszła, padła na drugi, mniej zniszczony, brązowy fotel, zmieniając szybko jego barwę na pomarańczową od posoki, znajdującej się na jej ciele.
- Zaczekaj! - Powiedział Stanisław podbiegając do szafki ściennej. Wyciągnął z niej bandaże, wodę utlenioną i inne medyczne akcesoria.
- Nie trzeba! - Dziewczyna machnęła ręką ciężko oddychając.
- To, nie pani? - Zapytał wskazując na ślady posoki.
- Niee. To właśnie ten problem, z którym zostałam wysłana. Dominika Górska. - Odparła wyciągając zakrwawioną dłoń w kierunku mężczyzny, który po chwili wachania ją uścisnął.
- Już biegnę. Mam coś zabrać, zebrać resztę? - Zapytał gorączkowo przeszukując biurko w poszukiwaniu akcesoriów MFO.
- Reszta już czeka na miejscu. Tylko podstawowe wyposażenie. - Odparła rozmówczyni.
- Dobrze. Zaczekaj tu, odpocznij, umyj się, tam masz łazienkę. - Odparł Staszek pospiesznie naciągając mundur.
Wybiegł z pracowni, przeskakując po 2 schodki na raz. W jego głowie panowała gonitwa myśli. Co tam się znowu odpierdala! Myślał.
Po ostatnim, to jest gęstym, samoświadomym śluzie, który chciał zatrudnienia w fundacji myśląc, że to budka z kebabem, chyba nic nie mogło go już zdziwić. Lecz gdy wparował do pokoju, wskazanego mu wcześniej przez Dominikę, zamarł.
Pomieszczenie nie było wielkie, ale nie było też małe, mniej więcej wielkości przeciętnej kawalerki. Bywał tu czasami, lecz czy tu zawsze było tyle czerwieni?
Nie, zdecydowanie nie. Obecnie niemal wszystko i wszyscy pokryci byli czerwoną substancją, która podejżanie przypominała krew. Lecz czy nią była?
Po piętnastu latach pracy w fundacji nigdy nic nie wiadomo. Pomyślał Stanisław kierując się do stołu.
- Zostałem wezwany, o co cho, - Urwał, patrząc ze zgrozą na scenkę, rozgrywającą się za stołem.
Mierzący grubo ponad pięć metrów humanoid, który głową szorował niemal po suficie, ściskał lewą ręką kilkunastu pracowników fundacji. W prawej ręce potwora znajdowało się dziwne ostrze. Przypominało puginał, lecz jego barwa przywodziła na myśl nieskończony przestwór pustki. Poprostu nicość. Czarna, głęboka, pochłaniająca każde istnienie.
Byt ubrany był w pokryty posoką kaftan. Z jego prawego boku ciekł czerwony płyn, który najprawdopodobniej był źródłem problemu, czyli zalania pokoju, pokrycia ubrań wszystkich obecnych, oraz znajdującej się obecnie w gabinecie Brzeskiego kobiety.
- Staszek? - Usłyszał cichy szept obok. Gdy się obrucił zobaczył Marka, swojego wieloletniego przyjaciela na dobre i złe.
- Co tu się odpierdala? - Syknął Stanisław.
- Kurwa. SCPPL488 uciekł z przechowalni, w jego ręce pojawiło się to dziwne ostrze, poczym chciał spierdolić z placówki. W pościg rzuciło się za nim kilkunastu ludzi, których tutaj widzisz. Zagnał ich tutaj, przycisnął do ściany i stoi tak. Ktoś trafił go serią z kałacha, ztąt ta rzeka krwi lejąca się z jego boku. Potrzebujemy cie, bo już miałeś z tym chójem doczynienia wcześniej. - Wyjaśnił Marek.
- Dobra, przygotój mi trochę soli, sprubuję pertraktacji. Jak nie wyjdą, przejdziemy do ostateczności. - Odparł Staszek.
Marek błyskawicznie wyślizgnął się z pomieszczenia. Stanisław tym czasem spojżał prosto w zimne oczy podmiotu.
- SCPPL488, proszę odsunąć się od więźniów oraz upuścić ostrze! - Zawołał.
- Ahh. Pan naukowiec. Jak mi miło. - Odparł szyderczo podmiot.
- Czego chcesz? - Zapytał krudko mężczyzna.
- Tego c zawsze. Wolności. Oddajcie mi tarczę, wypuśćcie. Inaczej zobaczymy, ile mleczka wycieknie z tych tutaj. - Syknął potwór przyciskając czubek ostrza do najbliżej znajdującego się mężczyzny.
- Dobrze wiesz, że nie możemy cie wypuścić. Nie masz prawa wogule poruszać się po placówce. Wróć do przechowalni, a może nie zostaną wyciągnięte żadne konsekwencje! - Krzyknął Stanisław.
SCPPL tylko zarechotał szyderczo, patrząc nadal zimno na naukowca.
- Skoro tak, to niech rozpocznie się gra. Jestem niekompletny, ale siły mi wystarczy, by zmiażdżyć te robaki. - Odparł humanoid.
Już już miał wbić czubek ostrza w gardło człowieka najbliżej, lecz w tej właśnie chwili wrócił Marek z pojemniczkiem z solą.
- Nie dajesz mi wyboru! - Zawołał Brzeski sypiąc solą w oczy podmiotu.
SCPPL488 zaryczał nieludzko, wypuszczając ostrze, które z brzękiem upadło na panele. Zgiął się w pół. Rana w jego boku bluznęła jeszcze strugą krwi, poczym się zamknęła, a podmiot przewrócił się z hukiem. Nastała cisza.
Wstęp i prolog
Data publikacji: 2022-03-06 13:18:37
Witajcie! Wkońcu postanowiłem coś z tym zrobić. Mianowicie od dość dawna korciło mnie, by napisać opowiadanie lekko lub też nie inspirowane SCP, uniwersum, które swoją drogą baaaaaaardzo gorąco polecam. Jeśli się wam spodoba, rozważę przeniesienie na stronę wiki, to jest.
http://scp-wiki.net.pl
Tak więc zapraszam do początków tej historii.
Czy da się żyć w zniszczonym świecie? W świecie takim, w którym nie obowiązują żadne prawa? Gdzie ludzkość oraz inne istoty muszą myśleć o tym, czy dożyją do jutra? To pytanie często zadawał sobie Meffess. Od wielu lat widział rozpad świata. Wprawiało go to w ogromny smutek. Smutek, który niczym wzburzone jezioro wylewał się za granice jego ciała i umysłu, uderzając rykoszetem w innych. Smutek, który był nieskończonym wodospadem cierpienia. Wreszcie smutek, który stanowił esencję jego obecnego istnienia.
Przez długi czas należał do Zepsutego Kościoła. Tam pobierał nauki od najwyższych Mekhanitów, by wreszcie opuścić to miejsce, raz na zawsze. Zrozumiał, że ich wyznania są w obecnej sytuacji pragnieniem powrotu tego, co było. Lecz Meffess wiedział, że to niemożliwe.
Obecnie był ścigany przez praktycznie wszystkich. Mekhanici poszukiwali go by pozbyć się niewygodnego świadka ich rytuałów, nienależącego do nich. Fundacja SCP, by przechwycić jego największy skarb, a jego pamięć wymazać, niczym uczeń wymazuje mokrą gąbką czarne litery z białej powieżchni tablicy, pozostawiając pustkę, którą należy zapisać od nowa na sposób inny, być może powiązany z poprrzednim, lecz tak od niego różny.
Lecz to nie były jedyne kłopoty Meffessa. Był także ścigany przez Marshalla, Kartera oraz Darka. Powód tego pościgu zawsze wywoływał uśmiech na jego twarzy. Akcja była perfekcyjna w każdym calu.
Ostatnim nieprzyjacielskim frontem, z którym musiał się zmagać było XPD. Przypadkowo było to też jedyne, którego naprawdę się bał.
Gdy tu trafił kilka lat temu i chciał rozpocząć nowe życie, przy okazji uciekając od dawnych problemów, zadarł z niewłaściwą osobą, co zrzuciło na jego kark całą w rogo nastawioną grupę. Grupę, która nie cofała się przed niczym. Dysponowała rzeczami, o których zwykli obywatele mogli tylko mażyć, a SCP z chęcią położyło by na nich łapy, by je zagarnąć pod pretekstem ochrony społeczeństwa przed niebezpieczeństwem. Lecz Meffess wiedział, czemu fundacji aż tak bardzo zależy na owych artefaktach.
Użyte w odpowiedni sposób pozwalały niemal zapanować nad tym światem osobie dzierżącej owe relikty. Dawały jej władzę nad żywiołami, pogodą oraz częściowo klimatem i istotami, co tworzyło niemal boga z takiego człowieka.
Meffess spojżał na lewy nadgarstek. Był to stary nawyk. Zegarek szczęśliwie nadal tkwił mocno zaciśnięty na jego nadgarstku.
Był to jego największy skarb, który ukradł od fundacji, która zabrała go Marshallowi, który wyrwał go od dr. Wondertainmnenta, który, dalsza historia obiektu nie była Meffessowi znana. Znane zato mu było jego działanie.
Niepozornie wyglądający zegarek miał całą masę przycisków oraz duży, dotykowy ekran. W rękach doświadczonej osoby pozwalał na tworzenie międzywymiarowych portali, przenoszenie się w czasie, oraz kilka innych sztuczek.
Po pozyskaniu obiektu, początkowo mężczyzna myślał, że znalazł się w fundacji przez pomyłkę. Lecz szybko przekonał się o jego właściwościach, gdy przypadkiem przeniósł się do Portugalii, spadając na dach jakiegoś domu, czym przeraził będących tam urarzy.
Wtedy zrozumiał, jaki to skarb wpadł w jego ręce. Początkowo rozważał nawet przymocowanie urządzenia na stałe do ręki za pomocą kleju albo poprostu szycia, lecz musiał to odrzucić. Pasek urządzenia nie pozwalał na oddziaływanie żadnych substancji bezpośrednio na jego powieżchnię. Klej błyskawicznie parował, taśma traciła lepkość, a igły łamały się, gdy prubował przyszyć go sobie do nadgarstka. Postanowił więc zapiąć go na zawsze na nadgarstku i pilnować, jak oka w głowie.
Po ucieczce zchronił się w tym nieprzyjaznym, wypalanym przez olbrzymie słońce świecie. Wiedział jednak, że SCP jest na jego kroku. Tylko dzięki jego sprytowi oraz pewnym ulepszeniom, które zyskał jeszcze będąc Mekhanitą, pozwoliły mu tak długo ukrywać się przed wrogiem. Czuł jednak, że niedługo będzie musiał szukać nowego domu. Na jakiś czas.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz 8. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-17 21:04:38
Na nasze szczęście awaria w elektrowni nie była chyba zbyt poważna. Prąd wrócił po kilkunastu minutach, po których pojawiła się reszta pomocników człowieka XXI wieku.
Albert zadzwonił ponownie do szpitala, w którym znajdowała się jego siostra.
- Tak? Jeśli to coś ważnego proszę szybko. - W słuchawce rozległ się lekko chroboczący głos w akompaniamęcie wrzasków i nieludzkich jęków.
- Chciałbym się dowieedzieć, w jakim stanie jest moja siostra. - Powiedział mężczyzna starając się przekrzyczeć hałasy.
- Poproszę o więcej danych. - Odparł głos z drugiej strony.
- Natalia Górska. - Odparł Albert.
- Tak. Wszystko jest na dobrej drodze. Mamy tutaj teraz jednak, pewne problemy. Jeśli to możliwe, prosimy o szybkie odebranie, ponieważ najprawdopodobniej szpital zostanie zablokowany przez wojsko. -
- Jestem bratem. Albert Górski. Mam podać numer dowodu? -
- Nie będzie to potrzebne teraz. Proszę przyjechać szybko i uważać na drodz, -
Sygnał urwał się. Ostatnim, co usłyszał Albert, był świdrujący krzyk.
- Jadę do szpitala. - Oznajmił siedzącym w salonie kobietom.
Wybiegł z domu krzywo zapinając kurtkę. Wsiadł do auta i zapuścił silnik. Gdy wyjechał na ulicę, aż przetarł oczy.
Po ulicach biegały dziesiątki zakażonych. Biegali, szukając żeru. Po ich twarzach widać było rozpaczliwy instynkt przetrwania. Z ust kapała gęsta ślina. Na widok innych oblizywali się i rzucali na ludzi. Wgryzali się w nich. Wyszarpywali kawały mięsa i skóry, przeżówając to z wyraźnym wstrętem. Niektórzy wymiotowali, lecz zmuszani okropnym głodem nadawanym przez wirusa podnosili to co zwymiotowali i wpychali do ust.
Albert sam miał ochotę zwymiotować. Wkońcu otworzył okmo i zrobił to. W jego głowie panował chaos. Był przerażony.
- Ja pierdole. - Szeptał tylko patrząc na zjadających i zjadanych.
Wyglądało to jak film o zombie w wersji 2.0, gdzie zombiaki są nadal ludźmi. To było we wszystkim najgorsze. Na domiar złego, fioletowe obłoki znów się nadęły, zwiastując kolejny deszcz.
Wbiegł do szpitala przez wyrwane z zawiasów drzwi. W hallu panował chaos. Podbiegł do jednego z wolnych okienek.
Górski. - Wydyszał pokazując dowód. Siedząca z aokienkiem osoba tylko kiwnęła szybko głową wskazując odpowiednie drzwi.
Albert wbiegł na salę. Natalia siedziała na łużku z przerażeniem wymalownaym na twarzy. Na widok brata zerwała się rzucając się w jego ramiona.
- Al, Albert! To, to wszystko. - Mówiła sącząc z oczu wielkie łzy.
- Chodź, pojedziemy do domu. Tam, tam wszystko jakoś się ułoży. - Prubował dodać pewności siebie zarówno sobie, jak i siostrze.
- Jak myślę o, o nich wszystkich. Obudzić się tylko po to, by znaleść się w środku takiego czegoś, - Szlochała dalej, idąc za Albertem.
Gdy przyjechali do domu kobiety w salonie żywodyskutowały. Na ich widok zerwały się ściskając ich z nową siłą.
- Nikola, poznaj Natalię, moją siostrę. Natalia, o to Nikola. - Zapoznał wszystkich Albert.
Po opowiezeniu historii, w której uratował Nikolę, Natalia głęboko wezdchnęła, ocierając łzy.
- W szpitalu wcale nie było lepiej. Pierwsze, co widziałam po przebudzeniu, to była kompletna ciemność. W tle słychać było jakieś krzyki. Chciałam wstać, ale nie mogłam. Wkońcu gdy mi się to udało wyjżałam przez szybę w drzwiach. Tam, tam ludzie do słownie gryźli ludzi. Rozumiecie! Jakieś zombie! Na salę wszedł lekarz, podał mi jakieś leki i powiedział gdzie trzeba, że się obudziłam. Zrobili mi szybko jakieś badania i wysłali do poczekalni. Zwalniali łóżka dla tych, sama nie wiem jak ich nazywać. -
- Tutaj wcale nie było lepiej. Jak ci wcześniej mówiłem, po deszczu wyszedłem na zewnątrz. Dwuch szarpało się z Nikolą. Jarek i Stasiek mi pomogli. A potem pojawiło się wojsko. Kilka razy strzelił prąd, bez przerwy nadawali i nadają jeden, ciągły komunikat o zkażeniu na skalę światową. Podobno to coś w tych chmurach powoduje te zmiany w ludziach. Przemienia ich w te bestie. - Mówił Albert.
- W trakcie śpiączki, często śnił mi się ten wypadek. Ale w ciągu ostatnich kilku dni przed zdeżeniem siedzący w tirze kierowca obracał głowę w moją stronę i mówił. "Koniec jest blizko", po czym, wbijał się w moje auto. - Powiedziała Natalia.
- Dobrze, że z tobą jest już wszystko dobrze. - Powiedziała Anna.
Wszyscy rozmawiali potym jeszcze o rzeczach różnych, wspominając stare czasy, by się rozluźnić chociaż na chwilkę, gdy usłyszeli monotonne bębnienie.
- Zaczęło się. Znowu pada. - Szepnęła Nikola.
Cdn.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz 7. Crepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-16 18:16:36
Od autora. Tutaj bardzo chaotycznie, ale tak miało to być. Wszak sytuacja nie napawa optymizmem.
Kilkanaście, do słownie kilkanaście minut po rozpoczęciu się pandemonium znów zaczęła działać telewizja, radio i inne media. Było to nawet dość zabawne. Na ulicach dzieje się masakra, a tutaj ktoś przypomniał sobie że ajj, zapomnieliśmy o mediach!
Na wielu kanałach nadawana była ciągiem jedna i ta sama informacja.
- Uwaga uwaga! Wiadomości z ostatniej chwili! Wykryto nieznanego wirusa, pochodzącego z chmur! Zawarta w deszczu substancja to mikroskopijny wirus. Wnika do organizmu przez dostanie się deszczu do oka, ucha, nosa, ust lub innego miejsca newralgicznego na ciele. Dotyka on tak samo zwierząt jak i ludzi, a jego obiawy można śmiało określić na zombicystyczne. Tak, dobrze słyszycie. Zarażeni w początkowej fazie działania wirusa, który rozpoczyna pracę prawie od razu od dotarcia do ciała, zaczyna podnosić temperaturę zarażonego. Ten czuje się źle. Po kilkunastu minutach wirus doprowadza do silnych wymiotów, podczas których ofiara pozbywa się całkiem zawartości żołądka, oraz wypłukuje się z wielu składników. Wtedy następuje faza trzecia, czyli blokada mózgu, wszystkim steruje od teraz wirus. Zarażeni to do słownie żywe zombie! Nakazuje się mieszkańcom pod żadnym pozorem nie wpuszczać mających oznaki do domów. Miasta będą teraz przeszukiwane przez wojsko i policję. Tam, gdzie będzie dużo zakażonych, domy będą równane z ziemią, lub wysiedlane masowo. Choroba wydaje się nieuleczalna. Niestety trzeba zabijać zakażonych, lub przechowywać ich w sterylnych pomieszczeniach do badań, którymi zajmuje się już wiele firm farmaceutycznych. Zakażony jest w pełni świadom swej postawy, w pełni żywy. Nie jak typowe zombie. Wirus wydaje się nie przenosić z istoty na istotę, jedynie przez kontakt krwi lub śliny. Podczas wychodzenia z domów należy zasłaniać szczelnie twarz. Jak rozpoznać zarażonego? Podpuchnięte, czerwone oczy. Rumiana twarz, słabe i powolne ruchy, zaburzenia. -
Komunikat ten zalewał także setki portali społecznościowych i płynął ze wszystkich głośników całego miasta, w akompaniamencie syreny alarmowej.
- O kurwa. - Szepnęła Anna.
- Nikola, co z twoją rodziną? - Zapytał Albert kładąc dziewczynie dłoń na ramieniu.
- Nie, nie wiem. Mieszkają w krakowie. Ja się przeprowadziłam ze względu na studia, i pracę. - Odparła blada dziewczyna.
- Miejmy nadzieję, że wszystko z nimi w porządku. - Wezdchnął Albert.
- Nie masz chyba wyboru i musiż zostać tutaj. Postaram się jakoś dostać do twojego domu po rzeczy czy coś, daj mi klucze i adres.
- Kwiatowa 6, mieszkanie 4 na pierwszym piętrze. - Odparła podając klucze Albertowi. Nie prubowała nawet proponować pomocy albo się sprzeciwiać, widząc jaka jest sytuacja. Z resztą czuła się bezpiecznie w tym domu. Mężczyzna, natychmiast wybiegł z domu.
Wrócił po kilkunastu minutach z plecakiem i walizą, blady bardziej niż wcześniej.
- Słuchajcie. To jest poprostu jakaś masakra. Widziałem jak, wojsko strzela do ludzi! Do ludzi, rozumiecie! Nawet zwykłą gorączkę, pierdoloną gorączkę potrafią wziąć za obiaw! Nie sprawdzają tego w żaden sposób! A co do twojego dawnego domu, to już tam nie wrucisz. Nigdy. Coś wybuchło na strychu, najpewniej jakiś niewypał albo coś, albo ktoś podłożył ogień, i budynek, w ostatniej chwili udało mi się ocalić to i spierdolić. - Powiedział.
- Dziękuję. - Powiedziała blada Nikola ustawiając rzeczy w sypialni, pod oknem.
- Co my teraz zrobimy! - Panikowała Anna.
- Nie wiem. Musimy być bardzo ostrożni. Dzwoniłem do Józka jak wracałem. U niego sytuacja wcale nie jest lepsza. Wyburzanie masowe, mordowanie na potęgę. To jakiś horror. - Odparł.
- Co, co z Natalią? - Zapytała Anna.
Albert zaklął wyszarpując z kieszeni telefon. Jak na złość właśnie wtedy rozległ się głośny trzask, po którym zniknął zasięg. Przestały znów działać rzeczy takie jak prąd, czy tv.
- Co tam się dzieje! - Zawołała Nikola patrząc przez szyby.
- Chyba, chyba elektrownia runęła. - Odparł mężczyzna.
- Napór zakażonych? -
- Chój wie. -
Cdn.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz6. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-10 21:35:00
Od autora.
Heh, zrobiłem błąd i teraz za to płacę. Mogłem zacząć od pierwszoosobowej narracji, a teraz muszę używać tego trzecioosobowego czegoś, przynajmniej do końca części pierwszej. No cóż, życie.
- Mieszkasz gdzieś tutaj? - Zapytał się Albert nowo poznanej.
- Niedaleko, w tamtych blokach. - Dziewczyna pokazała ręką na dobrze widoczne kolosy, które po deszczu sprawiały wrażenie dość nieprzyjaznych. - Ostatnio był jakiś problem ze śmietnikami i tymczasowo przydzielili nam te, dla tego musiałam się tutaj udać. -
- Ale kurwa. Do czego to dochodzi, że nawet w okolicy nie można się czuć w pełni bezpiecznie. - Wezdchnął Stasiek odpalając peta.
- Dzięki za pomoc, tak wogule. - Powiedziała Nikola.
- W tych czasach musimy się trzymać razem. - Zaóważył Albert.
- Chyba się będę zbierać na razie. - Kobieta wstała obracając się w kierunku bramy.
- Chyba jednak nie. - Powiedział Albert wskazując blok, do którego właśnie wchodziła grupa umundurowanych.
- Ci goście czasami też nie byli z tamtąt? - Zastanawiał się Jarek.
- Chyba tak, a co? - Zapytała Nikola i pobladła po chwili, gdy przyszło zrozumienie.
- Kfarantanna na blok. Może lepiej na razie zatrzymaj się u mnie. Mamy duży dom. - Zaproponował Albert, na co dziewczyna hętnie przystała.
Odprowadził niedawno co odratowaną do domu. Anna początkowo była zdziwiona wszystkim, ale po opowiedzeniu całej historii przez Alberta od razu otworzyła się na nowo poznaną.
- Jeśli mogę zapytać, ile masz lat? - Zapytała gdy siedzieli przy stole, pijąc herbatę.
- Dwadzieścia cztery. Po studiach. - Odparła dziewczyna.
- Tyle ambicji, a tu przychodzi takie coś. - Zaóważyła ze smutkiem Anna.
- Jadłyście coś? - Zapytał się Albert żony.
- Zrobiłam młodej tosty, to razem z nią zjadłam. - Odparła Anna.
Ich rozmowę przerwał dźwięk syreny.
- Zaczyna się. - Powiedział Albert. Anna jednak go uciszyła licząc coś po cichu. Po kilku minutach powiedziała zduszonym głosem.
- Zkażenie. -
- Co? - Zapytał Albert.
- Słuchaj. - Odparła. Mężczyzna zaczął cicho liczyć. O pomyłce nie mogło być mowy.
- Myślisz, że to to coś z chmur wywołuje teraz, nową epidemię? - Zapytał.
- Nie wiem, ale, ale tak to wygląda. - Odparła Anna.
Wtedy za oknem rozpoczął się chaos. Syreny, wozy policyjne oraz pogotowia, straże pożarne, a nawet helikoptery wypełniły gęsto ulice całego miasta. Wszędzie rozlegały się strzały, nawoływania przez radio, oraz dziwaczne, niemal nieludzkie odgłosy.
- Co tam się odpierdala! - Zawołał Albert. Wszyscy podeszli bliżej.
To, co działo się obecnie za oknem, mogło by spokojnie być sceną z całkiem dobrego horroru typu apokalipsa. Żołnierze chodzili po ulicach z osłoniętymi twarzami. Nieliczni szfędający się ludzie o mętnych spojżeniach byli przez nich wychwytywani i zabijani w mgnieniu oka. Inni wgryzali się w cywili. Jedyna dobra strona tego była taka, że ugryzienie nie powodowało u zaatakowanego obiawów, jak w typowym filmie o zombie.
- Czy to jest, apokalipsa zombie? - Zapytała blada Nikola.
- Coś w tym stylu. Nie wierzę w zombiaki, ale ciężko nie wierzyć w jakiegoś potężnego wirusa, jak się go widzi. - Potwierdził Albert.
Od teraz, życie wszystkich ludzi miało wyglądać zupełnie inaczej.
Cdn.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz 5. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-09 17:00:25
Od autora.
Chyba wyszło troszkę słabiej, ale sami oceńcie. Czekam na komentarze.
Wkońcu deszcz dał za wygraną i przycichł na dobre, przynajmniej na jakiś czas. Ludzie zaczęli wychodzić z domów. Albert postanowił także wywiedzieć się co, gdzie i jak.
- Ja pierdole. Co to do kurwy nędzy było. - Odezwał się starszy brodacz z łysinką i dość potężnym piwnym mięśniem. Był to Stasiek. Sąsiad z piętra.
- Klęska żywiołowa? Co chwilę coś zapowiadają, to może wkońcu się to sprawdziło? - Zaproponował kolejny. Dość młody chłopak w powyciąganym dresie. Jarek.
- Chłopaki. Coś jest tutaj holernie nie tak. - Odezwał się Albert wchodząc w zgromadzenie.
- Hmmm? - Zapytał Stasiek wkładając papierosa do ust.
- No popatrzcie w górę. -
Wszyscy podnieśli głowy. Niebo z całą pewnością nie wyglądało normalnie. Chyba , że za normalne uznajemy wręcz granatowe, ciężkie chmurzyska ciągnące się jak żelki po nieboskłonie.
- No i? - Zapytał Staszek.
- Czy to wygląda normalnie? Nie. Ale tak właściwie wiemy, co się stało prucz wielkiej ule, -
Przerwał, ponieważ rozległ się głośny pisk i dziwne odgłosy z za siatki odgradzającej posesje.
- Co jest! - Zawołał Jarek odruchowo zaciskając pięści.
- Może lepiej sprawdzimy? - Zaproponował Albert, na co reszta ruszyła wyjżeć.
To, co zobaczyli nie napawało optymizmem. Na podwórku stała dość drobna, ciemnowłosa kobieta. Po woli zbliżali się do niej dwaj podejżani mężczyźni. Wyglądali dość Typowo. Jednak coś wyglądało nie tak jak powinno. Zbliżający się nieznajomi mieli w sobie coś, odstraszającego. Mokre, pozklejane w strąki włosy opadały na ramiona. Oczy były dziwnie puste. Ciekły z nich łzy. Jeden z nich krwawił z rozciętej ręki. Każda kropla krwi była przez niego dokładnie zlizywana.
- Z dzikim krzykiem skoczyli na samotną dziewczynę, rozdziawiając szeroko usta. Buchnął z nich obrzydliwy, kwaśny odór. Jakby, znajomy. Wyglądało to jak atak zombie. Tak, dobrze czytacie. Atak zombie. Ale bardziej zorganizowany. Bardziej, ludzki.
Nie miała szans. Sama, ponieważ z krzykiem wściekłości Staszek i Jarek skoczyli jej na pomoc. Po chwili postanowiłem dołączyć do imprezy. Rozpoczęła się szarpanina. Wszyscy grzmocili się po łbach. Polała się krew. Wkońcu jednak odnieśliśmy zwycięstwo nad nieznajomymi, przyduszając ich do ziemi.
- Co wy odpierdalacie! - Krzyknął Jarek wbijając jednemu kolano w brzuch.
- My nie chcemy. Musimy jeść! - Odkrzyknąłtamten prubując wbić zemby w rękę Jarka.
Zadzwoniłem tym czasem po karetkę. Powiedzieli, że postarają się przyjechać.
- Co musicie. - Zapytał Staszek trzymając drugiego.
- To, to jest, ten deszcz. Chęć ludzkiego mięsa. Nie uwierzycie nam. - Bełkotał pierwszy nadal usiłując ugryść Jarka.
- Może uciekli z psychiatryka? - Zasugerował Stasiek.
- Zachowują się jak idealni pacjęci. - Przyznałem trzymając gagatków.
Wkońcu przyjechał ambulans, unieruchomili gości i zabrali ich.
- Co tu się dzieje! - Zapytał Jarek jednego z lekarzy.
- To nie pierwszy taki przypadek dzisiaj. Ludzie, którzy wyszli na deszcz, jakby, zachorowali. Obiawy podobne lekko do wścieklizny, ale wygląda to bardziej jak, atak zombie. - Powiedział doktor.
- To niby ten pierdolony deszcz zamienia ludzi w zombiaki? Tak? - Pytał dalej Jarek.
- Człowieku, sami chcemy to wiedzieć, co się dzieje! - Krzyknął lekarz. - Zombie nie istnieją, ale to, to jest podobne, to co się z nimi wszystkimi dzieje. Z tego, co wiemy, ma tu przyjechać wojsko i zrobić przegląd. Wszyscy zarażeni najprawdopodobniej zostaną, - Nie do kończył. Nie musiał.
Po chwili karetka odjechała. Zostawiając nas z większą liczbą pytań niż odpowiedzi.
Głupio to zabrzmi, wiem, ale dopiero potym przypomniałem sobie o ściganej kobiecie. Nadal leżała na ziemi drżąc ze strachu.
Zbliżyliśmy się do niej. Na nasz widok napięła się gotowa do ucieczki, lecz było widać, że jest wyczerpana.
- Zostawcie mnie! - Zawołała gdy podeszliśmy bliżej. Jednak gdy spostrzegła że to my, a nie tamci, lekko się rozluźniła.
- Spokojnie. - Powiedziałem po woli podchodząc.
- Pozbyliśmy się problemu. - Powiedział Jarek.
- To, to było, chore. - Powiedziała postanawiając jednak nam zaufać.
- Jak to się wogule stało? - Zapytał Stasiek pomagając dziewczynie wstać.
- Wyszłam wyrzucić śmieci i wypuścić psa. I wtedy przez bamę wbiegła tamta dwójka. Rzucili się na mnie od razu. Dragon ugryzłjednego w rękę, ale potem uciekł, gdy tamten rzucił kamieniem. No a potem przyszliście wy. - Powiedziała.
- Kurwa. - Zkomętował Jarek.
- Może się sobie przedstawimy? - Zaproponowałem.
- Albert, Jarek i Stasiek. - Wymieniliśmy imiona.
- Nikola i dziękuję. - Odparła ściskając nasze ręce.
Cdn.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz4. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-05 14:34:46
Anna spojżała prosto w twarz Alberta. Mężczyzna widział jej napiętą twarz. Łzy stojące w oczach oraz wyraz czystego przerażenia dominujący nad wszystkim.
- Co, co teraz będzie? - Szepnęła patrząc wprost w oczy męża.
- Nie wiem Aniu. Musimy się jakoś trzymać. - Odparł cicho drżącym głosem.
Chociaż nie chciał, by Anna to widziała, bał się. Holernie bał się tego, co czai się teraz za bezpieczną granicą domu. Ale, czy była ona z pewnością taka, bezpieczna? Oby. Myślał.
Wsłuchiwali się w ryk wiatru, szum deszczu oraz coraz częstrze trzaski piorunów. Na dodatek właśnie wysiadł prąd, dodając otoczkę grozy całej sytuacji.
- Lepiej zobaczę, czy czy Emilka już śpi. - Powiedział Albert przytulając żonę.
Anna kiwnęła głową ocierając oczy. Mężczyzna zaś pokierował się do pokoju córki. Mała na szczęście leżała już w łóżku przykryta kołderką po szyję. Widok ten przywołał cień uśmiechu na twarz Alberta.
Ledwo wyszedł z królestwa dziewczynki jego telefon zadzwonił. Spojżał na ekran. Józek.
- Kurwa. - Przywitał się mężczyzna.
- Widziałeś, co się dzieje na dworze? -
- Niestety widziałem. -
- Co tam się może dziać. -
- Nie wiem. Może jakieś, kwaśne deszcze? -
- Kurwa. Kwaśne deszcze wyglądają zupełnie inaczej. Widziałeś kiedyś fioletowe chmury albo takie pioruny? -
- No, nie. -
- Oby to nie było nic, co da się naprawić. Lepiej nie wychodź z domu i nie wypuszczaj dziewczyn, bo to się źle zakończy. -
- Ty też lepiej zatrzymaj swoje stadko w domu. -
- A myślisz, że co kurwa wypuszczę ich na to? -
- Dobra. Ktoś się do mnie dobija. Oddzwonię później. -
- Trzymaj się Albercik. -
- Po zakończonej rozmowie z przyjacielem Albert ciężko wezdchnął, udając się ponownie do salonu. Anna siedziała tam gdzie wcześniej, z głową wtuloną w ramiona. Jej ciało lekko drżało.
- Co, co chciał Józek? - Zapytała urywanym głosem.
- Sprawdzić czy żyjemy. - Odpowiedział mężczyzna.
- Ja nie wiem. Jak komuś się coś stanie? -
- Będzie dobrze. Popatrz na to z innej strony. Wiele już złego się działo, a my nadal żyjemy. -
- Tak myślisz? -
- Szczerze? Sam się holernie boję. Ale życie musi trwać dalej. -
Rozmawiali tak w półmroku. Po jakimś czasie poprostu położyli się w ubraniach. Myśleli, że nie zasną zbyt szybko, lecz Morfeusz szybko zabrał ich do krainy snów.
We śnie Alberta nawiedziła ponownie znana scena.
Dwa miesiące wcześniej.
- Dobra, muszę lecieć. Jutro wcześniej do pracy, bo nie ma kumpeli ze stanowiska. - Powiedziała Natalia ściskając Annę oraz Alberta.
- Trzymaj się siostra i uważaj na siebie. - Odparł mężczyzna.
- Zabrałaś papiery? - Zapytała Anna.
- Te z komody, tak. - Odparła dziewczyna chwytając już za klamkę.
- Natalka, tylko jedź ostrożnie, ślisko! - Krzyknął jeszcze Albert gdy jego siostra już zamykała drzwi.
Nie wiedział, czy usłyszała.
Natalia udała się do zaparkowanego pod blokiem brata mercedesa. Otworzyła go i wsiadła, włączając zapłon. Uruchomiło się radio, a pojazd ruszył.
Szczęśliwie dotarła do domu w jednym kawałku, lecz było już późno. Wykonała jeszcze szybko typowe czynności poczym poszła spać.
Przez noc sporo napadało śniegu, a woda pozamarzała tworząc bardzo niebezpieczne i zdradliwe placyki lodowe. Jadąca spokojnie do pracy dziewczyna jednak skupiała się w pełni na jeździe.
Zerknęła w lusterko w porę, by zobaczyć wielkiego tira uderzającego z ogromną mocą w przód jej auta. Siła zdeżenia była na tyle wielka, że pas bezpieczeństwa zerwał się o właśnie roztrzaskaną szybę. Był już wcześniej poluzowany zaczep. Natalia wypadła na drogę, uderzając się w głowę. Poczóła okropny ból.
Ostatnią rzeczą, jaką widziała przed zapadnięciem ciemności był wysiadający kierowca tira z telefonem w ręku i przerażeniem w oczach.
Czasy obecne.
- Nieeeee! - Krzyknął Albert zrywając się z łóżka.
Ten koszmarprześladowałgo już bardzo długi czas. Co dziwne, jego wrzask nie obudził śpiącej obok Anny.
Mężczyzna wyjżał przez okno. Wciąż lało jak z cysterny. Gromy trzaskały coraz częściej. Blok, w którym mieszkali zalany był do połowy wysokości pierwszego piętra. Wiele drzew leżało wyrwanych z kożeniami na ziemi lub pływało w mętnej zupie dziwnej cieczy.
Spojżał na zegar ścienny. Była czfarta nad ranem.
Albert udał się do toalety. Załatwił, co trzeba, poczym dalej poszedł spać.
Obudził się około jedenastej. Za oknem jednak nadal padało. Woda wzbierała dość po woli, to by ło chyba jedyne błogosławieństwo bardzo dziurawego chodnika w ich mieście.
- Kiedy się to zakończy. - Pomyślał patrząc na śpiącą jeszcze żonę.
Nie miał zamiaru jej budzić. Nie teraz. Nie, gdy na świecie, za oknem dzieje się takie coś.
Zadzwonił na wszelki wypadek do szefa. Był sumiennym pracownikiem, lecz co go wcale nie zaskoczyło szef powiedział, by nie wychodził pod żadnym pozorem z bezpiecznego, przynajmniej narazie, domu.
Jego córeczka co ciekawe także jeszcze spała. Albert włączył telewizor. Na wszystkich kanałach pokazywane były wiadomości ze świata. Wszędzie, do słownie wszędzie padał ten deszcz, strzelały błyskawice i wszystko się rujnowało. Przyszłość Koło 13 obudziła się reszta domowników. Zjedli skromne śniadanie. Nie warto było marnować tak teraz cennego jedzenia.
świata do prawdy przedstawiała się bardzo źle.
Okazało się, że jednak nawet podczas tak koszmarnego dnia mogą zdażyć się rzeczy dobre. Jakiś czas po śniadaniu do Alberta zadzwonił lekarz ze szpitala z bardzo dobrą wieścią. Natalia się przebudziła. Jej stan był już w pełni stabilny. Co prawda musiała jeszcze pozostać w szpitalu na jakiś czas, lecz sytuacja uległa diametralnej poprawie.
Szczęście Alberta oraz Natalii polegało też na tym, że Anna była lekarką, przypadkiem pracującą w szpitalu, w którym przebywała dziewczyna. Miała doświadczenie medyczne, nawet była asystentką lekarza dowodzącego, więc mogła wpełni profesjonalnie uczestniczyć w rehabilitacji siostry Alberta przez prawie cały dzień w szpitalu.
Albert podzielił się radosną nowiną ze szwoją żoną. Na twarzy Anny pojawił się szeroki uśmiech. Taki ciepły promyk nadziei pozwolił na rozproszenie paniki, przynajmniej na jakiś czas.
Cdm.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz3. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-04 12:31:59
Gdy nastąpił przełom.
Tego dnia niebo zaciągnięte było gęstymi, niemal namacalnymi chmurami. To, co wcześniej było niewinnymi kropeczkami, obecnie. Obecnie chmury wyglądały jak pełne intensywnego, upiornego wręcz, fioletowego płynu. Nie wyglądało to dobrze. Meteorolodzy już nawet nie prubowali uspokajać cywili. Wszyscy zkupowali ogromne wprost ilości maseczek wojskowych oraz budowlanych i chodzili w tym do pracy. W telewizji radzono pozostawać w domach, z ówagi na zbliżający się wiatr oraz ulewę, która mogła przesądzić o wszystkim.
- Idę! - Zawołał Albert przy drzwiach naciągając buty.
- Może lepiej zadzwoń do Józka i weź urlop. Zobacz jak jest na dworze. - Powiedziała Anna patrząc z troską na męża.
- Dobrze wiesz, że mam ważne spodkanie. Będę uważał. - Odparł całując żonę.
Wyszedł w lodowaty wiatr. Była to wręcz mała wichura. Lodowate powietrze zmrażało stojącą wodę na ulicach oraz w rowach. Nieliczni mieszkańcy okutani byli jak na Syberii w kilka swetrów narzuconych jeden na drugim. By ustrzedz się od wszechobecnego chłodu.
Mężczyzna wsiadł w stojące pod blokiem srebrne Audi, włączył ogrzewanie na maksymalną prędkość i ruszył w stronę swojego miejsca pracy. Uruchamiając niemal bezwiednie radio.
- Ogłaszamy ważne wiadomości! Od godziny szesnastej nakazuje się pozostać wszystkim w domach. Zbliża się bardzo niebezpieczna ściana wodna. W jej składzie wykryto niezidentyfikowane cząsteczki, które mogą pochodzić z meteorów. Uprasza się o zamknięcie drzwi, okien, zasłonięcie wszystkiego, a najlepiej ukrycia się w piwnicy. - Mówił właśnie prezenter.
- Kurwa mać. - Zaklął Albert słuchając ciągle nadawanego komunikatu.
Każda stacja nadawała tylko ten jeden konkretny program. Nie lepiej było w telewizji, jak zdążył się przekonać jeszcze w domu. Wiadomości huczały na temat chmur. O niczym innym się teraz nie mówiło.
Wkońcu gdy Albert dotarł do pracy i wszedł do ciepłego wnętrza budynku, przywitał go niski, pulchny mężczyzna w średnim wieku z kozią brudką, gęstym wąsem i papierosem w ustach.
- Kurwa. Albert. Słyszałeś? - Zapytał od progu.
Józef był typem człowieka, który wręcz bezwiednie wplątuje w prawie każdą wypowiedź jakieś przekleństwo. Zwłaszcza, gdy był czymś podniecony.
- Kto nie słyszał. - Wezdchnął Albert wieszając płaszcz na kołku wystającym ze ściany.
- Odwołali spodkanie. - Powiedział Józek zapalając papierosa.
- Boją się tej ulewy? -
- Kto ich tam kurwa wie. Tamten dziad, z którym dzisiaj rozmawiałem tłumaczył się dobrem pracowników. Chcą przełożyć to na za tydzień. Rozumiesz to kurwa? Na za tydzień! -
- Ty się ciesz, że nie chcą zerwać umowy. -
- Jeszcze by chóje sprubowali, to by zobaczyli. - Zakończył brodacz wrzucając peta do kryształowej popielniczki stojącej na parapecie.
Dzień w pracy przeszedł Albertowi dość zwyczajnie. Praca jak praca. Miejscem, w którym Albert pracował, była spółdzielnia mieszkaniowa. A tam raczej wszystko przebiega tym samym torem.
Punktualnie o szesnastej Albert przekroczył próg domostwa. Gdy wracał widział, że fioletowe chmury są napęczniałe, nadęte jak balony. Gotowe by przy najmniejszym poruszeniu eksplodować fontannami, czegoś. Nie wiadomo czego.
- Już jestem! - Krzyknął stojąc na progu.
Wszedł do kuchni. Żona właśnie odwracała schaby na patelni. Emilka zaś bawiła się zabawkową kuchenką przy stole.
- No królewno, co robiłaś jak tatusia nie było? - Zapytał mężczyzna smyrając córeczkę po główce.
- Bawiłyśmy się z mamą w sklep. - Odparła dziewczynka szeroko się uśmiechając.
- Ho ho. Kto wie. Może nam wyrośnie mała biznesmenka. - Powiedział Albert. Na co Anna zaśmiała się krudko.
- Gdy dorosnę, chcę być kucharką. - Powiedziała ze śmiertelnie poważną miną dziewczynka.
- To ucz się od mamusi. Patrz jakie dobre jedzonko nam robi. - Uśmiechnął się gdy Anna nakładała jedzenie na tależe.
- I jak w pracy? - Zapytała kobieta gdy już zjedli.
- Odwołali spodkanie. Józuś był wściekły jak nie wiem co. Rzucał mięsem chyba częściej, niż ostatnio, gdy go okradli. -
- Odwołali się całkiem?
- Nie. Podobno mają wysłać kogoś w przyszłym tygodniu. -
- A jak Natalia? -
Albert zpoważniał. Odsuwając tależ.
- Bez zmian. - Odparł krudko.
- Natalia była to siostra Alberta. Była od niego młodsza o siedem lat. Obecnie dwudziestolatka miała wypadek dwa miesiące temu. Gdy wracała z pracy do domu, jej auto zdeżyło sięz tirem. Dziewczyna nie odniosła zbyt dużych obrażeń, ale zapadła w śpiączkę.
- Biedna. Oby z tego wyszła. - Wezdchnęła Anna.
- Mam ochotę zajebać tego pojeba. Śni mi się jeszcze czasami ta cała sytuacja. Jak wracała w śniegu, a tu z za zakrętu wyjeżdża ten pierdolony tir i zgniata jej Merca jak puszkę po piwie.
Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Przerwał im głośny huk za oknem.
- Co jest! - Zawołał Albert zrywając się z krzesła.
Podszedł do okna, rozsunął zasłonkę i wyjżał.
- O kurwa. - Zkomentował krudko padając bezwładnie na krzesło.
- Co jest? - Zapytała natychmiast Anna wstając od stołu.
- Lepiej na to nie patrz. - Powiedział Albert oddychając głęboko jak po maratonie.
Anna mimo wszystko jednak także spojżała za okno. Szybko odwruciła wzrok i mocno zaciągnęła zasłonki. Gdy spojżała na męża, w jej oczach czaiła się czysta zgroza.
Za oknem przedstawiał się widok z koszmarów. Z koszmarów, które narodziły się w umyśle spaczonego wieloletnim pobytem w psychiatryku człowieka, który wcześniej z zimną krwią zabijał i czerpał z tego radość.
Olbrzymie, teraz przypominające naprawdę napęczniałe balony fioletowe chmury pokrywały cały nieboskłon. Było ciemno jak podczas zaćmienia słońca. Lecz to nie przeszkadzało w podziwianiu reszty pięknego krajobrazu.
Strugi dziwnej, jakby czarnej wody zpływały po szybach, drzewach i innych obiektach. Woda stała do poziomu mniej więcej połowy wysokości typowego parteru kamienicy. Samochody były prawie przykryte lustrem cieczy. Lecz to nie było najgorsze.
Na ulicach stało kilku ludzi. Deszcz zpływał po ich twarzach i ubraniach. Zmieniając ich barwę na przydymioną. Wypaczoną.
Ludzie stali w bezruchu, a na ich twarzach malowało się cierpienie. To także nie było jednak najgorsze.
Co jakiś czas z nieba strzelały intensywnie fioletowe pioruny. Trzaskały one w budynki, drzewa i wszystko inne, niszcząc wszystko czego dotknęły. To, co zostawało ze zniszczonych drzew, przypominało w najlepszym wypadku stertę zapleśniałych wiurów. Ale to nie było najgorsze.
Najgorsze było to, co znajdowało się w lewej części miasta. Skupisko wieżowców chwiało się zaóważalnie. Kilka już się rozpadało. Dziwne pioruny oraz deszcz zdawały się roztapiać cegły i kamień. Niszczejące budowle traciły także wszelką barwę. Stając się cieniamy samych siebie.
Wtedy zaczął się koniec świata, jaki znamy my.
Cdm.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz2. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-03 13:33:59
Wcześniej.
- Kochanie! - Zawołała Anna wchodząc do salonu. W rękach trzymała kilkanaście kartek papieru.
- Albert! - Zawołała po chwili widząc, że mężczyzna, do którego kieruje słowa zapatrzony jest w ekran smartfona.
- Tak, tak? - Zapytał odrywając się od ledowego ekranu.
- Zawieziesz dzisiaj Emilkę do przedszkola? Dzisiaj przychodzą ci od gazu. - Powiedziała kobieta.
- Oczywiście. - Odparł Albert wstając z fotela.
Do pokoju wbiegła mała dziewczynka, ubrana w różową kurteczkę, białe rajstopki i czerwone, odblaskowe buty. Jej niebieskie oczka aż błyszczały, natomiast jasne włoski zaplecione były w warkocz, który włożony był do kaptura kurtki.
- No, widzę, że nasza królewna gotowa! - Zaśmiał się ojciec biorąc małą za rękę, na co ona roześmiała się.
- Będę za kilkanaście minut. - Powiedział wychodząc z domu razem z córką.
Po zawiezieniu Emilii do przedszkola odwiedził jeszcze przyjaciela, który złamał nogę podczas pracy. Wymienili się informacjami, porozmawiali chwilę, po czym mężczyzna zkierował się w stronę domu.
- Słyszałeś? - Zapytała od progu żona gdy Albert zdejmował kurtkę i buty.
- Co znowu? - Zapytał.
- Podobno meteorolodzy wykryli jakieś zmiany na niebie. -
- To korona im się znudziła? -
- Nie żartój. Sam z resztą zobacz. -
Poprowadziła go do salonu, gdzie włączony telewizor wyświetlał właśnie widok na niebo. Chmury były dziwne. Usiane drobnymi, fioletowymi kropeczkami.
- Nie wiemy, co odpowiada za zmiany na niebie. Zostały one zauważone niedawno przez nasz instytut. Prucz koloru oraz kropek wszystko wydaje się normalne. Zaobserwowano jedynie większe opady deszczu, który będzie padać dzisiaj w godzinach 14 18. - Mówiła atrakcyjna prezenterka informacje, przekazywane jej przez słuchawkę w uchu.
- Kochanie. To są media. Oni zawsze przekoloryzowują wszystko, przerysowują. Tak jak koronawirus. - Powiedział Albert.
- Tak? Katastrofa australijska też była tylko zagrywką mediów? - Zapytała ostro Anna.
- Nie wszystko jest kłamstwem . Ale myślisz, że tak jedno po drugim było by w pełni prawdziwe? -
- Właśnie tak. Sam wyjdź i spójż w niebo, tylko weź dobre okulary, bo narazie słabo widać. -
Mężczyzna wyszedł na zewnątrz dla spokoju ducha. Zaczął wpatrywać się w niebo. Czy to autosugestia, czy coś prawdziwego, ale zdawało mu się, że widzi te dziwne, fioletowe plamki.
- I co? - Zapytała tryumfalnie żona widząc minę męża.
- Sami mówią, że to nic poważnego. - Wybraniał się.
- Nie wiedzą. - Zkontrowała.
- Sami nie wiedzą, co wiedzą. - Powiedział Albert. Był tfardo stąpającym po ziemi człowiekiem, który niewierzył e wszystko, co usłyszał.
- Na razie nie zamartwiaj się tym. - Powiedział do żony przytulając ją lekko. W przeciwieństwie do niego, Anna była bardzo wrażliwa na punkcie mediów. Często oglądała programy informacyjne, by potem panikować z powodu informacji wyjawianych przez media. Ale wkońcu przeciwieństwa się przyciągają, prawda?
Odwzajemniła uścisk. Po chwili uśmiechnęła się lekko.
- Masz rację. - Powiedziała po chwili siadając z mężem na sofie.
- Może jakiś film dla rozładowania emocji? - Zaproponował mężczyzna sięgając po pilota.
- Wsumie, - Odpowiedziała rozsiadając się wygodnie.
Spędzili bardzo miłe dwie godziny, oglądając film razem. Po filmie Albert pojechał po córkę do przedszkola. Gdy pojawił się w domu, żona właśnie kończyła doprawiać spaghetti, które zjedli w ciepłej atmoswerze.
Można powiedzieć, że następne dni wyglądały podobnie. Jak z resztą u każdego z nas. Wkońcu jednak nastąpił przełom.
Wszystko się kończy, wszystko się zaczyna, cz1. Creepy pasta.
Data publikacji: 2022-01-02 23:08:40
Co byś zrobił, gdyby świat, który znasz, rozpadł by się na kawałeczki? Gdyby stał się czymś zupełnie innym, niż jest teraz? Czymś, gorszym. Czymś, respektującym tylko jedno prawo. Prawo dżungli. Czymś, co jest bezlitosne dla każdego. Czymś, co wymaga siły, by przetrwać.
TO się stało już jakiś czas temu. Wszystko zaczęło się niewinnie, jak zwykle. Poprostu w wiadomościach w tv i radiu podano informację, że zauważono dziwne zmiany w chmurach. Nikt nie wiedział o co tutaj może chodzić. Czy to wynik naszego niszczenia planety? Czy może poprostu coś, co pozostawało w stanie pasywnym tyle lat uaktywniło się, by zasiać porządek? Nikt nie wiedział. Skudkiem tego była panika społeczeństwa. Żeby tego było mało, jakaś szczepionka czy coś podobnego wydostała się z laboratorium. Była to wersja bardzo prototypowa, bazująca na wielu wirusach.
Ktoś wymyślił, żeby ztworzyć lek idealny na wszystko. Nieważne, czy masz katar, czy raka, poprostu bierzesz jedną tabletkę i pyk, gotowe. Dla tego zaczęto gromadzić kawałki wirusów i kompilować je w bardziej zwartą formę, rozdrabniając to i mieszając z preparatami wszelakimi. To, co ztworzyli wymknęło im się z pod kontroli, czego skudkiem była dość duża katastrofa w australii, gdzie były główne laboratoria zajmujące się tym projektem. Kilkaset tysięcy ludzi zmarło. Kilkanaście milionów zachorowało na coś, co możnaby nazwać wirusem podobnym do grypy z przebiegu zewnętrznego, która w środku człowieka działa jak kilkanaście najgorszych chorób sprzężonych w jedną, śmiertelną mieszankę. Prowadziło to do zapaleń płóc, zawałów, zatykania się zastawek w żyłach i wielu innych rzeczy, które prowadziły zawsze do jednego. Każdy wie do czego. Gówno było nieuleczalne. Jak ktoś zachorował, to już było po nim. W ciągu kilku do kilkunastu dni w pierońskim bólu umierał. Sytuacja o dziwo została częściowo opanowana. Co dziwne ktoś pomyślał, by zablokować szczelnie granice kontynentu, dzięki czemu nic nie wydostało się na świat.
Prawie nic. Kilkanaście czy kilkadziesiąt osób przedostało się przez niewykryte wcześniej luki i ktoś otrzymał tego wirusa w prezencie, ale sytuacja wyglądała no wiele lepiej niż covid, który, wszyscy wiedzą jak z nim jest.
No ale to nie koniec. Te zmiany w chmurach wkońcu były widoczne gołym okiem przez każdego. Chmury stały się granatowe jak jagody. Myślę, że to co stało się później miało po części związek z gównem, które uciekło z laboratoriów. Wielu tak myśli, chociaż teraz raczej nikt tego nie sprawdzi. A nawet jeśli nie, to mogło to przyspieszyć ten proces.
Gdy pewnego dnia, pamiętam to dokładnie. 1 stycznia 2022 roku. Jaka piękna data, prawda? Więc tego dnia spadł deszcz. Nic dziwnego prawda? No oczywiście. Tylko, że ten deszcz był początkiem końca znanego nam świata.
Nie wiem, co zawierało się w tej przeklętej wilgoci. Nie jestem żadnym meteorologiem czy kimś takim. W każdym bądź razie ludzie, którym chociaż kropelka dostała się do wewnątrz ciała przez usta, nos czy ranę na ciele, zaczynali chorować. Wirus z laboratorium to był katarek w porównaniu z tym holernym deszczem. Na początku taki człowiek czół się prawie normalnie. Może lekko bolała głowa, może temperatura skakała, ale to, co działo się kilka godzin po, było poprostu okropne.
Krosty, bomble, dziwne ciecze cieknące z wszelakich miejsc na ciele, aż do postaci takiej, jak znmy z wielu filmów. Tak, chodzi mi o zombie.
Tylko znowu, zombie żywe. Nadal ludzie, lecz kontrolowani można powiedzieć przez to coś, co znajdowało się w tym deszczu. Oni już nie zważali na człowieczeństwo. Ważne było tylko to, żeby się najeść. Ludzkim mięsem oczywiście.
Jedyna dobra strona tego była taka, że przez ugryzienie wirus się nie przenosił, więc nie trzeba było ucinać łba przyjacielowi, którego postanowił posmakować uliczny zombie.
Ta nazwa też nam nie pasowała. No bo zombie to poprostu żywy trup. A oni byli w pełni żywi i świadomi. Naukowcy przeprowadzili nawet testy. Zparaliżowali jednemu ręce i nogi za pomocą prochów, podpięli go do aparatury i śledzili zmiany w mózgu.
Wszystko było normalne. Prawie wszystko. Wszelkie ośrodki nerwowe przeciążone na maksa. Odczuwanie bulu wyłączone, ale jak chodziło o inteligencję, wszystko było w normie. Było to nawet gorsze od wirusa zombie. Truposz przynajmniej nie musi patrzeć na to, co wyrabia jego ciało. A oni musieli czuć to, przeżywać. Wypaczało to ich i niszczyło psychicznie do stanu, w którym nic nie odczuwali z powodu bariery w umyśle.
Co ciekawe, udała się nawet pruba kontaktu z zarażonym przez jakąś aparaturę, na prędce ztworzoną przez jakiś instytut. Zarażony wyznał, że czuje wieczny głód. Wszystkie instynkty i zmysły wyostrzone na maksa. Poprosił potem, by go zabito, co też uczyniono.
Sprawy zaczęły się komplikować po jakimś czasie. Dokładnie nie pamiętam ile minęło, lecz deszczownik, jak go nazwano w Polsce, oficjalnie Rainum, zaczął ewoluować.
Aha, zapomniałem o nazwie. Może to mało istotne, ale jak wcześniej mówiłem, nazwa zombie nie była używana. Nie pasowała. Nie tutaj. Ale uwierzcie, woleli byśmy mieć doczynienia z żywymi trupami niż wiedzieć, że walczymy i zabijamy ludzi.
Wkońcu z racji na przyczynę wirusa zaczęto ich nazywać Rainex, Deszczownicy albo też podeszczowi.
Wirus zaczął ewoluować. Nasze leki, które potrafiły przynajmniej przytłumić to kurewstwo, co pozwalało na w miarę normalne życie przy stałym przyjmowaniu leków, zaczęły tracić skuteczność. Deszczownik mutował sobie w najleprze. Zarażeni też zaczęli częściowo mutować. Żatko, bo żatko, ale zdażało się, że deszczownikom wyrastały nowe kończyny, wypadały włosy czy rosły zemby. Wszystko podczas okrutnego wręcz bólu.
Wkońcu dochodzimy do czasów obecnych. Ugryzienie nie zkreśla zranionego ze społeczeństwa. Nie samo ugryzienie. Lecz jeśli jakikolwiek płyn z ciała zarażonego np ślina, nawet przy oddechu dostanie się do krwiobiegu drugiej osoby, to ta natychmiast zaczyna chorować.
Powstały sposoby ochrony przed deszczem śmierci. Kolejna dość ważna nazwa. Obowiązkiem każdego jest noszenie specjalnej maski filtrującej, która nie pozwala deszczowi przeniknąć do wewnątrz nas. Oczywiście trzeba to nosić tylko, gdy pada, o co nie tródno. Świat, co może się wam wydać dziwne, nadal jakoś działa. Nie jest to tak, jak w filmach o zombie, gdzie żyje kilkaset ludzi w całym kraju maks. Żyje nas sporo, zdrowych i chorych. Staramy się żyć jak wcześniej, acz jest to niemożliwe.
Nadal produkowano leki na chorobę. Wirus po mimo mutacji nie potrafił uodpornić się całkiem na te prochy, więc przytępienie choroby nadal jest możliwe, acz tródniejsze. O wiel tródniejsze.
Całkowite wyleczenie natomiast jak narazie możliwe jest w ciągu kilku minut od zarażenia.
Rośliny, na które spadł deszcz, już nie przetrwały. Poprostu gniły i rozpadały się w pył. A zwierzęta? Tak jak ludzie.
Pomyślicie, że przecież mogliśmy, możemy przykryć miasta kopułami, przez które deszcz nie będzie mógł wpłynąć.
Tak zrobiliśmy.
Jedyny problem z kopułami jest taki, że życie pod takową nie osłania całkiem. Kopuła nie może być zbyt gruba. Nie może być tak, jak dach czy sufit w domu. Musi być w miarę cienka, przepuszczać światło. Inaczej całe zapasy węgla utracili byśmy w ciągu mniej więcej roku, by zasilić lampy do uprawy roślin. Dla tego kopuły są, ale część trucizny przenika przez nie do miast. Z resztą, nikt nie wychodzi z domu, jeśli nie musi.
Ciąg dalszy nastąpi.
Dziwne pliki, creepy pasta.
Data publikacji: 2021-12-26 13:30:09
Witam! Widziałem, że polubiliście moje psychologiczne rozważania. Skoro tak, no to prezentuję kolejną część tego, nazwijmy to cyklu. Zaliczam to pod cp z kilku przyczyn. Po pierwsze, ma to budzić wiele emocji. Po drugie, pozwala doświadczyć dreszczyka. No i po trzecie, poprostu wiele tego typu historii podpinano pod cp. Zapraszam do lektury!
Sonic.exe, smile.jpg, za pewne każdy z was coś z tego kanonu kojaży. Prawda?
Nie? Nie kojażycie? Jestem pewien że jednak tak. Każdy chociaż słyszał coś o sonicu.exe albo smile.jpg.
Dlaczego jednak podczas czytania takich historii boimy się otwierać zamieszczone pod spodem pliki?
Pierwszą z części jest autosugestia, o której już pisałem wcześniej. No ale to nie jest jedyny powód.
W człowieku jest jeszcze kilka jak nie kilkadziesiąt mechanizmów z czasów, gdy jeszcze chodziliśmy po drzewach, skaząc z gałęzi na gałąź. Jednym z takich mechanizmów jest strach przed nieznanym.
Tak. Dobrze widzicie, dobrze słyszycie. Zwykły, prymitywny strach przed nieznanym.
Tak jak wiele rzeczy, potrafi on uratować nasze życie w niektórych sytuacjach. Weźmy np dziwną ciecz wyciekającą z pękniętej rury. Woda to to nie jest, to wiemy od razu. No ale właśnie. Nie jesteśmy na tyle głupi, żeby prubować od razu tej cieczy. Może zamoczymy w niej palec. Może powonchamy. Ale mało który z nas będzie na tyle odważny, by wziąć to do ust. Bo może to jest śmiertelna trucizna? Prawda? Może rozlany elektrolit, a może sok z cytryny? Może pozwoli nam to poznać sekrety świata. Nasze oczy otworzą się na wcześniej nieznane, które teraz stanie się dla nas wręcz śmieszne?
A może jednak ten płyn sprawi, że będziemy się zwijać z bólu w wiecznej agonii?
Może lekko przekoloryzowane. Ale wiecie chyba, o co mi mniej więcej chodzi.
Gdy widzimy dziwne zwierze nie prubujemy do niego podchodzić i głaskać. Raczej obserwujemy je, robimy notatki, by po czasie gdy je jakoś poznamy zbliżać się z każdym dniem.
No ale, może to jest wilk w owczej skórze? Kto to wie.
A może największy przyjaciel człowieka, dotąd nieodkryty?
Tutaj pomaga nam strach przed nieznanym. Gdyby ten mechanizm nie działał, mogło by to się źle kończyć. Każdego dnia miliony wypadków z błachych powodów.
Tak jak wszystko, każdy kij tutaj też ma oczywiście dwa końce. Bo jeśli będziemy w ciężkiej sytuacji i będą dwa dziwne wyjścia, może nic nie zrobimy i umżemy w samotni, a może jednak uciekniemy?
Instynkt przetrwania. Kolejna ciekawa sprawa. Często może stać się tak silny, by wytłumić inne mechanizmy, np właśnie strach przed nieznanym, czy autosugestię, wszelakie fobie, a nawet zmęczenie.
Teraz może bardziej przyziemny przykład dobrego wykożystania tego strachu.
Jak widzimy pierwszy raz ogień, raczej nie wkładamy tam rąk, bo czujemy, że może to się skończyć marnie. Nawet małe dziecko w większości przypadków nie jest na tyle głupie, by wkładać dłonie w płomienie.
Ale jaki to ma związek z dziwnymi plikami?
Prześledźcie całość od początku.
Już wiecie?
W sytuacji dziwnego pliku, generalnie creepypast, w grę wkracza kilka mechanizmów. Jednak dwa są najsilniejsze.
Autosugestia, i właśnie strach przed nieznanym.
Autosugestia podpowiada. Nie otwieraj tego, to jest złe, zniszczy cie!
Natomiast strach przed nieznanym podszeptuje.
Skąd wiesz, co to jest? Może ten kto to pisał ma rację, zniszczy ci to życie! A może je poprawi?
Po co kusić los!
Dlatego większość z nas podświadomie może czuć, że coś jest tu nie tak, i nie otwieramy tego typu plików.
W 99% przypadków nie macie się czego bać. Zrobienie przeklętego pliku jest niemożliwe. Niszczącego komputer, owszem, da się zrobić, no ale proszę was. Chyba zapłacę milion dolarów osobie, która napisze program, który pozwoli przenosić obiekty fizyczne między komputerami, jak sonic.exe wyskakujący z ekranu by pobawić się z Tomem, czy w jakiś sposób powiązany z plikiem funnydog.jpg pies Drake.
Takie coś jest poprostu niemożliwe.
No dobra, w tym ostatnim przypadku może coś by dało radę zrobić.
Jeśli by tak wszczepić do mózgu psa chip, który po utracie lub zmianie odpowiednich danych pobudza mózg psa do działania, może takie coś dało by radę zrobić.
Ale nie tak łatwo. Nie za darmo.
Nie na tym świecie.
Nie w tych czasach.
Zwłaszcza nie w tych.
No ale zawsze pozostaje ten jeden procent.
On zawsze był, jest i będzie.
Bo istnieje niewielka, bardzo mała szansa na to, że może jednak ktoś już wymyślił przenoszenie obiektów via komputer. Może takie chipy domózgowe już istnieją, tylko,
tylko nie pochodzą stricte od nas, ludzi.
Może jakaś inteligentniejsza, dotąd nieznana cywilizacja istnieje i tworzy takie rzeczy?
A może teoria wieloświata jest prawdziwa?
Tego nie wiemy.
I dal tego też się boimy.
Dlatego też nie uruchamiamy tych plików.
Bo nic nie jest tak do końca pewne.
Po co kusić los, prawda?
Noc, troll pasta.
Data publikacji: 2021-12-14 21:30:47
Leżysz w łóżku, właśnie się obudziłeś. Nawet nie wiesz do końca czemu, ale czujesz, że nie bez powodu. Zpoglądasz na zegar. 3 w nocy.
Odwracasz się na drugi bok, słyszysz dźwięk pracującego komputera.
- Przecież go wyłączałem! - Myślisz, wstając leniwie. Podchodzisz do sprzętu naduszając przycisk włączania. Jednak po chwili coś chrupie i przycisk wpada do środka obudowy pozostawiając wielką dziurę.
- Kur*a mać! - Klniesz szukając po omacku ikonki wyłączania. Jest jednak tak ciemno, że nie możesz jej wyczuć. Poddajesz się po chwili.
Już masz odejść, gdy z głośników słychać głośny pisk. Zastygasz z przerażenia. Na ekranie widać zniekształcony obrazek, zamazany i pokryty drobnymi kropeczkami.
Stoisz ociekając zimnym potem. Wtedy to, z głośnika słyszysz komunikat, który zmienia twoje życie na zawsze.
Otrzymałeś nową wiadomość.
Nvda.exe remastered, troll pasta.
Data publikacji: 2021-12-06 21:12:22
No i przyszedł ten czas, by zremasterować moją pierwszą produkcję. Raczej nie wyjdzie z tego biały kruk, ale może będzie bardziej sensowne od tego, co było wcześniej. Niemniej jednak óważam, że to nie było bardzo złe jak na 14 15 latka, ale może jednak jest inaczej? No to lecim! Ps. Pasta ma na celu być raczej śmieszna, niż straszna. Wszak to trollpasta, Przypomnę tylko, że oryginał miał być creepy, ale to zmieniłem.
Wracam ze szkoły, zjadam obiad, odkładam plecak i włączam komputer, jak zwykle.
Po załączeniu się komputera wyskoczył monit o dostępnej nowej wersji nvda o numerku 2021.6.6.6. Pomyślałem, że to takie halloweenowe czy coś, był akurad 30 października. Bez wahania zkorzystałem z przycisku pobierz i zainstalój.
Pierwsze dziwactwo, które napotkałem, to zmienione okno o wsparciu projektu. W tym nowym było napisane.
Twórcy programu nvda chętnie przyjmą każdą darowiznę do piekielnego kotła. Wyślij jedyne 6,66 zł, aby otrzymać specjalną odznakę rogu demona! Oferta specjalna ważna tylko do 30 października 23.59.
Zaśmiałem się. Napis wyglądał jak dość typowy strach halloweenowy. Narazie jednak nie zdecydowałem się na zasilenie "garnka", tylko wcisnąłem nieteraz.
Rozpoczęła się instalacja. Minął jakiś czas, dość długo jak na nvda i mój internet. Wkońcu program poprosił na uprawnienia związane z UAC, więc mu je nadałem.
Dźwięk instalki zmienił się na demoniczny rechot. Uznałem jak wcześniej, że to halloweenowa atrakcja. Humoru nigdy za wiele, prawda?
Gdy program się zainstalował i uruchomił z moich słuchawek wydobył się straszliwie przesterowany wrzask.
"Witaj w nvda 6.6.6!"
Wrzasnąłem ze strachu. Co wy byście zrobili, kiedy siedzicie sobie w cichym domu, a tu nagle ktoś za przeproszeniem dże ryja? Ponad to po tym dźwięku lewa słuchawka zaczęła lekko niedomagać.
- Ja pierdziele! - Pomyślałem na myśl, że będę musiał kupować nowe słuchawki z powodu jakiegoś głupiego, halloweenowego eventu, albo czegoś podobnego. Miałem nawet ochotę napisać skargę do nv access, ale nie miało by to sensu, nawet małego, taka prawda.
Nowa wersja programu nie zawierała specjalnie dużo nowości prucz tego, że co jakiś czas odzywał się jakiś losowy, demoniczny odgłos, co było wkur*iające do bólu.
Zdecydowałem się nadpisać tą wersję starszą, używaną wcześniej. Niestety, po wpisaniu mojego códownego linku exe.nvda.pl zaczął się pobierać instalator do tej popapranej wersji.
Nvda-project.org? Przekierowywało na stronę nvda666devils.com gdzie był przycisk play, który odtwarzał dźwięk z instalki oraz download now, pobierający wiadomo co.
Source forge? Strona nieodnaleziona.
Wtedy mnie olśniło. Pendrive! Mam tam przenośną kopię! Ale gdzie tam. Po podpięciu go do komputera wersja przenośna włączyła się informując, że rozpoczyna aktualizację. Pruba wyciągnięcia pamięci flash ze slotu usb nie udała się. Wyglądało to tak, jakby ktoś złośliwie przyspawał pendrive do slotu, albo, albo zbytnie nagrzanie się obudowy jakoś, zespoiły pendrive z obudową? Wsumie moja obudowa od komputera to raczej badziewie kupione za grosze, więc takie coś jest możliwe? Nie znam się na tym zbytnio. Szarpałem za ten pendrive, aż wkońcu z chrupnięciem wyrwałem go razem z całym portem usb. Wtedy przekonałem się, że pendrive został przyklejony do portu jakimś gęstym, śmierdzącym glutem, albo czymś podobnym.
Miałem już dość. W akcie desperacji postanowiłem, że od dzisiaj używam narratora. No ale pruba zamykania tego nvda kończyła się komunikatem nie ma tak łatwo.
Gdy wkońcu zrestartowałem komputer usłyszałem kroki za drzwiami.
Otworzyłem z walącym jak młot kowalski sercem. Za drzwiami stał jednak mój kolega Wiesiek, który chciał ze mną pograć w audio disca. Miałem jednak ważniejszą sprawę na głowie, więc wykopałem szczyla z domu. Po chwili jednak mnie olśniło. Powiedziałem mu, żeby poszedł po laptop, bo brat mi naprawia komputer.
Młody uwierzył i wrócił po chwili ze starym hp. Odpaliłem go, jakoś odseparowałem pendrive od wyrwanego portu usb i wsunąłem do jego komputera. Nvda 666 od razu się zainstalowała. Wiesiek przeraził się dźwiękiem wydobywającym się z głośników laptopa. Mowa o tym przesterowanym powitaniu, które w jego laptopie zpowodowało nawet smużkę dymu z głośnika oraz krudkie spięcie wyłączające laptopa.
Smarkacz rozpłakał się myśląc, że zepsułem mu laptopa. Włączyłem jednak starego grata pokazując mu nową nvda. Wiesiek zarządał, żebym zainstalował mu ponownie starszą wersję. Pokazałem wyskakujące problemy. Wtedy w akcie szału, Wiesław wyrwał mój pendrive ze swojego komputera, co zpowodowało pozbycie się kolejnego portu usb!
- 1 port usb wyrwany dziennie to już dużo. Ale 2 to już przesada! - Powiedziałem.
Wiesiek podeptał pendrivea na kawałki i wyrzucił je do kosza na śmieci. Wsumie miałem się go i tak już pozbyć, bo został ostatnio zawirusowany jakimś świństwem z torrentów. Mimo wszystko zapytałem go czemu mi zepsół pendrive, a on odpowiedział, że to z racji na port usb.
Pokazałem mu mój, wyrwany tak jak jego, na co on powiedział, że to gęste świństwo to jest wyciekający elektrolit z baterii.
Nie uwierzyłem mu. Wiem jak wygląda elektrolit z baterii. Na dowód nakłułem jego laptopa szpilką w miejscu baterii. Ku mojemu zdziwieniu rozległo się mdlące cmoknięcie, a z dziurki zaczął lać się wodospad gęstego, śmierdzącego szlamu!
Zaczęliśmy wrzeszczeć. Komputer napęczniał, poczym eksplodował deszczem coca coli.
Wtedy do mojego pokoju wszedł spiderman, który zaczął zachowywać się jak linoskoczek, za pomocą swojej nici pajęczej.
Spojżałem na Wiesława. Z jego stóp wyrosły kułeczka i silnik, na których zacząłjeździć po pokoju wydzielając smród spalin.
- Co tu się dziejeeeeeeeee! - Wrzasnąłem, na co przez okno wleciało jabłko uderzając mnie w twarz. W środku była kartka. Rozwinąłem. Na kartce był napis.
Prima aprilis!
Zamarłem spoglądając na zegar ścienny.
01.04.2021.
Autosugestia, creepy pasta.
Data publikacji: 2021-12-05 16:28:16
Znasz te wszystkie historie o dziwnych plikach, duchach, chodzących komputerach i innych podobnych?
Założę się, że znasz. Kto ich nie zna?
Ale czy czujesz strach, gdy widzisz smile.jpg, owl.avi czy innych "bohaterów" tych historii?
Może niezawsze, ale czasami z pewnością czujesz lekki niepokój. Zwłaszcza nocą. Prawda?
Właśnie. Ale co nas tak przeraża w tych historiach?
Wszyscy doskonale wiemy, że nie są one prawdziwe. Bo czy możliwy jest sonic.exe wyskakujący z komputera, by nas zabić? Albo plik, który prowadzi do morderstwa?
Mogę się zgodzić z pastami o samopobierających się plikach, niedających się usunąć, lub powielających się. Wirusy komputerowe to nie to, co kiedyś, a dzisiejsze potrafią sporo. Przy odpowiednim obejściu zabezpieczeń windowsa czy innego androida dało by radę wprowadzić taki plik do powiedzmy, TEMPu.
No ale, dalsza część tych historii jest poprostu niedorzeczna. A mimo to się ich boimy.
Zapytam inaczej.
Kto z was znalazł kiedyś na śmietniku dobry komputer jak ten z barbie.avi?
Może i ktoś znalazł, ale zawsze jest powód by sprzętu się pozbyć.
Może ta pasta nie była idealnym porównaniem. Ale, d.zrths. Historia z tej pasty jest typowa. Nie twierdzę, że jest to pasta zła, ale nie o to tutaj chodzi, prawda?
Przejdźmy wkońcu do meritum.
Wiecie, czym jest lódzki mózg?
Z pewnością coś wiecie. Nawet z lekcji biologii.
Mózg i jego tajemnice nigdy nie zostaną odkryte w pełni. Cała sfera podświadomości, taki przykład, jest dla naukowców ogromną zagadką.
Wiecie, czym jest autosugestia?
Jeśli nie, to w skrócie. Autosugestia jest to mechanizm polegający na konkretnych odruchach. Jeśli gdzieś jest napisane, że historia będzie straaaaszna, wydażyła się na prawdę, etc, to mózg może podświadomie zacząć to tak interpretować.
Ten mechanizm jest jednak nam potrzebny.
Jeśli usłyszymy o wypadku samochodowym, albo go zobaczymy, mózg rozpocznie wdrażanie autosugestii. Nie jedź ponad limit prędkości! Nie wpychaj się na siłę, bo to ty będziesz ofiarą, albo zpowodujesz kolejny wypadek.
To też nie jest tak, że autosugestia jest taka całkiem dobra. Bo jeśli raz zatrzaśniemy się w windzie, możemy potem zbyt się bać do niej wejść. Jeśli upadnie na nas szklanka z gorącą kawą, być może nigdy nie będziemy mieli ochoty napić się kawy.
Ale tak jak wszystko na tym świecie, każdy kij ma dwa końce.
Ale, po co ja o tym piszę?
Odwróć się za siebie. No odwróć się!
Zobaczyłeś tam coś nowego?
Jestem pewien, że nie.
A wiesz, dlaczego?
Autosugestia stanowi jakieś 70% większości past, dlatego tak holernie lubimy je czytać. Poczuć ten dreszczyk.
Ale nie możemy wierzyć we wszystko, co tam napiszą.
Jeśli w paście jest notka o pliku, po którego obejżeniu zapadamy w katatonię, nie musimy oczywiście tego pliku otwierać. Bo może jednak coś w tym jest? Po co kusić los?
Ale nie bójmy się potem, że to jakoś nam weszło do komputera, albo będziemy to śnić w koszmarach.
Nic nie ma prawa się zdażyć, jeśli nie zaczniemy grzebać tam, gdzie grzebać nie powinniśmy.
No i wykipiało,
Data publikacji: 2021-12-05 16:16:35
Witajcie, wszystkie pasty z bloga głównego zostały właśnie przeniesione tutaj.
Światło i ciemność, część 11.
Data publikacji: 2021-05-13 19:45:18
Od autora.
Jak mówiłem, jak się rozpędzę to się rozpędzę po całości. Heh.
- No nie. - Szeptem odzywa się kolejna z uczestniczek dziwnej grupy. Brązowowłosa, z również brązowymi oczami i wielką blizną, ciągnącą się od kącika lewego oka aż do prawego ucha.
- Co jest? - Pyta Alex z dziwną nutkąw głosie.
- To jest jeden z tych, które ewoluowały żyjąc w atmoswerze Hoenn. - Odpowiada dziewczyna.
- Co to dla nas zmienia? - Pyta znów Alex.
- To daje nam dodatkowe zadanie. - Odpowiada ona.
Czas znów rusza. Deoxys wydaje dziwaczny dźwięk. W ułamku sekundy formuje kulę cienia wielkości średniego plecaka i posyła jąprosto w klatkę piersiową Rivany. Trenerka nie zdążyła uniknąć, bo pocisk leciał z ogromną prędkością. Rivana sapnęła, przewracając się na ziemię. Usłyszeliśmy też złowrogi trzask, który mógł oznaczać tylko jedno. Złamane żebro, albo żebra.
- O holera! - Krzyczy Ellie patrząc na widok, który właśnie rozgrywa się przed nami. Flygon i Crustle zaczynają napażankę z Deoxysem, wstosując różne, niszczycielskie kombinacje. Smok, wściekły z powodu zamachu na jego trenerkę rozpoczyna od odłamków skalnych. Seria ostrych kamyczków, bombarduje twarz psychicznego pokemona. Kosmita jednak rewanżuje się szybkim lodowym ciosem, którym przymocował prawą rękę ważki do ciała, za pomocą lodu. Smok ryczy z bólu, ale wtedy do akcji wkracza jego robaczy kompan. Potężny skalny szpikulec co prawda chybia celu, ale wstrząs, który towarzyszy jego upadkowi wytrąca Deoxysa z równowagi.
Odwracam wzrok od jadki, w myślach wołam Gaię. Gardevoir za pomocąteleportacji zjawia się u mojego boku.
- Co jest? - Pyta pokemonka.
Przesyłam jej obraz tego, co stało się przed chwilą.
- Zajmę się tym. - Gaia kładzie ręce na ciele Rivany. Po między dłońmi tworzy kulę różowawej energii, którą następnie rozbija na trenerce. Ciało dziewczyny zaczyna drżeć i wyginać się w bardzo dziwne pozycje, lecz chodzi tu tylko o leczenie złamanych kości. Po chwili, Rivana mogła jiuż wstać na nogi.
- Dziękuję. - Wyszeptała do nas.
- Uważaj na siebie. - Odpowiada jej Gaia.
- Wszystko w naszych rękach. - Mówię z powagą. Moja pokemonka tylko kiwa głową, jednocześnie wyciągając prawy nadgarstek do przodu. Eksponuje w ten sposób bransoletę wykonaną z cienkiego i lekkiego metalu, Aggroniej stali. Supertrwałego materiału.
Unoszę rękę na linię Gaii. Kamienie w obu bransoletach jażą się błękitnym światłem. Po chwili mega ewolucja właśnie się dokonała.
- Zacznij od piorunu kulistego! - Rozpoczynam. Gaia w ułamku sekundy tworzy w dłoniach kulę energii elektrycznej i rzuca ją w twarz Deoxysa. Ten, niezpodziewający się ataku z naszej strony oberwał dość mocno i zaryczał wściekle. Jego ciało zaczęło otaczać się dziwacznym rodzajem energii.
- To psycho wzmocnienie, kontruj to! Bariera! - Krzyczę. Sytuacja nie wygląda dobrze.
Gardevoir tworzy przeźroczystą bańkę. Rozpędzony kosmita zdeża się z energią. Pokemonka jęczy cicho z wysiłku, lecz udaje się jej przetrzymać szarżę.
- Nic ci nie jest? - Pytam zatroskany.
- Bywało gożej. - Odpowiada, niwelując barierę.
- Flygon, pomóżmy im, smoczy prezent! - Pewnie mówi Rivana.
Jej smok podlatuje w stronę psychicznej pokemonki i poklepuje ją czubkiem ogona. Oba pokemony otacza zielona aura.
- Dzięki. Zkorzystaj z tej energii i skup się! Spokój umysłu! - Odzywam się.
Gaia siada na ziemi, zamykając oczy. Po chwili podnosi się z nową energią. Możemy kontynuować, musimy nawet, czy chcemy, czy nie. Inaczej, Hoenn może czekać zagłada ostateczna.
Światło i ciemność, część 10.
Data publikacji: 2021-05-12 20:26:49
Od autora. Poprawię wkródce dialogi w poprzednich częściach.
Wszystko praktycznie było gotowe. Wiedzieliśmy, że Rayquaza może zrobić tylko część roboty. Narazie mogła tylko zniszczyć meteor. Walka z Deoxysem sprawiła by uwolnienie takiej energii, że całyfilar niebios, i okoliczne wioski zostały by zrównane z ziemią.
- Gotowi? - Pytam.
Kiwnęli głowami. Zaciskam dłonie i wykonuję gest w stronę Rayquazy. Smok wzlatuje w powietrze, ryczy krudko, jego ogon zaświecił zielonym blaskiem. Rayquaza już, już ma udeżyć w kosmiczny objekt, gdy nagle słyszymy trzaśnięcie blaszanych drzwiczek, prowadzących na dach filaru niebios.
- Co do! - Pytam, zaciskając w dłoni pokeballa Altarii.
Obracam się. Na dach właśnie weszła grupka osób. Dwuch mężczyzn, właściwie młodzieńców, trzy dziewczyny oraz trzy wyjątkowo nieprzyjaźnie wyglądające pokemony. Dorodny Crustle ciachający kleszczami, wielka ważka szeżej znana jako Flygon, z której właśnie zeskakiwali nowoprzybyli, oraz najgorszy z nich. Masywny cyklop, unoszący się w powietrzu. Dusknoir. Brama między światem żywych a martwych.
- Nie możecie tego zrobić! - Mówi jedna z dziewczyn, wysoka szatynka o wyjątkowo błękitnych oczach, machając ręką z przygotowaną kulą.
- Czego? - Pytam, unosząc brew do gury.
- Nie udawaj głupka! - Odpowiada moja rozmówczyni.
- Po rozbiciu meteoru, energia zostanie uwolniona zbyt wcześnie! To jakiś dziwny Deoxys! -
- Skąt ty to! - Pytam, jestem nieźle zdziwiony. Skąt ona wie o naszym planie!
- Nie ważne! - Odpowiada ona. - Musimy najpierw zpowolnić go! -
- Dobra, nie wiem skąt ty to wiesz, ale od tego zależą losy Hoenn. Rayquaza, zrób to. - Wydaję polecenie.
- Nie! - Krzyczy dziewczyna z błyskiem w oku. - Flygon, zatrzymaj ją! Bariera! -
Legendarny smok znów macha zielonym ogonem. Wielka ważka tym czasem z pomiędzy swoich małych rączek rozsnówa półprzeźroczystą bańkę energii, która oddziela smoki od meteoru.
- Przestań! - Krzyczy Ellie. - Chcesz, by Hoenn upadło? -
- To wy tego chcecie! Wiem, że wydaje się wam to dziwne, że tak wam tutaj wchodzimy w paradę i o wszystkim wiemy, ale dobrze. Powiem wam wszystko. - Odzywa się trenerka Flygona, zaciskając przy tym pięści.
- Jestem Rivana Splatterton, mam pewne psychiczne moce, pozwalające mi przewidywać skudki ważnych wydażeń. Pochodzę z linii Sabriny, może o niej wiecie! -
Zdębiałem. Oczywiście, wiem o liderce psychicznych pokemonów z Kanto, ale nic nie wiadomo mi o jej rodzinie. Chociaż, czy mnie to kiedyś interesowało? Nie. Więc wsumie,
- Sprawdzimy, czy mówiż prawdę. - Odzywam się, wypuszczając Altarię z kuli. - Nie masz nic przeciwko, by mój pokemon użył na tobie wykrywania? -
- Jeśli to sprawi, że nam uwierzycie, to nie. - Rivana rozluźnia się, czekając na ruch Altarii.
- Ruby, zrób to. Wykrywanie! - Proszę.
Smoczyca wzbija się w górę, patrząc prosto w oczy trenerki. Na ułamek sekundy, smocze oczy rozbłyskująbladym fioletem. Zaraz po chwili, Ruby z radosnym pomrukiem ociera się o moją twarz.
Oddycham z ulgą. Teraz mogę mieć pewność, że ona mówi prawdę.
- No więc, jaki masz plan? - Pyta Marcus.
- Jak już wspominałam, musimy zamrozić czas na czas, kiedy Rayquaza będzie niszczyć meteor. To powstrzyma rozpad energetyczny. - Oznajmia Rivana spokojnie.
- Wiesz, jak to zrobić? - Pyta Susan.
- Tak. Dusknoir to zrobi. - Odpowiada dziewczyna.
- Zrób, co musiż. - Mówię, dając im dostęp do legendarnego pokemona.
- Dusknoir, powstrzymanie! - Odzywa się jeden z przybyłych mężczyzn. Niski, o długich, zielonych włosach, zasłaniających czarne oczy.
Cyklopie oko zaczyna błyszczeć zimnym, czerwonym światłem. Wszystko zdaje się zatrzymywać na tą chwilę.
- Rayquaza! - Mówię. Smok już się nie wacha. Potężnym udeżeniem smoczego ogona rozcina meteor na kilkanaście części, które rozlatują się we wszystkie strony. W środku, zwinięty w osobliwy kłębek, znajduje się Deoxys.
Światło i ciemność, część 9.
Data publikacji: 2021-05-08 14:00:49
Od autora.
Taak taak, cały ja. Jak coś zacznę, to polecę po prostej linii na przód, ale jak będę miał zastój, to on też sobie potrwa długo długo. Ale puki wena jest, to raczę was kolejnym kawałkiem. Ogulnie planuję tak około 20 części, maksymalnie 50. Chociaż znając mnie, to tego będzie z 200. :D.
Zaciskam wargi, patrząc na monitor. Jasna kropka nieubłagalnie zbliża się w kierunku ziemi, ciągnąc za sobą smugę jasnej energii jaqk przy szybkim ataku, ale to oczywiście nie to.
Z zadumy wyrywa mnie głos Marcusa.
Masz jakiś plan?
Odwracam wzrok od wyświetlacza.
Tak mam. Nie będzie się on wam podobać, ale leprzego chyba nie wymyślimy. Odpowiadam, tłumacząc im wszystko.
Twarz mojego znajomego z centrum tężeje.
To ogromne ryzyko. Odzywa się wkońcu.
Alex, a masz leprzy pomysł? Pytam lekko zadziornie. On na to tylko kręci głową.
Zgodnie z planem, dzięki psychice Gaii, przenosimy się na filar niebios, oczywiście na sam szczyt, tam mamy piękny widok na już widoczną, jasną kropkę. Tym czasem Ellie, Meliana i Alex wyciągają kule z kieszeni, rzucają je w tym samym niemal momęcie.
Z pokeballi wypływają jasne promienie, przeobrażając się wkońcu w trzy, wielkie bestie. Po stronie mojej żony stoi niecierpliwie klekoczący szczypcami Armaldo, obok Meliany Hydreigon, gotowa do lotu, natomiast Alex po swojej stronie ma niewielkiego, wyglądającego nędznie pokemona, ale to w nim pokładamy największe nadzieje. Mowa o Castformie.
Bioręgłęboki wdech i wyrzucam pokeballa. Po chwili dostojny Salamence rozkłada skrzydła, witając świat przeciągłym rykiem.
Ja z Ellie wsiadamy na grzbiet smoka. Meliana dosiada Hydreigon z Alexem, natomiast Armaldo i Castform zaczynają swój spektakl pod czujnym okiem Gardevoir.
Arman, odłamki skalne! Zdecydowanym głosem odzywa się Ellie.
Jej stwór z rykiem posyła do góry kilkadziesiąt maleńkich, ale bardzo ostrych kamyczków. Układają się one w rodzaj strzały. Gdy już znalazły się na odpowiedniej wysokości, przychodzi kolej na mnie.
Taiiri, pora na lodowy promień!
Jaszczur ryczy głośno, odpalając z pyska intensywnie błękitny promień. Lodowa energia zdeża się ze skałkami, zamarzając w momencie w coś, podobnego do lodowego sierpa z ostrzem wykonanym ze skał.
Hydra, mroczny puls, na około! Woła Meliana. Smoczyca z Unovy z wszystkich trzech paszcz wyrzuca czarne spirale. Atak otacza poprzednią kombinację, przez co wszystko coraz bardziej podobne jest do dziwacznej planetoidy.
No i na koniec, Castform, grad i kula pogody! Wrzeszczy Alex. Niewielki stworek nadyma się, tworząc dziwną kłębiastąchmurkę, z której zaczynają wylatywać lodowe pociski. Ale to nie koniec. Z rozwartych ust stworka wylatuje intensywnie biała kula. Zdeża się ona z mrocznym pulsem. Teraz, mamy przed oczami istną mini planetę. Coś jakby sierp księżyca w środku, na około tego mroczne kręgi, do złudzenia podobne do warstw atmosfery, no i krążąca po orbicie kula, podobna do dziwnego słońca.
Kombinacja godna koordynatora! Śmieje się Marcus. Uśmiechamy się mimo woli. Może to tak wygląda, ale funkcja tego jest zupełnie inna.
Nie mija wiele czasu, gdy z przestworzy słyszymy głośny ryk. Z respektem czekamy, co będzie dalej.
Z chmur wylatuje gigantyczny, szmaragdowy wąż. Stwór z zaciekawieniem przygląda się naszemu tworowi. Z dziwnym dźwiękiem, podobnym do pisku, smok patrzy prosto w moje oczy.
Nadszedł czas. mówię szeptem. Rayquaza rozumie. Kiwa głową, jednocześnie zbierając energię do mega ewolucji.
Niestety, nie wszystko poszło zgodnie z planem. Meteor, o którym zdążyliśmy już zapomnieć, właśnie leci prosto w naszą stronę. Przebija się przez naszą kombinację, dosłownie pali ją na popiół, co nie powinno być możliwe z racji na to, że w części zrobiona jest z wody. Wtedy do akcji wkraczają wszystkie nasze pokemony. Każdy na inny sposób powstrzymuje upadek meteoru, najdłużej, jak to tylko jest możliwe.
Światło i ciemność, część8.
Data publikacji: 2021-05-07 15:47:01
Od autora.
Wieem wieem, czekaliście długo, zbyt długo nawet. Ale wena, sami wiecie jaka jest, prawda?
Mossdeep space center.
Leci! Ożywiony mówi człowiek w czarnym płaszczu, patrząc na ekran. Widaćna nim dziwny meteor, który spada na Hoenn lotem koszącym, ciągnąc za sobą smugę dymu.
To już czas, by zadzwonić po posiłki. Odzywa się starzec siedzący obok. Chwyta za telefon leżący na korkowej podkładce.
Perspektywa Normana.
Wjeżdżamy autem na prom, ale dzwoni do mnie telefon. Wyciągam, patrzę na ekran.
O kur*a. Mówię, natychmiast odbieram. W słuchawce słychać dziwne piski, a po chwili znajomy głos.
Norman, TO leci. Znowu.
Holera jasna! Odzywam się, machając ręką w stronę Marcusa, który już podnosi kotficę.
Co jest? Pyta zdziwiony.
Zmiana planu! Krzyczę, by zwrócić uwagę wszystkich. Natychmiast musimy do Mossdeep!
Ale co jest? Pyta Marcus.
Metor. Odpowiadam krudko. Marcus i Ellie zastygają. Dobrze wiedzą, o co chodzi.
Nasz przyjaciel bezzwłocznie kieruje stateczek w stronę Mossdeep, rozkręcając silniki na maksa. Słychać wizg przeciążonych generatorów, ale nas to nie interesuje.
Gaia, będę potrzebował twojej pomocy. Mówię na głos, w myślach zaś przesyłam pokemonce informacje.
Jasne. Odpowiada Gardevoir, dotykając na moment mojego ramienia. Przez ten kontakt wlewamy w siebie energię, tak potrzebną, by mieć wystarczającą moc na TO, co się zdażyć musi.
Wkońcu dopływamy, w tempie wręcz ekspresowym. Wysiadamy i kierujemy się do centrum kosmicznego.
Wysiadam, zwijam dłoń w pięść i nawalam w metalowe drzwi. Otwiera je znajomy brodacz.
Jak sytuacja? Pytam, siadając za biurkiem.
Sam zobacz. Odpowiada, pukając palcem w meteor znajdujący się na ekranie.
Już blizko. Szepczę.
Słuchajcie. Potrzebujemy teraz osób zdecydowanych na wszystko. Kto się decyduje? Pyta Ellie.
Wszyscy z naszej ekipki się zgłaszają. Susan i Jason muszą odstawić tylko dzieciaki, na szczęście Marcus zna dobrąkryjówkę. Zatem ja, Meliana, Ellie, Jason, Susan, Marcus i kilka osób wyruszamy na Filar Niebios, by zniszczyć zagrożenie, które zbliża się w naszą stronę. A zagrożenie nosi miano Deoxys.
Wirus, creepy pasta, część 3.
Data publikacji: 2021-04-10 18:17:01
01.03
Narazie nie będę pisać roku, bo puki się onnie zmienia to nie ma to większego sensu. Operacja Kazimierza się na szczęście udała, ale wirus zaczął znowu mutować! Kilku naszych opracowało lek na to cholerstwo. Działał on na żywaków. Tak, powiedziałem działał. To gówno bardzo szybko się przekształciło i teraz, to oni zachowują się jak typowe zombie, ale z wyjątkami. Nie są martwi, więc muszą m.in. spać, i 2, nadal wirus przenosi się tylko drogą kropelkową. Ale po za tym, to pieprzone zombie. Określenie żywaki zmieniliśmy w zarażonych, bo już nie wiemy jak ich nazywać. Ja jednak nadal nazywam ich żywakami.
Byliśmy dzisiaj na patrolu. Zabiłem pięciu zainfekowanych, krążących pod murami Tynieckowa. Uwierzcie, nie jest to łatwe. To nie są zwykłe zombie, to prawie ludzie! Odkryliśmy też, że jeśli ktoś zostanie zarażony, mamy godzinę na wycięcie wirusa, po tym czasie taka osoba, wiecie.Do społeczności dołączyło kilku nowych ludzi.
02.03.
Kurwa mać! Wszystko moja wina! Byliśmy z Grzegorzem na patrolu. Rzuciło się na niego trzech albo czterech. Nie zdążyłem. Został zarażony. Podczas operacji okazało się, że już jest ona niemożliwa, bo wirus stał się inteligętniejszy. Sam strzelił sobie w łeb, nie chciał zjeść rodziny. Jego rodzina rozpaczała długo, ale sam się im nie dziwię. Zajebałem te żywaki, które go zaraziły. Już nikomu nie zaszkodzą.
03.03.
Hura, dzisiaj mam urodziny. Ale kogo to interesuje w tych czasach! Musimy się przenieść, bo mury nie wytrzymują naporu. Tych pieprzonych żywaków jest coraz więcej, mam wrażenie. Z resztą, nie tylko ja. Kilku naszych postawiło kamery. Widać, że ścierwa przybywa.
05.03.
To chyba koniec. Mury już nieistnieją, zmieniły się w kupy gruzu. Te potwory są inteligętniejsze, niż myślałem. Umieją posługiwać się narzędziami! Wyrżnęli kawał betonu i wtargnęli na teren miasta. Takiej żezi od dawna nie widzieliśmy. Zginęło ponad trzydzieści osób. Szczęściem głównie samotnych, ale to i tak strata kolejnych ludzi. Nie ma sensu odbudowywać muru, skoro mogą go w każdej chwili rozpierdolić. Zabierać narzędzi też im nie będziemy, bo mogą postarać się o nowe albo coś.
09.03.
Przenosimy się do centrum. Ale nie do Warszawy. Podobno tam grasuje teraz tylu pomylonych i wariatów, że nie warto. Zapakowaliśmy ludzi i zwierzęta do kilkuset ciężarówek, wygodnie nie było, i wyruszyliśmy szukać miejscówki. Wkońcu znaleźliśmy ciekawe miejsce w dolince. Powbijaliśmy zaostrzone pale w zbocza, by utrudnić drogę zarażonym. Rozstawiliśmy narazie zwykłe namioty, budowa miasta zajmie w holerę czasu, ale taki jest dzisiejszy świat.
Wirus, creepy pasta, część 2.
Data publikacji: 2021-04-08 19:20:40
25.02.2040.
Witajcie, to znowu ja, Zbigniew Żuczek! Wcześniej zapomniałem napisać date w dzienniku, ale to było 02.11.2039. Mam nowe informacje o wirusie. To paskudztwo znów mutuje. W trakcie ostatniego wypadu po jedzenie, nadknąłem się na siedmiu żywaków albo jak wolicie, zarażonych. Właśnie zabierali się do posiłku. Trzech płakało, nie chcieli tego robić, ale instynkt już nad nimi panował. Mój shotgun musiał zostać użyty, a szkoda. Wszyscy dostali kulkę w łeb. Pewnie się zastanawiacie skąt konserwator ma broń? No cuż. Teraz spokojnie da się kupić broń w sporzywczaku, więc sami wiecie. Zezwolenia nie potrzeba. Więc zabiłem, a raczej usunąłem zagrożenie i sprawdziłem stan ofiar. Były to trzy osoby. Ojciec z dwiema córkami, w wieku 15 i 16 lat. Facet miał na oko 44. Dalej leżała matka. Na szczęście nie wyglądała na ranną, wiek 40 lat. Zabraliśmy rodzinę do bazy. Wszyscy byli przerażeni. Okazało się, że tamci ich napadli, gdy rodzinka czyli Grzegorz, Maria dorośli, oraz Maja i Julia dzieci wybrali się na spacer do parku i po jedzenie. Wiedzieli, że czasy są bardzo niebezpieczne, lecz wręcz dziczeli w domu. Udało im się załatwić jedzenie, ale w drodze powrotnej, no to już dobrze wiedziałem, co ich spodkało. Chcieli wracać do domu, ale wytłumaczyłem im, że to już będzie raczej niemożliwe. Ich dom zapewne jest teraz zajęty. Nawet poszedłem zGrzegorzem to sprawdzić i miałem rację. Już w domu przebywali jacyś faceci. Właśnie kończyli jeść starszą kobietę. Chcąc, nie chcąc, musiałem zrobić, dobrze wiecie o co mi chodzi. Wytarłem lufę, poczym dla bezpieczeństwa spaliliśmy domek. Rodzina postanowiła zamieszkać z nami. Nas jest teraz już ponad 700 osób, dla tego zmieniliśmy szkołę w coś w rodzaju miasteczka, ogrodzonego wysokim murem. Dach został usunięty, a pokoje przekształcono w domki dla każdego, ale nieraz obcy musieli się gnieździć razem, bo nie mieliśmy potrzebnego budulca.
26.02.2040.
To jest jakiś koszmar! Podczas dzisiejszego patrolu, odbywałem go z Grzegorzem zaczynam lubić gościa, natknęliśmy się na ojca z córką. Dziewczyna miała na oko 17, albo 18 lat. Później się okazało, że ma 17 i pół. Kazimierz i Karolina właśnie wrócili z Włoch, gdzie byli w odwiedziny u dziadków dziewczyny. Podczas drogi powrotnej napodkali się na armię żywaków, których na całe szczęście zgubili gdzieś, po drodze. Kazimierz wychowywał Karolinę sam, ponieważ jego żona umarła podczas porodu. Na całe szczęście nie miał z dziewczyną kłopotów i przetrwali bardzo długi czas. Kazimierz 37 lat zaproponował, by wyjechać za granicę po raz kolejny, ale tym razem na stałe. Z Grzegorzem szybko wypersfadowaliśmy im ten pomysł z głów. Zaoferowaliśmy im miejsce w naszym mieście, które nazywaliśmy już oficjalnie Tyniecków, lecz Kazimierz chciał powrócić do rodzinnego domu chociaż po rzeczy. Zebraliśmy ekipę na wszelki wypadek. Prucz mnie i Grześka byli tam także. Kate, Mateusz, Adam, Krzysiek i Paweł. Wszyscy wzięliśmy po pistolecie i poszliśmy za Kazimierzem. Jego córka została odstawiona już do Tynieckowa, gdzie znaleźliśmy im pusty domek.
Mężczyzna zaprowadził nas na obrzeża miasta. Weszliśmy z nim na czternaste piętro wieżowca, w którym mieszkał, i wynieśliśmy rzeczy osobiste. Niestety, w drodze powrotnej natknęliśmy się na trzech zezwierzęconych, że tak powiem wyższe stadium rozwoju żywaka. Pozbyliśmy się ich. Niestety, Kazimierz został opluty przez jednego. Nikt z nas tego początkowo nie dostrzegł. Już mieliśmy wracać, ale właśnie wtedy Kazimierz zaczął na nas warczeć. Zauważyłem jego nienaturalnie długie paznokcie. Nie chciałem tego robić. Najpierw podałem mu leki, które jeszcze były dostepne. Szczęściem zadziałały, lecz żeby go uratować, potrzebna była operacja usunięcia zarodka koronawirusa, którą mogliśmy wykonać tylko w mieście. Nic nie mówiąc Karolinie wruciliśmy i urządziliśmy rodzince domek.
A on tam stał, creepy pasta.
Data publikacji: 2021-04-07 17:31:03
Uwaga! Mogą się tutaj znaleść treści, nieodpowiednie dla wrażliwych osób! Czytasz na własną odpowiedzialność!
Padał deszcz. Po ulicach hulał wiatr, zabierający ze sobą papierki, liście i inne śmieci. Malutki chłopczyk klęczy w brudzie ulicznym, wyciągając rączki do przechodzących osób. Widać, że jest wygłodzony. Nikt mu nie chce pomóc. A on tam stał, i się śmiał.
Izba wytrzeźwień. Młody pijaczek siedzi na krześle, bredzi, ślini się. Obok niego stoi szklanka do połowy wypełniona wodą. Młody szarpie się, jakby ktoś go chciał udeżyć. A on tam stał. I się śmiał.
Szpital. Po korytażu idą dwie pielęgniarki, rozmawiają przyciszonymi głosami. Pchają wózek z potwornie zmasakrowanym pacjentem. Mężczyzna praktycznie nie ma połowy twarzy. Jego lewe oko, nozdrze, ucho, włosy po lewej stronie są doszczętnie spalone. Ten człowiek nigdy nie wróci do normalności. A on tam stał. I się śmiał.
Klub. Facet trzymający kaptur naciągnięty na głowę siedzi przy barowym stoliku, popijając whiskey razem ze swoimi kolegami. Wszyscy się śmieją i są zalani. 1 z mężczyzn wstaje, potrąca krzesło, które upada robiąc hałas. Pech chciał, że krzesło upada na nogę gościa w kapturze. Słychać wrzask, chrupnięcie i widać czerwień. Ciężki stołek spadł prosto na kostkę nieszczęśnika, która została ztrzaskana przez ciężki, metalowy mebel. Człowiek chce się podnieść, zawadza głową o kufel. Kufel upada na blat, alkochol się rozlewa, kaptur spada z głowy, odsłaniając nienaturalnie białą twarz po lewej stronie, ze sztucznym okiem, uchem i zniekształconym nosem. Lewa połowa głowy jest całkiem łysa. Pijacy śmieją się z kolegi. A on tam stał. I się śmiał.
Sala operacyjna. Chirurdzy właśnie wkładają śruby w łączenia kostki z resztą nogi. Środek znieczulający przestaje działać, słychać wrzaski bólu. Lekarze w pośpiechu podają nową dawkę pacjentowi. Ten chce wstać, ale ze względów bezpieczeństwa jestprzywiązany. Szarpie się jakiś czas, po czym nieruchomieje, gdy środki zaczynają działać. Lekarze wracają do pracy. Jednemu poślizguje się ręka, dzierżąca skalpel, robiąc ranę przecinającą zewnętrzną część stopy w poprzeg. A on tam stał. I się śmiał.
Biuro. Ludzie spieszą, zajęci swoimi sprawami. Człowiek w białej koszuli siedzi na fotelu, zapisując coś na komputerze. Obok niego, inni pracownicy robią coś podobnego. Trzaskają drzwi, wchodzi starszy człowiek z brodą. Podchodzi do człowieka w koszuli, zamienia z nim parę słów, szybko czyta zapisany tekst. Gwałtownie porusza myszą na jego biurku, zamyka edytor tekstu, wyłącza sprzęt po czym gestem wskazuje człowiekowi, że tamten ma odejść. Ten, ze spuszczoną głową pakuje plecak, następnie wychodzi, kulejąc. A on tam stał. I się śmiał.
Ciemna uliczka. Na ziemi leży człowiek w brudnej koszuli. Nad nim stoi trzech dresów, którzy go kopią i biją. Nadjeżdża radiowóz. Bandziory w pośpiechu uciekając, nadeptując na ręce, brzuch i nogi leżącego. Radiowóz się zatrzymuje, kilku policjantów podnosi człowieka z ziemi, pakują go do radiowozu. A on tam stał. I się śmiał.
Supermarket. Wyglądający mizernie mężczyzna ukradkiem podchodzi do działu mlecznego, patrzy, czy nikt nie idzie, zabiera paczkę sera z półki, wpycha ją do kieszeni i pospiesznie wychodzi. Jego kieszenie są wyładowane jedzeniem, biżuterią, a w plecaku widać jakieś ubrania. Piszczy alarm. Nadbiega ochroniaż, brutalnie zakłada człowiekowi ręce za plecy. Przeszukuje go, zabiera mu wszystko z wyjątkiem batona, którego nie spostrzegł. Wyciąga telefon, by zadzwonić na policję. Złodziej szybko ucieka, kożystając z nieówagi pracownika. W biegu pogryza batona. A on tam stał. I się śmiał.
Przedszkole. Przed bramą stoi facet w płaszczu z kapturem. Wydaje się nieforemny, jakby jego lewa noga była uszkodzona. Z budynku wychodzą dzieciaki, wprost do czekających rodziców. W odległości od reszty smutno kroczy mała dziewczynka w zielonej sukieneczce. Mężczyzna czeka, asz wszyscy odejdą, nadchodzi samotna kobieta, kierując się w stronę maleńkiej. Mężczyzna nagle brutalnie kopie prawą nogą opiekunkę z domu dziecka, która przyszła po dziewczynkę. Wyciąga nóż, dźga kobietę w ramiona i zaciąga do ślepego zaułka obok przedszkola. Potem pakuje obie do auta, stojącego na uboczu. Sam wsiada i odpala silnik. Gdzieś jedzie. Wkońcu wysiada, zabiera także porwane kobiety. Zaciąga je do mrocznej piwnicy i przywiązuje do krzeseł. Zaczyna je brutalnie kaleczyć, łamać im kości, przypalać i robić inne rzeczy, o których nie chcecie wiedzieć. Po jakimś czasie opiekunka wyzionęła ducha. Oprawca zabiera zwłoki, tnie je na kawałeczki, wrzuca do worka, wyrzuca do kubła na śmieci, wraca do piwnicy gdzie na ziemi w kałuży krwi leży nieprzytomna, ranna dziewczynka. Mężczyzna wyciąga kombinerki, ale dziecko nagle wstaje, popycha sadystę, który wywraca się na kałuży krwi. Jego głowa trafia w jakąś szafę. Dziecko tym czasem chce uciec, lecz mężczyzna zdążył zamknąć drzwi na klucz. Mała wali w nie pięściami. Leżący tym czasem wstaje, śmieje się i odwraca w stronę dziecka. Wymierza mu cios w szczękę. Słychać chrupnięcie, gdy kości zostają ztrzaskane brutalną siłą. Człowiek wlecze dziecko na gnijące krzesło, przywiązuje je i masakruje dalej. Potem tylko pozbywa się zwłok tak samo, jak tamtych, i innych. A on tam stał. I się śmiał.
Hotel. Na wysokim stołku siedzi mężczyzna w granatowej liberii. Trzaskają drzwi, wchodzi dwuch policjantów. Podchodzą do siedzącego, zakówają go w kajdanki, wyprowadzają. Pakują do radiowozu. Pytają o zbrodnie, a on się do wszystkiego przyznaje. A on tam stał. I się śmiał.
Sala sądowa. Sędzia pyta oskarżonego, zakutego w kajdanki człowieka o zbrodnie. Tamten informuje, że zabił dwadzieścia sześć osób. Miało być dwadzieścia siedem, ale ostatni chłopczyk mu uciekł. Potem odkryto worki. Mężczyzna zostaje skazany na karę śmierci. A on tam stał. I się śmiał.
Sala egzekucyjna. Na krześle elektrycznym siedzi skazaniec, już gotowy do egzekucji. Kat pyta, czy ma on ostatnie życzenie, na co tamten odpowiada że tak, chce ostatni raz zobaczyć swój nóż. Kat wręcza narzędzie straceńcowi. Tamten gwałtownie zamachuje się nim na kata. Mężczyzna odnosi niewielkie rany dłoni. Egzekutor tym czasem przekręca dźwignię. A on tam stał. I się śmiał.
Teraz ty uważaj, żeby ON nie zniszczył ci życia tak, jak zniszczył temu chłopcu.
A skąt wiem, co on zrobił? No cóż.
To JA tam stałem. I się śmiałem.
A teraz mała zagadka do społeczności. Dajcie jakiś zarys historyczny, kim był bohater, czemu zachowywał się tak, a nie inaczej?
Smartfon remastered, creepy pasta.
Data publikacji: 2021-04-04 21:53:41
Dzięki pomysłowi DJGraco, którypodsunął mi jakoś przypadkiem i nieświadomie, postanowiem, z dedykacją dla właśnie niego, zrobić ten remaster mojej tak poważniejszej pierwszej pasty, chociaż to i tak przepaść między tą a np, dudnieniem, prawda? No to jedziemy!
Wkońcu to się musiało stać. Moja poczciwa sony erixxon w380i dokonała żywota. Wiem, powiecie że czego ja używam! Ale poprostu jestem tradycjonalistą i nie przepadam za ekranami dotykowimi, chociaż teraz postanowiłem im dać szansę. Udałem się do jednego z popularnych elektromarketów, by przyjżeć się jego ofercie jeśli chodzi o smartfony. Przemierzałem sklep metr za metrem, aż wkońcu w moje oczy wpadł telefon firmy Htaed, o oznaczeniu modelu Sedah lleh 4. Zdziwiłem się, bo nigdy nie słyszałem o firmie Htaed. Szybko poszeprałem w sieci na jej temat, ale nikt nic nie pisał. Pomyślałem sobie, że to kolejna chińszczyzna taka jak np, Manta czy Tracer. Zaóważyłem też, że po pełnym odwruceniu nazwy wychodzi Death, Hades hell 4, ale nie zaniepokoiło mnie to. Może poprostu producent czy tam importer chce być oryginalny? Napewno taka nazwa przykuje większą ilość osób, niż typowy Samsung galaxy a100 np.
Po powrocie do domu myślałem dalej nad zakupem smartfona, bo jednak chciałem teraz wyprubować androida, o iphonie nawet nie myślałem. Ciekawił mnie ten Sedah lleh 4, nie był drogi, kosztował coś około 700 zł, więc kwota dobra, no i parametry też jak za tą cenę objecujące. Nie były jak w tanich creepy pastach wybajerzone ponad szczyt, ale poprostu były leprze od typowych urządzeń tej klasy.
Wreszcie, po tygodniu, gdy już naprawdę potrzebowałem telefonu na zabój zdecydowałem się kupić ten Sedah. Jak mi się nie zpodoba, to go zwrócę, prawda? Myślałem sobie niosąc do domu pudełko.
Po rozpakowaniu rzuciła mi się w oczy zawartość. Dzisiaj producent ledwo da ładowarkę, kabel i kluczyk do karty sim, no i może jakieś tanie etui z plastiku. Tym czasem tutaj w zestawie było etui z klapką, odpinaną magnetycznie, szkło hartowane, słuchawki, ładowarka, kabel i igiełka. Wszystko wyglądało na dobrze zpasowane, i nie tandetne.
Wziąłem do ręki smartfona, opakowanego w folię. Pomimo ekranu 6,4 calowego był wielkości 1,5 iphona se. Na prawym boku były klawisze, na dolnym złącza, reszta pusta, tylko na górze szuflada na karty i oczywiście mikrofony w standardowych miejscach. Htaed wykonany był z plastikowej ramki i szklanych tafli po bokach, tzw kanapka, ale to był taki tręd. Oczywiście, wyspa z aparatami była wręcz gargantuiczna, ale to też trend. Czytnik odcisku palca wbudowano w klawisz zasilania.
Uruchomiłem urządzenie. Na chwilę pojawił się napis htaed i pojawiło się logo, które niczym specjalnym się nie wyróżniało. Ot, cerber z napisem Htaed na obroży w złotym kole, taki sam jak na opakowaniu.
Konfiguracja przebiegała standardowo. Telefon zaproponował utworzenie konta Htaed, czego nie zrobiłem, bo i po co?
Ekran główny już wyglądał lekko dziwacznie. Tapeta, na tapecie był tartar albo coś, co miało go przypominać, a ikonki wyglądały jak diabełki czy demony. Nie ukrywam, nawet mi się to zpodobało, bo generalnie lubię mroczne klimaty. Wgrałem wszystkie aplikacje, których używam, i używałem urządzenia normalnie przez jakiś czas.
Kłopoty zaczęły się tydzień po kupnie. Telefon zaczął się w losowych miejscach przycinać, z nienacka potrafiła wyskoczyćteż z wrzaskiem demoniczna morda z napisem Htaed! Migającym u góry i wprawiającym w przerażenie, ale sami pomyślcie jak byście się czuli gdyby wam takie coś wyskoczyło podczas oglądania filmu. Po chwili obrazek znikał, ale potrafiło to przeszkadzać. Poszukałem plików z tymi obrazami, ale były zaszyte gdzieś w systemie. Zmieniłem launcher na novą i ustawiłem taką samą tapetę, bo zacząłem ją bardzo lubić.
Później, telefon w losowych odstępach czasu, losowym osobom wysyłał smsy o dziwnej treści, do których załączone były różne pliki. Eid.jpg, Llehotog.png, etc. Były też aplikacje. Lived.apk i Nomed.apk. Znajomi pytali się mnie, po jaką cholerę wysyłam im takie coś. Zdziwiony odpowiadałem, że to telefon sam to robi. Uwieżyli, gdy zobaczyli jak w pracy miałem smartfona w kieszeni, a dostawali te smsy. Poprosiłem ich by wysłali mi tyle plików, ile tylko zdołają. Zachowywali się jakoś dziwnie po miesiącu.
Przeglądałem te pliki. Często przedstawiały odwrucone napisy w stylu you will be next, you will die alone, tylko od tyłu, napisane na kartkach, które trzymały demoniczne istoty.
Postanowiłem wkońcu oddać telefon. Zapakowałem go w oryginalne pudełko i odwiozłem do salonu. Przyjęto reklamację na zwrot było już niestety zapuźno, ale po 2 tygodniach odesłali sprzęt twierdząc, że wszystko jest z nim wpożądku. Zbagatelizowałem to na chwilę idalej używałem urządzenia. Znajomi wkońcu zaczęli blokować wysyłanie przezemnie smsów, ale wtedy telefon sam do nich dzwonił wygłaszając googlową syntezą te kwestie. Gdy poblokowali mnie eksperymentalnie całkiem, dostawali te rzeczy na maila, facebooka, etc. Częstotliwość i ilość tych zdażeń nasilała się.
Wkońcu postanowiłem sprawdzić pliki apk. Pierwsza aplikacja wyświetliła napis.
Witaj, Pawełku! Nie pozbędziesz się mnie nigdy! Wydałeś na siebie wyrok, kupując ten smartfon. Masz 7 dni na instalację drugiej aplikacji!
Program się odinstalował. Lekko wystraszony chciałem sprzedać telefon, ale nikt nie chciał go odemnie kupić. Po dniu dostałem notyfikację, że wczoraj była ostatnia szansa na instalacje pierwszej aplikacji Devil.apk od normalnej strony. Gdybym wtedy tego nie zrobił, został bym zabity przez wstrząs elektryczny o mocy 1000000 woltów, albo przez inne losowe zdażenie.
Wkońcu coś zmusiło mnie do instalacji demon.apk. W tym miejscu coś przejęło nad moim ciałem kontrolę na 10 lat.
Teraz piszę to dla was, by was przestrzec przed kupowaniem czegokolwiek od marki Htaed. ON dał mi tą godzinę na spisanie tej historii, ale niee, on tu idzieeeeeeehwuihyrtortyt!
Projekt
Data publikacji: 2021-03-18 14:21:51
Witajcie. Mam pomysł na stworzenie uniwersum do crazy party. Dla czego? No cóż. Jest kilka ciekawych wątków. Najwięcej w opisach botów. Jak ktoś chce, to niech sobie spojży na nie. Chcieli byście coś takiego?
Meteor, creepy pasta.
Data publikacji: 2021-03-04 21:05:09
Wojtek! Wrzask Zbyszka przeciął powietrze ostro, rozbrzmiewając w całej hali.
Co kur*a? Zapytał żeczony gramoląc się z pod wysmarowanego olejem auta.
Masz te klucze, które potrzebowałem? Zapytał Zbychu wyciągając brudną od smarów dłoń.
A weź je. Mężczyzna rzucił kilka imbusów.
Dzięki. Jego rozmówca schował je do kieszeni.
Tym czasem ja barowałem się z naprawą starego Audi. Coś nie chciało działać mimo moich najszczerszych chęci. Przywiózł go tu jakiś koleś wczoraj i chciał szybkiej naprawy, ale złom nie dawał się naprawić. Zawsze co.ś było nie tak. Jak nie rozje*ana skrzynia biegów, to wybite lusterko. Jak nie to, to pasek klinowy się ślizgał. Itd.
Kur*a, ja pier*ole! Powiedziałem zrezygnowany wycierając dłonie o robocze spodnie.
Ten żench chyba nadaje się tylko na złom!
Ej. Jaruś. Nie panikuj. Otrzeźwił mnie głos naszej złotej rączki, Marcina. Co tym razem.
Kur*a, turbina się odłączyła. Odparłem z wściekłą miną przeczesując palcami gęste włosy.
Spokojnie. Czarnowłosy chłopak wlazł pod maskę. Po chwili coś o dziwo zaskoczyło i silnik zaczął pracować.
No dobra. Teraz tylko zadzwonić do tego kolesia. Odpowiedziałem z ulgą.
Słyszałeś, co dzisiaj gadali w telewizji? Zapytał mnie Marcin po wyjściu z wnętrza maski.
Coś tam o jakihś niepokojących zawirowaniach kosmicznych, a co? Zapytałem zaciekawiony.
Sam kur*a zobacz. Chłopak podsunął w moim kierunku swojego smartfona z wyświetloną audycją w telewizji.
Niezidentyfikowany objekt zbliża się w stronę ziemi! Niezidentyfikowany objekt jest coraz bliżej ziemi! Niezidenty, nie wytrzymałem i wcisnąłem stop na ekranie.
Kur*a. Znowu chcą nam coś wmawiać. Koronawirus im nie wystarcza? Zapytałem rozzłoszczony.
Witaj w Polsce. Marcin zchował urządzenie do przepastnej kieszeni.
Rozległo się, całkiem nagle, walenie w drzwi. Ciężka blacha głośno rezonowała, przezco uderzenia słyszeliśmy w ogromnym zwielokrotnieniu.
Kto tam tak napier*ala! Zbyszek podszedł do drzwi otwierając je jak to on, z rozmachem.
Za drzwiami stała grupka ludzi. Odrazu było widać, że są przerażeni. Trzech facetów w pomiętych koszulach i jakieś dwie dziewczyny z głowami wręcz wciśniętymi w ramiona.
Co jest? Zapytał Zbysław otwierając szeżej bramę.
Po, po, popatrz w gó, górę. Wykrztusił jeden z nieznajomych celując palcem w niebo.
O kur*a, ja pier*ole! Zawołał nasz szef podnosząc głowę.
Zaciekawieni zbliżyliśmy się do wyjścia. Osłupieliśmy podnosząc głowy.
Centralnie nad nami przelatywało coś, co przypominało mały wulkanik, sypiący iskrami. Było pomarańczowe, poprzecinane szczelinami i kraterami jak mały księżyc.
Musimy się tutaj zchować! Zawołał ten sam mężczyzna pakując się do środka z resztą.
Chwila, chwila! Zbysław powstrzymał go ramieniem. To jest to gówno, o którym gadają w telewizji?
Nie wiem, ale znam się na tych rzeczach i wiem, że to kur*a jest prawdziwe! Odparł histerycznie jego rozmówca.
Wpuściliśmy wszystkich do środka i na wszelki wypadek zabarykadowaliśmy drzwi. Potem po wytartych schodkach zeszliśmy do bunkra. Ktoś, kiedyś, wpadł na pomysł, żeby tutaj wybudować nasz warsztat. Teraz, ten bunkier mógł nas ocalić.
Zamknęliśmy właz i czekaliśmy co będzie dalej. Kamery doskonale pokazywały to, co działo się na dworze.
Dobra. Jak mamy przeżyć to nie zaszkodzi, jak poznamy nasze imiona. Przerwał Wojtek. Ja jestem Wojtek, to jest szef Zbychu, Marcin, Jarek, a gdzieś tu kręci się jeszcze Adam. Magazynier. Przedstawił nas Wojtek.
Mateusz, Adrian, Cezary, Sabina, Dorota. Odparł nasz rozmówca wskazując odpowiednie osoby.
Tutaj mieliśmy najbliżej. Wracaliśmy z bloku, wiecie, tego tu, taki pięciopiętrowiec, no i zobaczyliśmy to coś. Najbliżej stał wasz warsztat, więc na wszelki wypadek woleliśmy tutaj się ukryć.
No dobra. Spoko. Zaczął Marcin, ale w tym momęcie rozległ się straszny huk. Piekielne trzęsienie ziemi rozrzuciło nas wszystkich byle gdzie. Poczuliśmy dziwny, jakby ozonowy zapach i usłyszeliśmy trzask gniecionej blachy.
Kur*a, spadł! Wrzasnął Mateusz patrząc przez jedną z kamer.
Z naszego warsztatu nie pozostało wiele. Zaledwie kilka powyginanych we wszystkie strony metalowych płyt. Cały warsztat, blok z naprzeciwka, pół miasta przysłaniał ten pomarańczowy objekt, jeszcze sypiący iskierkami przez tarcie.
Właśnie wtedy, zapanowały czasy w których każdy musiał martwić się o każdego, a pieniądz utracił jakąkolwiek wartość. Wszystko przez 1 meteor, który upadł na nasze miasteczko, druzgocząc majątek wielu osób, a inne, skazując na zimną śmierć pod grózami.
Wirus, creepy pasta, część 1.
Data publikacji: 2021-02-27 22:40:01
No tak. Kto by się spodziewał, prawda? Cuż. Napewno nie ja. Nazywam się Zbigniew Żuczek, mam 28 lat, mieszkam w Krakowie i pracuję w szkole w Owińskach jako konserwator. Podobno lubiany przez uczniów. Zdaży mi się coś naprawić jakiemuś uczniakowi, czy przylutować wadliwie działającą antenę w radiu, czy podkręcić wałek w maszynie brajlowskiej, wiecie o co mi chodzi. No ale, to nie o moje typowe życie chodzi. Przejdę do konkretów.
Marzec roku 2020 był haotyczny. Wszędzie mówiło się tylko o koronawirusie. Gdzie nie wszedłeś, czego nie włączyłeś, zawsze na pierwszych stronach był koronawirus. Zabawne, że na grypę potrafi umrzeć więcej ludzi, a o tym się tak nie mówi, jak o tym nowym wynalazku z Chin.
Po kilku miesiącach wprowadzono nakaz noszenia maseczek. Było to bardzo irytujące, ponieważ owe maski bardzo skutecznie blokowały dopływ powietrza. Były także oczywiście przyłbice, wygodniejsze, ale mniej polecane, bo wiecie. Takie maski to najczęściej jednorazowe, więc kasy się na nich trzepało bardzo wiele. No a przyłbicę można było umyć czy coś i tyle.
Żąd wprowadzał coraz to więcej obostrzeń. Wkońcu, we wrześniu 2020 wirus zaczął mutować. Mutacja następowała powoli. Najpierw zarażeni skarżyli się na częste bóle głowy i brzucha. Dochodził do tego nieraz wielki głód i pragnienie, które było bardzo ciężko zaspokoić. Następnie zaczynały odpadać paznokcie, a miejsca po nich porastały jakąś dziwną, tfardą i zrogowaciałą skórą. Zaburzało to mocno dotyk. Pod koniec października gdy wszystkie szkoły przeszły w tryb zdalny, we wrześniu dzieciaki wróciły po gigaprzerwie od marca, mutacja weszła na groźniejszy poziom. Zaczynały wypadać zęby. W ich miejsce wyrastały długie, ostre kły. Oczy pokrywała błona pokryta ochydnymi bąblami, wydzielającymi cuchnącą ciecz, jednakże nie przeszkadzająca w widzeniu. No i nareszcie, gdzieś w listopadzie wirus dokończył mutację przeistaczając ludzi w istoty podobne do zombie. Lecz to nie były typowe zombie. Umiały normalnie mówić, żyć, etc. Tylko ich nieustający głód. Dawało się go zaspokoić zwykłym jedzeniem, ale całe jedzenie gromadziło się w tłuszcz. Najlepiej syciło mięso żywych istot. Nie ważne, czy złowieka, czy psa. Ludzie dziczeli coraz bardziej. Paradoksalnie, dało się żyć w tej postaci. Ciało było o wiele odporniejsze np na rany. Wykryto także, że to holerstwo odmienia cały organizm, przedłużając życie ludzkie o kilka, a nawet kilkadziesiąt lat. Obecnie żyje w śród nas osoba w wieku stó dwuch lat, nadal się jej dobrze żyje. Zarażonych zaczęto nazywać żywakami, ponieważ nie można było nazwać tego typowym wirusem zombie. Wszak oni dalej żyli, tylko, wiecie sami.
Przełom, kolejny, nastąpił w sylwestra, 31 gródnia. Media podawały informację, że około 20% zarażonych zaczyna zamieniać się w bestie. Wyrastały im pazury, a mózg stawał się podobny do typowego zwierzęcego. Teraz chcieli tylko przetrwać. Rozszarpywali innych. Nie ważne, czy zarażonych, czy zdrowych. Każdy mógł zginąć na ulicy, zagryziony albo zadrapany na śmierć. Wirus nadal przenosił się tylko drogą kropelkową, więc na szczęście ugryzionych dawało się odratować.
Stan epidemii światowej został ogłoszony pierwszego stycznia 2021 roku. Prezydent Polski od trzech miesięcy był trzymany w szpitalu na obserwacji. Ja z całą rodziną i wieloma innymi żyliśmy w zabarykadowanej szkole. O jedzenie się nie martwiliśmy, ponieważ piwnica i spiżarnie zaopatrzone były w zapas mogący wyżywić sto osób przez rok. Przy naszej liczebności czterystu piętnastu osób, jedzenia starczyło nam na jakieś, pięć miesięcy. Jedliśmy bardzo mało. Jedna kanapka rano, w połódnie i na wieczór. W ostatni miesiąc tylko rano i wieczorem, natomiast ostatni tydzień tylko w połódnie.
Kilku z nas udało się po zapasy i na całe szczęście udało się im przytargać sporą ilość jedzenia za darmo. Nikt na to nie patrzył, bo pieniądze były teraz tyle samo warte, co zwykły papier. Ważniejsze było jedzenie, leki i broń.
Gdzieś pracowano podobno nad lekiem na to coś, lecz prace nadal trwały i miały trwać przez lata. W połowie stycznia główny laborant zagryzł swoich pracowników i ich pożarł, więc nadzieje na lek zmalały praktycznie do zera. Ludzkość musiała sama sobie poradzić z koronawirusem.
Dudnienie creepy pasta, część 2
Data publikacji: 2021-02-22 23:30:30
Weszliśmy do komnaty. Panował tu straszliwy zaduch. Coś bulgotało jak wielki kocioł. Ponad to, usłyszeliśmy jakihś Rosjanów, rozmawiających ze sobą.
Projekt ma być gotowy do listopada! Wladimir mówił, że depczą nam po piętach! Powiedział jeden szorstkim głosem.
Kola, nie piekl się tak. Wladimir nie musi wiedzieć o poślizgu. Zawsze możemy mu dać w łapę jakąś solidną sumkę. Odparł na to zadziwiająco miękki głos.
A co zrobisz Michail, jak ktoś odkryje naszą bazę! Pieklił się dalej Kola.
Mikolaj, naprawdę, opanuj się. Taa, zaraz nam tutaj wpadnie interpol. Zarechotał podle Michail.
Kur*a, a on nadal nie jest w pełni gotowy. Zaklął Kola.
Powiadają, że takiemu jak on, to potrzeba pięćdziesiąt lat na wyjście z hibernacji. Pięćdziesiąt lat! A wiesz kiedy mija ta data? Z ożywieniem zawołał Michail.
No dzisiaj, za godzinę. Szepnął Mikolaj.
No właśnie! Gdzie reszta ekipy? Zawołał Michail.
Sprawdzali przewody, jak ich ostatnio widziałem. Podobno kilka słojów spadło z półek i wykryto czyjeś ślady. Odrzekł Kola.
Zdębieliśmy ze strachu. Już o nas wiedzieli! Musieliśmy jednak zachować czujność, jak i ciszę.
EE, jak coś to napewno tylko jacyś turyści. Unieszkodliwimy ich szybciudko! Zakrzyknął Michail.
Pewno jak się przewracał na bok i wstrząsy sejsmiczne powstały, to tutaj wleźli. Odparł Mikolaj.
Narazie mamy ważniejsze sprawy na głowie. Przygotowałeś te ciałka? Zapytał Michail.
Sam zobacz. Pierwszy Rosjanin wskazał na metalowy szpikulec wbity w strop. Z przerażeniem rozpoznaliśmy kilku nauczycieli i przewodnika wycieczki. Wszyscy mieli wydłubane oczy, wycięte języki i usunięte zęby i paznokcie. Jeszcze żyli.
Kur*a, co oni im zrobili! Szepnął Karol.
Ciii! Uciszyłem go. Bo nas usłyszą!
Czekaliśmy dalej, pokrywając się gęsią skórką.
Z bocznego tunelu tym czasem nadciągnęła jeszcze jakaś grupka Rusków.
No dobra. To ile jeszcze? Zatarł ręce barczysty brodacz.
A co ty Stanislaw taki w gorącej wodzie kąpany. Jeszcze chwilkę. Odrzekł Kolawesoło.
Co do tych śladów i słojów, prawdopodobnie wycieczka muzealna. Kilku złapaliśmy. Powiedział kolejny osobnik o kfadratowej, zarośniętej szczęce i z długim, orlim nosem.
Dawaj ich tu! Rozochocił się Michail. Była to reszta nauczycieli z wycieczki. Widzieliśmy ich tak naprawdę ostatni raz.
Pasują do tych. Kola wskazał na drąg. Pewno to z tej samej.
A co kretynie myślałeś? Stanislaw wprawnie nabił nauczycieli na drugi drąg. Za pomocą nożyka obciął języki, wydłubał łyżeczką oczy, cążkami wyrwał paznokcie i zęby. Z tródem nie zwymiotowaliśmy na ten widok.
Gotowe! Stanislaw otrzepał zakrwawione ręce.
Tym czasem bulgot zaczął się nasilać. Rozległ się też ryk.
Oho, pieszczoszek się budzi! Zakrzyknął kolejny, mały i pękaty Rosjanin.
Słuchajcie. Zaczął wskazywać na stojących w kręgu. Mikolaj, Stanislaw, Gabriel, Aleksander, Katjerina, Anna, Nataniel, Maksym, Bartlomiej, nadszedł czas. Nasza dziesiątka dokończyła to, co rozpoczęliśmy dawno, dawno temu, w trzydziestym ósmym. Teraz, przyszła pora na to, co planowaliśmy. Powiedział wzniośle Michail.
Gdzie Wladimir i Bolkow? Zapytał nazwany Bartlomiej atleta.
Już jesteśmy. Powiedziały dwa głosy i kolejna dwujka wślizgnęła się w krąg światła rzucany przez dziwną poświatę.
Trzy, dwa, jeden, zero! Krzyknął siwowłosy Wladimir z całej siły uderzając kościaną laską, którą trzymał w grunt.
Rozległ się okropny huk i łoskot. Coś spadło w przepaść, coś gwizdnęło, coś zaryczało, coś zabulgotało. Z tego chaosu wyłonił się kolejny, ostry, mrożący krew w żyłach ryk.
I oto nadchodzi! Powiedział krzywonogi człowieczek z wielkimi uszami, nazwany Bolkow.
Z wielkiej dziury coś zaczynało się wyłaniać, albo raczej, wyłazić. Olbrzymie cielsko okrywały jasnozłote łuski, w niektórych miejscach miały kolor ciemnego srebra. Gadzina miała cztery, umięśnione i pazurzaste łapy, które dźwigały muskularny korpus. Ogon stwora składał się z segmętów i przypominał węża. Łeb natomiast, nadal doskonale to pamiętam. Wielka, klinowata czaszka z płonącymi, złotymi oczami wwiercającymi się w nas z jakąś starożytną, złą inteligencją. Wielkie szczęki, zaopatrzone w ostre, białe kły. No i oczywiście skrzydła. Żaden smok poprostu nie może nie mieć skrzydeł. Tak był to smok. Nie ulegało wądpliwości. Ktoś powie, że smoki nie istnieją. Ale to, co przed nami stało było albo smokiem, albo czymś bardzo, bardzo podobnym.
Misza, pradawny smok. Z szacunkiem wyszeptał Bolkow.
Co z nimi? Niezpodziewanie zapytała wysoka, czarnowłosa i zielonooka kobieta wyglądająca na wysportowaną.
Katjerino, najpierw ofiary. Zbeształ ją Wladimir podsuwając z szacunkiem w stronę smoka pręty z ciałami.
Bestia ryknęła, powonchała ciała poczym, za jednym kłapnięciem żywcem pożarła nieszczęśników. Stwór oblizał się łakomie, patrząc z zadowoleniem na Rosjan.
Teraz zajmiemy się mniejszym problemem. Powiedziała druga kobieta. Średniego wzrostu, podobna trochę do aktorki często udzielającej się w reklamie proszku do prania Percil. Brązowe włosy, takież same oczy i złośliwy uśmieszek.
Wszyscy obrucili się w naszą stronę. Przełknęliśmy ślinę, czekając na nieuniknione.
Paradoks czasu, creepy pasta, część pierwsza.
Data publikacji: 2021-02-22 12:34:35
Heh, kto by się tego spodziewał, prawda? No cóż, napewno nie ja. Mam nadzieję, że nie popełnicie tego samego błędu co ja. Z sytuacji, w której jestem ja i wiele innych osób, już nie ma wyjścia.
Interesowałem się podróżami w czasie. Każdy, napewno każdy maży albo mażył o cofnięciu czasu, by poprawić poprzednie błędy lub zmienić tok wydażeń, prawda? A któż by nie chciał udać się w daleką przeszłość, odkryć coś co odkryte jeszcze nie zostało, dzięki temu taka osoba zgarnia honorarium? No właśnie. Ja bardzo głęboko szukałem, za głęboko. Udało mi się znaleść sposób, dzięki któremu mogłem podróżować w czasie. Potrzebowałem wielu rzeczy, co akurad nie było problemem. Część ukradłem, inne kupiłem, jeszcze inne miałem w swoim domowym warsztacie. Po roku w wieku osiemnastu lat, w same urodziny, udało mi się zbudować urządzenie, które potocznie nazywane jest wehikułem czasu.
Teraz, muszę wam powiedzieć bardzo bardzo ważną rzecz. Istnieje takie coś, jak paradoks czasowy. Każdy napewno o tym słyszał. Nie możemy np zabić własnej matki, bo się nie narodzimy, etc. Jednak, w moich planach było także powstrzymanie siebie przed, ekhm, zabiciem człowieka. Bardzo potrzebowałem pewnej części, w której on był posiadaniu. To też nie tak, że ja zabiłem tego człowieka. Można powiedzieć, że mu pomogłem w śmierci. Gdy wykradałem mu owe urządzenie dostrzegł mnie i wpadł w szał. Jednak tak niefortunnie się zamachnął, że potknął się na progu domu. Pech chciał, że mieszkał przy ruchliwej ulicy i wpadł pod koła nadjeżdżającego tira.
Ja chciałem, by przeżył. Lecz mimo chęci skończyło się to źle. Na początku było wszystko códownie. Podróżowałem po różnych czasach, odwiedzałem znane osobistości takie jak Newton, zwiedzałem nieistniejące w naszych czasach już budowle, które u nas zostały już zniszczone, przyglądałem się starożytnym cywilizacjom itd. Ktoś powie, cóż w tym szkodliwego!
No i tutaj macie rację. W tym nie mogłem zrobić paradoksu. Znaczy mogłem, gdybym zabił np Kopernika, kto wie co by się stało! Ale samą swą obecnością nie zaburzałem porządku świata.
Do przyszłości także się udawałem. Wiecie co? Jeśli w ciągu stó lat nie przestaniemy zatrówać środowiska, ziemia przemieni się w wielką pustynię. Nie jestem ekologiem, ale w swoim otoczeniu nie śmiecę i staram się kupować szklane butelki.
Osiadałem na miesiąc czy rok w danych czasach, w których bardzo mi się podobało. Przywiozłem także kilka ciekawych pamiątek, takich jak małego dinozaura, którego hoduję teraz jak psa czy kota, albo starożytne monety, pierwsze monety, jakie kiedykolwiek powstały. Może ktoś z was był ostatnio w Łódzkim muzeum miasta? Jeśli tak to z pewnością widzieliście nowe eksponaty. Muszę skromnie przyznać, że większość z nich dostarczyłem z przeszłości.
Jeżeli zato ciekawi was, czemu świat wymarł w przyszłości, to powiem krudko. Wszystko przez efekt cieplarniany.
Jeszcze jedna ważna rzecz. Przyszłość i teraźniejszość, nie są to rzeczy stałe. Widziałem najprawdopodobniejszy wzór przyszłości, ale to jest coś, co da się jeszcze zmienić.
No ale, zapewne czytacie tą historię by dowiedzie,ć się, co się ze mną stało. Więc tak. Po kilku latach podróży, obecnie mam dwadzieścia siedem lat, postanowiłem zapobiedz śmierci osoby, od której wykradłem część do wehikułu.
Zapytacie, czemu dopiero teraz? To proste. Musiałem podpytać się innych w różnychczasach, uczyć się języków, zgłębiać wiedzę na temat paradoksów itd. Wkońcu opracowałem plan idealny. Przeniosłem się w przedcień wypadku i czekałem. Miałem w plecaku wszystko, co mi będzie potrzebne. Ale nie przewidziałem jednego. Mgły. Gęsta mgła z rana zaczęła osiadać wszędzie. Gdy dotarłem na miejsce, oczywiście znikała, tak jak to było wtedy. Nadszedłem ja z wypchanym plecakiem, za mną wybiegł on. Właśnie nadjeżdżał tir, a ja popełniłem wielki błąd. Popatrzyłem mojemu ja w oczy. To go zdezorientowało, a wielki samochód uderzył prosto w moje przeszłe ciało, podrzucając je na wysokość dachu auta. Okradziony stał z szeroko rozdziawioną gębą, wpatrując się we mnie żywego na chodniku, i we mnie martfego, którego właśnie rozsmarowywał na ulicy tir. Zdążyłem jeszcze pomyśleć o ku*wa, zanim ogarnęła mnie gęsta, niemal namacalna ciemność. Poczółem okropny ból. Pomyślałem, że już po mnie. Paradoks czasowy właśnie zadziałał, ale straciłem przytomność i o dziwo, po jakimś czasie się odzknąłem.
Leżałem na bruku. Zdążyłem jeszcze w dymiącym pojeździe przenieść się do czasów obecnych, zanim ten nie eksplodował. Oczywiście, w obudowie brakowało TEJ części. Nic w tym dziwnego, wkońcu jej nie ukradłem, chociaż została ukradziona. Brzmi niedorzecznie? No cóż, wczujcie się w paradoks, to zrozumiecie.
Leżałem na chodniku, gdy zatrzymała się przedemną średniego wzrostu, smukła postać.
Nic ci nie jest? Zapytała wyciągając dłoń. Z jękiem chwyciłem ją i przy pomocy stanąłem na nogach. Wtedy zaóważyłem, że pomogła mi młoda kobieta o kródkich, nastroszonych srebrnych włosach. Jej zielone oczy taksowały mnie uważnie, szukając obrażeń.
Nic sobie nie złamałeś, to dobrze. Witaj w naszym środowisku. Powiedziała.
Zaraz, jak do jasnej holery ja dalej żyje? Zapytałem się, wytrzepując ubranie.
No cuż. Uwierz mi, wolisz nie wiedzieć. Odpowiedziała, jednak po chwili wbijania w nią ostrego spojżenia wezdchnęła ciężko.
Jesteś w pętli czasowej. Powiedziała cicho.
Że co? Zapytałem ogłupiały.
Pętla czasowa. Wpadłeś w paradoks czasu. Zginąłeś ty z przeszłości. Normalnie powinno to cię unicestwić, ale jeśli dokonałeś czegoś ważnego później, lądujesz w pętli czasowej. Tutaj nigdy się nie starzejesz, nie chorujesz, etc. Ale jeśli byłeś zchorowanym staruszkiem z nieuleczalnym rakiem, to już taki na zawsze pozostaniesz. Powiedziała smutno.
Zaraz, skąt wiesz co ja robiłem? Zapytałem zaciekawiony.
Widziałam ten wypadek z przed chwili. My, bezczasowi, możemy przenosić się w czasie gdzie chcemy bez wysiłku. Odparła.
Takich jak ty, jak my, jest więcej? Zapytałem z zaciekawieniem.
Całkiem sporo. Odpowiedziała.
Ale zaraz, dlaczego ty także jesteś w tej pętli? Zpytałem.
Jak miałam siedemnaście lat, razem z grupką znajomych zdobyliśmy prototyp wehikułu czasu ze strefy 51. Chcięliśmy naprawić potem nasze stare występki, ale wtedy właśnie coś nie poszło i wszyscy, było nas czforo, umarliśmy. Nasze przeszłe ja zginęły. A że udało nam się sporo dokonać to wpadliśmy w pętlę. jesteśmy tu dość krudko, bo zaledwie siedem lat. Znam osoby, które są tutaj dłużej. Odparła.
Dobra, jestem Bartek. Powiedziałem podając jej dłoń.
Julka. Odparła ściskając moją rękę. Z ciekawości, ile masz teraz lat? To ma pewne znaczenie.
Dwadzieścia siedem, a co? Zapytałem szczerze zaciekawiony.
Już tak pozostanie na zawsze. Ja znalazłam sie tu w wieku dwudziestu sześciu lat. My mamy jeszcze całkiem dobrze, ale jest w śród nas osoba, która po mimo tego, że ma dziewięćdziesiąt dwa lata, to choruje na nieuleczalną chorobę. Ma nowotwór serca. Choroba jest w bardzo ciężkim stadium. Chciał uratować siebie, bo gdyby nie powolna reakcja ratowników przeżył by, ale nie udało mu się. On jest tu już ponad trzysta lat.
Że co ku*wa? Zapytałem ostro.
Lepiej chodź ze mną, do naszej głównej bazy. Odparła z ciężkim wezdchnieniem, prowadząc mnie w nieznane
Witam
Data publikacji: 2021-02-12 12:46:09
Ano witam witam tutaj. Została przeniesiona tu część moich opowiadań, z wyjątkiem tych niepoważnych oraz kilku innych. Zapraszam do czytania!
12. Nigdy się nie wycofam!
Data publikacji: 2021-02-10 12:20:07
Jechaliśmy naprawdę długo, coś około 8 czy 9 godzin. Wkońcu dojechaliśmy do miasta San-Cot.
Co dalej? Zapytałem zaciekawiony, gdy tata zatrzymał auto przed portem.
Pujdę wynająć prom do Kiarre. Odpowiedział tata.
Do Kiarre? To gdzie my właściwie! Zapytał Max.
Do Quennsette, a że najbliżej będzie z Kiarre, to tak zrobimy. Objaśnił ojciec wychodząc z wozu.
Wrócił po kilkunastu minutach ściskając w dłoniach kartoniki.
Bilety. Oświadczył, rozdając wszystkim po jednym.
Dale, przygotowałeś wieżchowce? Zapytała nagle Elena.
Tak, Thundercolty są gotowe do drogi. Odparł Jasnowłosy mężczyzna wyciągając z kieszeni 10 kul.
Będziemy jechali na Thundercoltach? To po co prom! Wyrwała się Lily.
Z Kiarre będziemy musieli pojechać konno, bo ludzie do których zmierzamy niezabardzo lubią się z technologią, zresztą, sami zobaczycie. Odpowiedziała ex liderka, biorąc kule i chowając mananety.
Tata tym czasem wjechał już na prom, który po godzinie ruszył. Mieliśmy wspaniałe widoki. Szybujące nad wodą Loonisy i Sacroolony, nurkujące co jakiś czas po rybkę, pływające Finaudy, Fyngony czy Floungery, widok psuł tylko jakiś niebieski ogon, który nagle wystrzelił z wody i owinął się na około jednej z balustrad promu.
Co to! Zapytała Lilka przekrzykując ryk, który rozległ się z pod wody.
Mirilit! Odkrzyknął Davidson, sięgając po kulę do kieszeni. Już po chwili na jego kolanach leżał fioletowy jaszczur.
Delazzard, sprawdź to! Poprosił otwierając drzwi auta. Stwór błyskawicznie wyleciał z samochodu.
Wysiadamy! Zakomenderował brodacz siedzący z przodu. Wszyscy wysypali się z auta.
Z osłupieniem patrzyliśmy na wielkiego węża morskiego, który właśnie wysuwał się z wody. Obok pływało także mniejsze stworki. Postanowiłem sprawdzić wszystkie manapedią.
Mirilit, manamon morski wąż o typach woda i smok, wyższa forma Miniranta. Mirilit ugryzieniem spokojnie może zgruchotać kadłub tankowca. Jego ogon jest nasączony feromonem, który pozwala mu łatfo łowić ryby. Najgroźniejszą bronią Mirilita jest jednak jego wzrok.
Minirant, manamon morski wąż o typach woda smok. Minirangt żyje na głębinach i żatko atakuje statki, jednak pod władzą Mirilita rzuci się na wszystko. Jego zęby nie są dokońca wykształcone, co jednak nie przeszkadza im na dewastację małych łudek.
Coś mi tunie gra, ale dobrze, że, zaczął brodacz, lecz przerwał mu głośny, okropny ryk. Wyjżeliśmy za burtę i przeraziliśmy się mocno. Z wody wychynął pysk potwora. Mirilit w porównaniu z nim był barankiem.
Meeerilaaaakee! Ryknął smok wbijając ostre kły w drewno, które ponuro zatrzeszczało. Dobrze, że po za nami nikoogo nie było na promie. Max tym czasem sięgnął po manapedię.
Brak danych! Zawołał, lecz szybko pobrał aktualizacj.ę.
Merilake, mananon wodny smok typu woda smok, wyższa forma Mirilita, najwyższa forma Miniranta. Merilake to potwór, który rozszarpuje, rozdziera i niszczy wszystko. Jak coś złapie, nie puści nigdy. Jego ugryzienie zmiażdży diament.
Na grzbiecie smoka ktoś siedział. Wychyliłem się i dostrzegłem, że to długowłosa kobieta w zielonym płaszczu z wyszytym czerwoną nicią Werewolfsyrem.
Wojowniczka Alegrii! Zawołał James. Delazzard, toksyczny ogon!
Dela! Zasyczała salamandra wbijając ogon w ciało smoka. Jego ostre łuski jednak nie pozwoliły na to.
Myśleliście, że tak poprostu, potulnie się wam poddamy, że pozwolimy wam żyć po tym, jak wy poznaliście naszą kryjówkę? Roześmiała się wojowniczka. Merilake, rozwal ten prom! toksyczna burza! Tym małym nakaż użycie przeładowania!
Wielki smok wysunął się jeszcze bardziej z wody, odsłaniając złotawe łuski. Ryknął, posyłając w górę kulę fioletowej mazi. Z nieba niespodziewanie lunął deszcz odpadów. Szlamu, błocka, jadów i innych trucizn. Zasyczęliśmy z bólu gdy owe trucizny zaczęły przepalać się przez nasze ubrania i skórę.
Nie! Mightauras, ochrona, nie pozwól temu czemuś nas zabić! Ryknął Davidson wyrzucając szybko kulę. Minotaur, który z niej wyskoczył w mgnieniu oka rozpostarł zieloną, przeźroczystą powłokę, która zaczęła odbijać toksyny. Ale zapomnieliśmy o mniejszych wężach. Rozległ się straszliwy huk, gdy ogromna błyskawica wzbiła się nad wodę,uderzając prom. Po chwili dał się równiesz słyszeć ponury syk, gdy prąd dotarł do silnika, rozbijając doszczętnie akumulator.
Ty jesteś jakaś psychiczna! Wrzasnął tata do kobiety dosiadającej wodnego smoka. Ona tylko zaśmiała się złośliwie.
Dalej! Burza z piorunami, wszyscy! Zawołała. Wszystkie węże łącznie z tym wielkim z paszcz wypuściły cienkie błyskawice. Uniosły się one do góry, wytwarzając koszmarną burzę. Co chwilę w ochronną powłokę Mightaurasa uderzały syczące, trzeszczące wyładowania elektryczne. Wkońcu minotaur ukląkł na kolanie z wyczerpania. Coraz tródniej utrzymywał osłonę.
Delazzard, jadowe cięcie! Zawołał pan James. Jego stwór zatopił pazury w ciele Merilake, który ryknął krudko z bólu.
Nie przestawajcie! Dopingowała smoki wojowniczka. Burza z każdą sekundą zyskiwała na sile. Wkońcu Mightauras zaryczał, deaktywując ochronną powłokę. Wielki piorun trafił prosto w kabinę sternika, gruchocząc drewno na miliardy kawałków. Na szczęście, mężczyzna za pomocą sześciu Angillishów wytwarzających ochronę przetrwł to bez szfanku.
Nie opchodzi was niewinny kapitan, tak? Delazzard, kwaśny deszcz! Zaryczał Davidson z morderczym błyskiem w oku.
Pomaga wam, czyli jest winny! Lodowata woda! Odwrzasnęła mu jego przeciwniczka.
Strugi lodowatej z kawałkami lodu wody udeżyły w nas. Zaczęliśmy szczękać zębami z powodu upiornego wręcz zimna. Czułem się jakbym był na górze starwalk, na samym jej szczycie.
Dość tego! Amthysto, smocze uderzenie! Mightauras, burzowy młot! Zakomenderował Davidson.
Smok, którego wypuścił zamachnął się świecącą łapą, którą trzasnął rywala w bok. Minotaur zato cisnął kulą elektryczności, którą jeszcze odbił pięścią. Wodny potwór znów zaryczał.
Elena! Krzyknął nagle tata. Odwruciłem się i zobaczyłem, że kobieta leży na deskach kompletnie przemoczona i nieprzytomna.
Elena! Powtórzył tata sprawdzając oddech. Na szczęście, był stabilny.
Narazie starczy! Zawołała nagle pomocnica Alegrii dając znak smokowi. Zniknęli bardzo szybko, a nasz uszkodzony prom z ledwością dobił do brzegu. Tam postanowiliśmy pomóc w jego naprawie, co na szczęście się udało. Najgorsze, że Elena od dziesięciu godzin pozostawała nieprzytomna.
Do szpitala, musimy biegnąć do szpitala! Zawołał Davidson.
Że też ta przeklęta Alegria nie usuwa się przed niczym! Odparł na to brodacz, którego imienia nie znałem.
Nic, nic mi nie jest. Usłyszeliśmy słaby głos. Leżąca na piasku Tatsuo poderwała się nagle.
Co z tym Merilakiem? Zapytała, otrzepując płaszcz.
Jak to Alegria robi, wycofał się razem z resztą. Odparł na to z ulgą pan Davidson, pomagając jej dojść do auta.
To co teraz? Zapytała Ariana po chwili.
Jak najszybciej musimy kierować się w stronę Seulee. Odpowiedziała jej Elena.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, rozpamiętując niedawną przygodę, z której wyszliśmy, mijając śmierć o włos.
11. Wszystko, co możliwe, obraca się w klepsydrze!
Data publikacji: 2021-02-08 17:31:36
I jak wasza podruż? Zapytał pan Davidson gdy usiedliśmy na krzesłach. Wypuszczony przed chwilą z kuli, Flash leżał mi na kolanach, popiskując z żatka, gdy domagał się pieszczoty.
No tak. Powiedział Max demonstrując starcowi klucz z Hazeldale.
No no. Pokiwał głową nasz rozmówca. Zaraz to zawojujecie całą Tangerię. Dodał i uśmiechnęliśmy się.
A u pana coś nowego? Zapytałem.
EE, nic specjalnego. Venomander i Limevurm się przemienili, ale po za tym, to nic.
Ma pan Amthysto? Zapytał Zack, a jego oczy wręcz się zaświeciły.
Ano mam. Odparł James.
Mogę go zobaczyć? Pytał dalej napalony trener.
Czemu nie! Odparł jego rozmówca wypuszczając z kuli stwora.
Amthystoo! Zaryczał wielki, kamienny smok, patrząc na nas łagodnie. Wyciągnąłem dłoń, a on, starym zwyczajem Limevurma polizał mnie po niej. Wyciągnąłem manapedię.
Amthysto, manamon bestia typu skalno smoczego, wyższa forma Limevurma. Amthysto gdy znajdzie nowy kamień, to przyczepia go do swojego ciała. Często roztrzaskują wielkie diamenty na małe, które nadadzą się do dekoracji ich skór.
Urosło ci się trochę, co? Zapytała Aria dotykając tfardej czaszki stworka.
Amm. Zamruczał smok kładąc łeb na jej kolanach.
A jeszcze niedawno był z niego taki słodki Limevurm. Wezdchnęła Lily patrząc na kamienną bestię.
Wiesz. To jest życie. Albo staniesz się silniejszy, albo cię pożrą. Zaśmiał się staruszek.
Piękny. Zack popatrzył na smoka z uznaniem. Skąt go pan ma?
AAA, to całkiem śmieszna historia. Widzisz chłopcze, kiedyś podrużowałem po świecie i zbierałem różne interesujące rzeczy. Pan James wskazał na oszklone regały za plecami. Aż wkońcu znalazłem coś, co podobne było do jaja manamona. Zbadałem to i okazało się że owszem, jest to jajko, ale jakiego manamona, to za grosz nie wiedziałem. I po kilku latach wykluł się Limevurm.
Aha. Limevurmy są bardzo żatkie, a na dodatek w ich rodzinnym Kiarre są zagrożone wyginięciem. Powiedział chłopak podpierając brodę dłońmi.
Smok tym czasem zwinął się w kulę i zaczął chrapać. Rozbawiło to nas, bo pamiętaliśmy sapanie Limevurma. A to, no gdybyśmy nie znali Limevurma, to raczej byśmy nie pomyśleli, że to on.
Ktoś tu jeszcze mieszka? Zapytała nagle Lilka kierując wzrok z okna na pana Davidsona.
Kilka osób, a co? Zapytał pytany. Zanim dziewczyna jednak zdążyła odpowiedzieć rozległo się stukanie w drzwi. Amthysto, dotąt smacznie śpiący zerwał się nagle z rykiem, zasłaniając drzwi. Wyjżeliśmy przez wizjer. Za drzwiami stała wysoka postać, która właśnie chowała mananeta do kieszeni długiego, skórzanego płaszcza.
Kto tam? Zapytał Davidson.
Elena Tatsuo. Sprawa pilna. Odparła postać raczej niskim głosem. Pan Davidson poruszył się niespokojnie, ale drzwi otworzył. Na progu stanęła jego rozmówczyni, ściągając z ramion płaszcz i zawieszając go na haczyku. Przyjżałem się jej dokładniej. Miała na oko z 25 lat, niebieskie, przenikliwe oczy i długie, złote włosy, których nie jedna kobieta mogła by jej pozazdrościć. Ubrana była w srebrzysty strój odsłaniający w całości ramiona, a te były dość mocno opalone. Po za tym, nosiła także długą spudnicę i czarne, skórzane trapery.
Kopę lat! Zawołał Davidson, poważniejąc.
Coś się stało? Zapytał po dłuższej chwili przerwy. Kobieta obrzuciła nas szybkim, acz przenikliwym spojżeniem.
To dotyczy sprawy związanej z Alegrią. Czy oni są zaufani? Zapytała znów wiercając swoje niebieskie oczy w naszą stronę.
Myślę, że nic się nie stanie, jak się dowiedzą czegoś o tej sprawie. Odparł po chwili James.
A więc. Kobieta wzięła głęboki oddech i odrzuciła złote włosy z twarzy. Elvaris, Jacob, Alandra, Jason i kilku innych wyruszają do twierdzy Alegrii, by odbić TEN kryształ, wiesz który. Odparła szeptem.
Już, teraz? Zapytał zaskoczony Davidson.
Tak. Prosili, bym się z tobą skontaktowała i zebrała resztę. Wiesz o kogo chodzi. Odparła.
Ale, ale, Elena! Nie jesteśmy jeszcze gotowi! Zawołał staruszek.
YY. Pan ją zna? Wkońcu zapytała Lily. Kobieta spojżała na nią przez dłuższą chwilę.
Ach tak, Lily. Twój ojciec wiele mi o tobie opowiadał. Myślę, że pora, abyś poznała, razem z bratem i jak sądzę, resztą tego zgromadzenia kilka, ciekawych faktów. Jestem, a raczej byłam liderką smoczego stadionu w Kiarre. Porzuciłam to stanowisko rok temu. Swoją drogą byłam liderką 5 lat, jak ten czas leci. No ale wracając do meritum. Dostałam propozycję od Tomasha, mojego dobrego znajomego. Zaproponował mi dołączenie do jego organizacji, a ja się zgodziłam. Tam okazało się, że jest jeszcze jedna znajoma mi osoba. James.. Ostatnio nie zajmujemy się Shadowami, lecz kimś, powiedziała bym gorszym.
Mówiła pani o jakiejś, Alegrii? Powiedziała Ariana po chwili milczenia.
Mówcie mi po imieniu. Odparła Elena. Nie lubię tego całego tytułowania per pan, per pani itd. No nieważne. Tak, mówiłam o Alegrii. Jest to osoba naprawdę niebezpieczna, która poddała się serii eksperymentów tak okropnych, że nawet nie chcę o nich myśleć. W każdym razie dały jej wiele. Siłę, moc, ale zabrały tyle samo, jak nie więcej. Zbudowała na około siebie oddzialik, który chce diojść do władzy apsolutnej. Chcą pozbyć się legendarnych manamonów, wypijając ich krew. Niestety, mogą to zrobić. A my, potrzebujemy teraz każdej pomocy. Zakończyła ex liderka.
Milczeliśmy przez długą chwilę, przetrawiając nowo nabyte informacje. Wreszcie Ariana powiedziała.
Mówcie, co chcecie, ale ja w to wchodzę. Jeśli są na tyle niebezpieczni, zaraz, czy to o nich chodziło ostatnio, jak była mowa o pladze Miasmouse? Zapytała nagle trenerka.
Tak. Kiwnął głową James.
My także postanowiliśmy pomóc. Wyraźnie odprężeni Elena i James zaczęli nas wtajemniczać w sprawę Alegrii, gdy pod dom zajechało czarne Audi.
To tata! Powiedziałem, poznając wóz. Istotnie, z samochodu wysiadł tata, ale razem z nim rodzice Lily, wspólnik taty, kilka innych osób i tak, Sandra, eks mistrzyni Tangerii.
Witajcie ponownie! Uśmiechnęła się do nas podając nam ręce. Znów miałem wrażenie jakby jej ręka nie była do końca, żywa? Odrzuciłem to jednak szybko.
Elena, wyjaśniłaś wszystko młodzieży? Zapytał tata.
Na tyle ile trzeba, tak. Kiwnęła głową jego rozmówczyni.
Zatem musimy ruszać. Zmieścimy się do Audi. W bagażników zamątowałem kilka foteli. Mamy niewiele czasu, więc proszę was o pośpiech. Zabierzcie mananety, a ty synu, musiż mi pokazać twoje manamony. Powiedział mój ojciec. Z auta tym czasem wybiegła moja siostra, która rzuciła mi się na szyję.
Siemasz siostra! Powiedziałem do niej ściskając ją. Ty też?
Tak. Ta sprawa zaszła już zbyt daleko. Odparła z lekko posępną miną. Wkońcu jakoś zapakowaliśmy się do auta, które zaraz ruszyło.
10. Kto pod kim dołki kopie, sam w nie, nie wpada?
Data publikacji: 2021-02-05 19:30:18
Popędziliśmy wieżchowce do drogi. Po kilku godzinach, gdy już z ich pysków zaczęła toczyć się piana na szczęście byliśmy już dość blisko zamku. Nie wiadomo czemu, królowa Alandra postanowiła wybudować go w Grotenie, przy granicy z Mamią. Dawało nam to dogodną lokalizację do walki, ale utrudniało często życie codzienne z powodu deszczu, który padał tam prawie cały czas. Czując na skórze pierwsze krople moje wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Byliśmy na miejscu.
Przed nami wznosiła się wysoka, majestatyczna budowla wykonana z białych cegieł. Farba, którą były pomalowane była całkiem świerza. Po ostatniej walce zbyt dużo plam krwi znajdowało się na murach.
Dojechaliśmy do bramy. Na nasz widok strażnicy podnieśli piki i przepuścili nasz oddzialik. Zostawiliśmy konie na dziedzińcu, zajęły się skubaniem trawy i parskaniem co jakiś czas z zadowoleniem. Podsunęliśmy im kubły z wodą i miski z owsem. My natomiast udaliśmy się do budowli.
W promieniach zachodzącego słońca zamek wyglądał jak gura lodowa, i taki też był zamysł króla. Udaliśmy się zaraz do sali tronowej by zdać raport.
Gdy dotarliśmy na miejsce, pierwsze co rzuciło się nszym oczom, to człowiek leżący wręcz na krześle tortur, przywiązany do niego za kostki, nadgarstki i szyję. W cieniu wysokich żeźb Glimerodo i Volanterala stał wysoki, żeźbiony, drewniany tron zwieńczony łbem smoka. Na tronie siedział król Elvarith, trzymający na kolanach miecz.
Wejdźcie towarzysze. Rzucił na nasz widok. Uklękliśmy u stóp tronu. Król nakazał nam wstać. Był to wysoki mężczyzna w wieku dwudziestu pięciu lat. Miał krudko przystrzyżoną czarno bródkę, z nad której spoglądały chłodne, niebieskie oczy. Jego czarne włosy, związane w długi warkocz opadały do połowy pleców. Ubrany był w srebrne szaty z wyszytym Glimerodem na piersiach.
Jak misja? Zapytał się Elvaris.
Źle wasza wysokość. Powiedział nasz lider, Jason.
Cóż takiego się stało. Zapytał spokojnie zaciekawiony rozmówca.
Streściłem mu przebieg naszej wyprawy. Król zaczął gładzić się po brodzie.
Taak. Tego właśnie się spodziewałem. Powiedział cicho. Alegria jak zwykle krzyżuje nasze plany, ale wkońcu się jej pozbędziemy. Tym czasem bądźcie spokojni. Z jednym kamieniem nic nie zrobią, zwłaszcza, że ten element akurad możemy dość łatfo odzyskać. Jedyny problem, że w kamieniu ukryty był rdzeń z kroplą krwi Draakgarda. Tutaj widzę większy problem.
Przerwał, ponieważ drzwi za tronem otworzyły się i stanęła w nich królowa Alandra w srebrnej sukni sięgającej do kostek. Była w wieku swojego męża. Miała tak samo długie jak król, lecz złote włosy oraz zielone oczy. Zamknęła drzwi za sobą i usiadła na drugim tronie obok Elvarisa.
Już jestem. Czego się dowiedziałeś? Zapytała. Mąż w kilku zdaniach streścił jej naszą ekspedycję.
Kur*a mać! Zaklęła zaciskając dłonie na wyściełanych podłokietnikach. W tym kamieniu nie tylko była krew Draakgarda. Osobiście sprawdzałam, a wiecie że mam uzdolnienia w tym temacie. W samym centrum widniał kawałek kamiennej skóry legendarnego smoka.
Źle, bardzo źle. Odpowiedział nasz władca z posępną mią.
Wygląda na to, że będziemy wszyscy musieli ruszyć do twierdzy Alegrii. Nie obwiniam was, to nie wasza wina. A ty Alandro co o tym sądzisz?
Czytasz mi w myślach. Uśmiechnęła się lekko królowa. To kiedy wyruszamy?
Natychmiast. Nie daruję tym ch*jom. Warknął król chwytając za miecz.
Tym czasem z krzesła, o którym wszyscy zdążyliśmy już zapomnieć dobiegł zduszony jęk.
No i mamy jeszcze to. Powiedział Elvaris wpatrując się w więźnia. Wszyscy skierowaliśmy na niego wzrok. Niczym się specjalnie nie wyróżniał, lecz miał na ubraniu wychawtowany symbol. Symbol Werewolfsyre. Symbol, którym posługiwała się Alegria.
Żołnierz Alegrii, tak? Zapytał Jason.
Dokładnie. Alandra wyjęła ze schowka w podłokietniku mananeta.
Musimy go dokładnie przebadać. Dodała wypuszczając z kuli stworka, który w niej siedział.
Delaazard! Zasyczała fioletowa, unosząca się w powietrzu salamandra po wyjściu z kuli.
Nie, błagam tylko nie to! Wrzasnął więzień szarpiąc się na krześle.
A zatem wiesz, jak silne są toksyny Delazzarda. Świetnie. Zdradzisz nam informacje o pułapkach w waszej twierdzy?
Nigdy! Wolę umżeć! Wychrypiał żołnierz.
A zatem dobrze. Delazzard, zacznijmy może od toksycznego ogona, dobrze? Zapytała trenerka stworka.
Dela zzard! Ochoczo skinął głową trujący manamon. Podleciał do więźnia i zamachnął się świecącym fioletowym blaskiem ogonem. Dotknął skóry zchwytanego, ale jeszcze nie rozpoczął dozowania dawki trucizny.
To jak będzie? Zapytał król.
Nic! Wycharczał żołnierz z wyrazem przerażenia na twarzy.
Kochanie, czyń honory. Uśmiechnął się podle król.
Świetnie kochanie. Z nieustępliwą miną odpowiedziała jego żona. Delazzard, mała dawka!
Stwór wbił delikatnie koniec ogona w skórę więźnia, aplikując mu kilka miligramów toksyn. Mężczyzna wrzasnął z bólu. Trucizna już zaczynała krążyć po jego krwiobiegu.
Nadal podtrzymujesz swoje zdanie? Zapytał Elvaris.
Tak! Zajęczał torturowany.
Zatem, zwiększamy dawkę, prawda Delazzard? Zapytała Alandra.
Dela! Kiwnął głową jej manamon wbijając ogon nieco głębiej.
Nadal się upierasz? Zapytał król.
Tak! Odparł więzień. Sytuacja ciągnęła się przez dobrą godzinę. Wkońcu poważnie zatruty, czujący truciznę niemal wszędzie żołnierz cichym, znękanym szeptem udzielił nam potrzebnych informacji.
I nie mogłeś zrobić tego wcześniej? Zapytała królowa gestem nakazując swojemu stworkowi wyciągnąć ogon. Żołnierz tym czasem dyszał ciężko, bardzo ciężko.
Co teraz z nim zrobimy. Leczymy go, czy zabijamy? Zapytał władca.
Głosuję mimo wszystko za zabiciem. Może nam zagrozić. Powiedziałem.
Popieram. Odparł Jacob.
Ja tak samo. Dodała Alandra.
My także. Żekła reszta naszej grupy.
Ja także tak myślę. Zakończył król przypieczętowujoc los złapanego.
Błagam, błagam! Wyżęził z trudem więzień.
Przykro mi. Jadowe cięcie! Zawołała Alandra. Delazzard błyskawicznie zamachnął się ociekającymi czarnym jadem pazurami na szyję mężczyzny. Jeszcze tylko bulgoczący wrzask i głowa torturowanego potoczyła się po podłodze.
Więc mamy go z głowy. Wezdchnęliśmy z ulgą. Król tym czasem zaniósł zwłoki do lasku za zamkiem. Tam Leonatary, Jakzeomy i inne stwory już miały posiłek. Wystarczyło kilka minut by po dowodzie rzeczowym nie pozostała nawet kropelka krwi.
To jedziemy? Zapytał Jason.
Oczywiście. Alandra wypuściła z kuli elektryczną klacz. Pegastorm parsknęła cicho, potrząsając grzywą. Wyszliśmy z zamku, wsiedliśmy na wieżchowce i ruszyliśmy, ku zemście.
Perspektywa Lucasa.
Całą grupą wyruszyliśmy w dalszą drogę.
To jakie macie manamony? Zapytała zaciekawiona Ariana gdy już ruszaliśmy.
Ten oto piesek i ona. Powiedziałem wypuszczając Leaf.
Lea fowl! Zaćwierkała ptaszyna przysiadając na ramieniu dziewczyny.
Jaki słodziak! Trenerka pogłaskała stworka po główce.
Reszta także pokazała jej swoje stworki.
A ty masz jakieś manamony? Zapytała Lily gdy już pochowaliśmy stwory do kul, oczywiście z wyjątkiem Reksa.
Ano mam. Siostra Maxa z tajemniczą miną sięgnęła do kieszeni po kulę. Błysnęło światło i przed nami pokazał się zielony lisek.
Leefox! Zapiszczał przeciągając się.
Wyciągnąłem szybko manapedię.
Leefox, manamon lis typu roślinno ziemnego. Jest to starter z Tangerii. Może przeżyć 3 miesiące tylko dzięki fotosyntezie. Jego liście zawsze są dobrze odrzywione.
Co, Sierra ci dała? Zapytałem z uśmieszkiem.
A kto inny miał by mi niby go dać? Zaśmiała się trenerka chowając stworka do kuli.
Dobra, to ruszamy, czy nie? Wtrąciła się Lilka.
Lilith, a ty jak zwykle w gorącej wodzie kąpana. Wezdchnąłem. Ja, Max i Aria zaśmialiśmy się.
Loki! Zabawnie pogroziła mi palcem kuzynka, co wywołało w nas kolejny napad śmiechu.
Wkońcu jednak zkierowaliśmy się na ścieżkę prowadzącą do Hanshy. Widzieliśmy sporo różnych stworków. Pobierające energię słońca Sapple, skaczące Taddery i Friggle, ukryte w gęstych trawach Globulary i inne.
Znowu w dziczy. Zack przetarł dłonią twarz.
Trzeba powietrze wdychać. Powiedziałem i chłopak się uśmiechmął.
Taa. Proponuję kierować się w stronę Hanshy i szybko do avalette przez przełęcz. Powiedział.
Skąt znasz te tereny? Zapytał Max.
Wiele razy tutaj byłem. Odpowiedział kródko trener.
Gdy przechodziliśmy przez błotniste bajorko Ariana pośliznęła się na kamieniu i prawie się przewruciła. Na szczęście zdążyła złapać równowagę. Przy tej okazji jednak zaóważyła coś niebieskiego wystającego z pod kamienia.
Co to? Dziewczyna, nie wiele myśląc, podniosła kamień i wyciągnęła to coś z pod owego kamienia.
Floore ptiile! Zapiszczało to coś, zwijając się w ciasną kulę.
Floreptile? Zdziwiony podniosłem brew.
Mogę go? Zapytałem Arii. Kiwnęła lekko głową i przekazała mi przestraszonego stworka. Wyciągnąłem manapedię, głaszcząc przy okazji jaszczurkę po łebku.
Floore, pisnął stworek uśmiechając się delikatnie i owijając ogon na około mojego nadgarstka.
Floreptile, manamon jaszczurka typu elektrycznego. Gdy wyczówa zagrożenie, porusza kształtami na skórze. Owa skóra może także zacząć świecić, by pomóc mu znaleść drogę, lub by zaskoczyć przeciwnika.
Skąt się tutaj wziąłeś? Zapytała Lily głaszcząc stworzenie po grzbiecie.
Floreptile to żatkie manamony. Powiedział Zack.
Tile, tile! Zapiszczała jaszczurka nagle podnosząc głowę do góry.
Floore tilee! Pisnęła ponownie kurczowo wbijając łapki w moje ramiona.
Co jest? Zapytałem cicho smyrając manamona po grzbiecie.
Z pod kamienia wyskoczyła nagle mała świnka. Zachrumkała i odbiegła, śmiesznie poruszając krudkimi nóżkami.
Co tu się do jasnej anielki dzieje? Max z niedowierzaniem popatrzył za stworzeniem.
Buppig? Zapytała Ariana. Kiwnęliśmy głową. Ja, Lilka i Zack.
To nie był koniec niespodzianek, ponieważ bagno zabulgotało i wynóżyła się z niego głowa, na której widok zacisnąłem pięści.
Jeszcze jego tylko tu brakuje. Powiedziałem z lekkim strachem.
O co ci chodzi. Przecież to zwykły dela, zaczął Zack, ale Aria szybko zatkała mu usta ręką.
Cii! Szepnęła. Później ci wszystko opowiem, ale teraz cicho, ani drgnij!
Moja kuzynka tym czasem wsunęła rękę do kieszeni, zaciskając ją na mananecie.
Co robimy? Zapytałem, ale dziewczyna tylko lekko pokręciła głową, wskazując jaszczura, wygrzebującego się aktualnie z błota. Wreszcie wzleciał na wysokość kilkunastu centymetrów, przypatrując się nam uważnie.
Delazzard! Prychnął cicho, gestem nakazując nam iść za nim.
Czego on od nas chce? Zastanowiłem się.
Nie wiem. Idziemy za nim? Zapytał Zack.
No dobra. Odparłem i ruszyliśmy za stworzeniem.
Trujący manamon zaprowadził nas na śliczne wzgórze, porośnięte wysoką trawą. Na szczycie stał stary mężczyzna z siwą brodą.
Lucas, Lily, Max, Aria? Co wy tu robicie? Zapytał z szerokim uśmiechem.
Pan Davidson? Zapytała Lily z niedowierzaniem w głosie.
Opuścił pan Conyoray? Uśmiechnęła się Aria.
Zaraz zaraz. Wy znacie tego człowieka? Wtrącił się Zack.
Taak, oczywiście. To James Davidson, kilka lat uczył nas survivalu. Powiedział Max ściskając rękę starszego mężczyzny.
AA, już rozumiem! To pana Venomander się przemienił, tak? Zapytałem.
Tak. Odparł James z szerokim uśmiechem. Tropimy aktualnie Shadowów, Tomash dał nam pewne zadanko.
I jak idzie? Zapytała zaciekawiona Lily.
EEh, długo by mówić. Tak w skrócie, to nie jest źle. Mój manamon was poznał gdy odpoczywał w błocie, poinformował mnie i was zaprowadził. Powiedział pan Davidson.
Wie pan może skąt tu się wziął ten maluch? Zapytałem wyciągając ramiona z Floreptilem, który uciął sobie drzemkę.
Ahh taak. Pan James widocznie posmutniał. Ten maluszek nie miał łatfego życia. Najpierw został odrzucony od matki, Glimerodo zawsze po pewnym okresie czasu nakazują dzieciom już żyć na własną rękę. Potem złapali go kłusownicy i trzymali tydzień w starej szopie. Wkońcu go uwolniłem, tamci kolesie już siedzą za kratami. Ale widzę, że ciebie polubił. Dodał po chwili Davidson.
Ahh tak. Powiedziałem do stworka, który otworzył oczka.
To chciałbyś iść ze mną? Zapytałem.
Flore! Pisnął radośnie energicznie kiwając główką. Zeskoczył mi z ramion i wlazł do kieszeni, z której po chwili wyciągnął mananeta. Sam go otworzył i zniknął w środku.
Witaj w drużynie, będziesz się nazywać Flash. Powiedziałem z szerokim uśmiechem, chowając kulę z nowym przyjacielem do kieszeni.
Zapraszam was do mojego domku, powspominamy stare czasy. Powiedział pan Davidson, a my z chęcią przystaliśmy na jego propozycję.
9. Czas rozkręcić imprezę!
Data publikacji: 2021-02-01 19:18:07
Gdzieś, głęboko w Quennsette.
Perspektywa Jacoba.
Panie mój. Powiedziałem z uwielbieniem do siedzącego na siwym Pegastormie człowieka, jadącego na czele. My jechaliśmy na dostojnych Thundercoltach. Te majestatyczne rumaki były za razem piękne jak i silne, więc idealnie nadawały się na wieżchowce.
Tak? Zapytał nasz przywódca.
Wiadomo coś na temat Alexis? Zapytałem.
Narazie nie. Odpowiedział owijając kosmyk brody na około palca. Niespodziewanie jego wieżchowiec parsknął krudko i się zatrzymał.
Co do diabła! Mężczyzna zeskoczył z siodła i dobył sztyletu. Przed nami stało z pięciu mężczyzn ubranych w jadowicie żółte stroje.
Znów się spotykamy. Przemówił najwyższy ze srebrną odznaką na piersiach.
Rivander. Wymówił to imie nasz boss.
Zdrajco, czego oczekujesz!
Tylko chcę was spokojnie oddać do króla. Odpowiedział tamten z łajdackim uśmiechem.
Brać ich! Wrzasnął. Z nieba natychmiast zfrunęły 3 Himerusy. Dosiadające ich wojowniczki w granatowych zbrojach szybko zeskoczyły z manamonów, które wbiły w nas wzrok.
Torell, wybuch baterii! Zawołał szef.
Aren, kontruj to! Smoczy pocisk! Zawołała jedna z wojowniczek.
Pegastorm parsknął krudko, uwalniając z rogu niewielki pocisk. Wybuchnął on oślepiającym blaskiem. Tym czasem jednak 1 z Himerusów z paszczy wypuścił pocisk zielonej energii, która po zdeżeniu z elektrycznym atakiem rozeszła się na boki. Oba ataki zneutralizowały się na wzajem.
Teraz wyceluj w tego konia! Powiedziała kobieta.
Nigdy. Stary druhu, pokaż jej! Iskrzący ogon! Ryknął nasz lider.
Pegastorm! Zarżał koń. Jego ogon pokryła chmura świecących, niebieskich iskierek. Bez trudu przebiły się przez smoczy atak, dosięgnęły także celu. Gryfica zaryczała z bólu po trafieniu.
Wstrząs aury! Stalowy róg! Zabrzmiały kolejne polecenia.
Podczas gdy ogier z opuszczonym łbem pędził na przód, a jego róg zabłyszczał na srebrno, magiczno dźwiękowy stwór z rykiem otoczył się bladofioletowymi pasami energii i ruszył na spodkanie z przeciwnikiem. Oba stwory w ostatniej chwili wyminęły się. Zawróciły i dalej prubowały dokończyć atak. Ułamek sekundy przed kolizją nasz boss wrzasnął.
Cięcie rużdżką!
Przednie kopyta elektrycznego ogiera zaostrzyły się i otoczyły białym światłem. Zarówno róg, jak i kopyta dosięgnęły celu. Gryfica zaryczała z bólu, jednak po chwili Pegastorm otrzymał bezpośrednie trafienie z wstrząsu aury. Był to atak poczfurnie efektywny, ale elektryczny manamon wstał dość szybko, prychając gniewnie.
To na nas nie wystarczy, prawda Torell? Zapytał trener konia. W odpowiedzi otrzymał głośne, groźne rżenie.
Tak? Zapytała z uśmiechem trenerka gryficy. To może pora na chrupanie?
Jej manamonka natychmiast podleciała do rywala, otwierając szeroko paszczę i eksponując wielkie kły. Jednak to Torell przejął inicjatywę. Z własnej woli użył stalowego rogu, który prawie powybijał zęby rywalki, która musiała zaprzestać ataku i wtedy została trafiona rogiem ogiera.
Świetnie! To teraz pora na twój wstrząs aury! Zawołał mężczyzna.
Kontruj! Odpowiedziała krudko jego przeciwniczka. Oba stwory otoczyły się bladofioletowymi pasmami energii i natarły na siebie. Rozległo się głośne bum! Gdy manamony się zdeżyły. Oba dość szybko się podniosły.
Pora na spokojne leczenie! Powiedział trener Pegastorma.
Okrzyk bojowy! Odparła na to jego oponętka.
Gryfica ryknęła, spoglądając z hardą miną w oczy rywala. Ten tym czasem spokojnie złożył skrzydła, przymknął oczy z błogą miną, na około jego ciała na ułamek sekundy rozbłysnęło białe światło. Ogier wydawał się być w pełni sił.
Niebiański wiatr! Chrupanie! Znów polecenia zostały wydane w jednym czasie.
Koń zaczął machać skrzydłani. Wytworzył świetlisty wiatr, który zaczął ranić gryficę. Ta zdążyła zatopić kły w prawej przedniej nodze rywala. Ten odruchowo ją kopnął, więc to Himerus ucierpiała bardziej.
Ahhh. Nadal nasze siły są wyrównane. Przemówił Rivander. Chyba pora na odwrót.
Tak jest szefie. Odparła kobieta wsiadając na grzbiet podopiecznej.
Podczas, gdy słodko walczyliście zdobyliśmy to. Rivander podrzucił na dłoni czarny kamyk.
Oddaj to! Rzuciłem się na niego, lecz oberwałem cios z pięści w twarz. Gdy się zbierałem po grupce nie było już ani śladu.
Szlak! Zaklął boss uderzając pięścią o kolano. Znowu nam zwiali i jeszcze zabrali przesyłkę!
Wracamy do króla? Zapytała jedna z kobiet z naszego oddziału.
Musimy. Odparł wsiadając na wieżchowca. Cała kawalkada zawróciła w kierunku Mamii.
1. Robaki atakują!
Data publikacji: 2021-01-27 12:00:00
Gdy wróciłem dodomu, zobaczyłem na stole w kuchni karteczkę. Mama poszła już do pracy i rzyczyła mi sukcesów w podruży, jednak ja nie zamierzałem wyruszać dziś, ale jutro, poniewarz chciałem jeszcze podomykać różne sprawy, które tego wymagały, oraz porzegnać się z tymi, którzy nie mogli/nie chcieli wyruszyć.
Udałem się najpierw na łąki za miastem w celu złapania pierwszego pokemona. Niestety, wszędzie widziałem tylko pospolite gatunki. Taillowy, Zigzagoony, Rattaty, może jakiś Linoone się przewinął. To nie tak, że uważam te pokemony za słabe czy bezużyteczne, ale też nie chciałem ich atakować na siłę. Postawiłem sobie za cel, że nie będę zmuszać żadnego pokemona by siłą do mnie dołączył.
Trapinch, chcesz się nazywać Pincer? Zapytałem mego siedzącego na ramieniu stworka, gdy chodziliśmy po trawie.
Pinch tra pinch! Kiwnął ochoczo głową poke owad.
No dobra. Uśmiechnąłem się, gdy nagle usłyszałem jakieś dziwne piski.
Pinch! Pisnął mój stworek zeskakując mi z ramienia. Dał nura w wysokie trawy.
Gdzie idziesz! Zawołałem, lecz stworek już skradał się w kierunku pisków.
Veni! Usłyszałem. Z zarośli wyszła grupka pokemonów. 3 wielkie, fioletowe skolopendry z zakręconymi czułkami szturchały jakiegoś małego, lecz podobnego do nich stworka, który znajdował sięgdzieś po środku tego kłębowiska. Postanowiłem sprawdzić co ma ciekawego do powiedzenia mój pokedex. Wyciągnąłem mojego redmi note 9 pro, odblokowałem i kliknąłem w pokedex. Po chwili skanowania aparatem na ekranie pojawił się obraz skolopendry i z głośniczka rozbrzmiał e-speak.
Scolipede, pokemon skolopendra typu robaczego i trującego, wyższa forma Whirlipede, Najwyższa forma Venipede. Scolipede potrafi gdy zwinie się w kulę toczyć się z prędkością około 300km/h. Jego toksyny są na tyle silne, że spokojnie powalą Wailorda.
Potem skierowałem dex na mniejszego stworka. Niby znałem te stworzenia, ale czemu nie dodać go sobie do pokedexa i nie zobaczyć, czy czegoś nowego się na ich temat nie dowiem, prawda?
Venipede, pokemon gąsiennica typu robaczo trującego. Venipede jest agresywny i często poluje na silniejszych od siebie. Jego mocne szczęki mogą zgnieść Metapoda, gdy Venipede zaciśnie je z całą mocą.
Aha. Pomyślałem wkładając telefon do kieszeni. Tym czasem 1 ze Scolipedów uniósł do góry ogon, który zaczął świecić fioletowym blaskiem. Celował w Venipeda, lecz nagle na trasie ataku stanął Pincer, który machnięciem łapki posłał ogon na innego Scolipeda, który nie spodziewając się takiego czegoś dostał prosto w twarz.
Scoli, pede! Zaryczały oba stwory, celując groźnym spojżeniem we mnie i w ziemnego pokemona.
Pincer, nie! Zawołałem, ale było już za późno. Wszystkie 3 scolipedy w jednym momęcie powtórzyły trujący ogon. Trapinch jednak sprytnie znów wywinął się z opresji. Uderzył głową o ziemię, z której wystrzeliło kilka kamyków, które ułożyły się w barykadę. Odparła ona ogony i przyprawiła ich właścicieli o chwilową ich odrętwiałość.
Dobra, pomożemy temu maluchowi. Powiedziałem, bo jednak żal mi było robaczka, tylko nie chciałem tak poprostu dostać za nic i trafić do szpitala w pierwszy dzień podruży, a słyszałem już o skudkach zatrucia trucizną Scolipeda. Pincer, piaskowy grób, celuj gdzieś po środku! Wydałem polecenie mojemu starterowi.
Tra! Skinął głową mój podopieczny. Uderzył łapkami w ziemię. Z pod jego rączek wystrzeliła solidna góra piachu, która zasypała 3 skolopendry. Venipede tym czasem za pomocą toczenia odturlał się gdzieś w krzaki i tylko jego główka wyglądała na nas z zaciekawieniem czającym się w oczach stworka.
Wielkie robaki zaczęły zwijać się w kule, prubowały przebijać się głowami, łapami i czułkami, lecz ziemia była tak mocna, że ledwo co się ruszała. Wkońcu 1 ze stworów wpadł na pomysł by użyć wodnego ogona do zmiękczenia ziemi. Na około jego ogona pojawiły się 3 pierścienie z wody o różnych obiętościach. Z tródem bo z tródem, ale jednak zamachnął się i trafił czubkiem fioletowego ogona w grudy ziemi, która posypała się na boki już bardziej w konsystencji błota.
Tym czasem pozostałe 2 stwory z Unovy już szykowały nową niespodziankę. Ich czułki zaczęły błyszczeć i się wydłużyły. Oba robaki wycelowały w pustynnego stworka.
To mega róg, uniknij za pomocą rzutu skałą! Wymyśliłem. Trapinch znów uderzył głową o ziemię i ustawił się tak, by kamyki wyrzuciły go do góry. Stwory na tomiast swoimi czułkami trafiły w kamyki i co prawda posypały się one na boki, lecz Pincer zdążył wyskoczyć i wylądować za skolopendrami.
Atakuj tego po środku gryzieniem, tylko nie w ogon! Dodałem szybko. Szczęki ziemnego stwora mocno wgryzły się w brzuch rywala, aż tamten zaryczał z bólu.
Niestety pozostałe 2 stwory szybko trafiły mojego startera trującymi ogonami. Trapinch oberwał dość mocno, ale jego ziemny typ mimo wszystko go uchronił od krytycznych obrażeń. Mimo wszystko miał małe tródności, by wstać na drżące nogi.
Ugryziony wcześniej Scolipede już wystrzelił z ust fioletowym płymem, który syczał w kontakcie z trawą i ją wypalał.
Kontruj to, może smoczy oddech zadziała. Powiedziałem.
Traapinch! Warknął ziemny wypuszczając z paszczy zielony promień, który jednak nie miał większych szans z jadowym szokiem. Znów Pincer oberwał, chociaż nie całą mocą udeżenia, bo smoczy oddech jakoś zneutralizował ten jadowy szok.
Wszystkie 3 stwory chciały użyć wodnych ogonów, lecz wpadłem na ciekawy pomysł.
Pincer, zrób piaskowe groby do okoła! Zawołałem. Nieźle już wycieńczony stworek jednak zabrał się do pracy i ztworzył kilka kopczyków ziemi na około. Nasze "pole walki" wyglądało teraz jak dach baszty.
Teraz rzut skałą, zrób daszek! Powiedziałem a pokemon zrozumiał o co mi chodzi. Postarał się. Z ziemi wystrzeliło tyle odłamków skalnych, że spokojnie wystarczyły by zrobić lekko niestabilny, ale jednak wystarczający dach.
Teraz zprowokuj Scolipedy, łącząc smoczy oddech i gryzienie! Wymyśliłem nagle. Stworek zaczął podgryzać rywali pokrytymi zieloną energią kłami. Sprawiało im to widoczny ból. Co prawda Trapinch oberwał dwoma wodnymi ogonami niestety, i był bardzo wyczerpany od tego, ale nasza budowla zadziałała jak trzeba. 1 ze Scolipedów poruszył "wie życzkę" z ziemi i zpowodował lawinę małych, ale ostrych kamyczków, które boleśnie uderzały w ciała trujących robaków. Trapinch tym czasem za pomocą szczęk wykopał sobie dziurę w ziemi i pod ziemią przeczekał lawinę.
Nauczyłeś się kopania, świetnie! Powiedziałem mile zaskoczony. Teraz atakuj!
Traaaaapinch! Zawarczał stwór wyskakując nagle na samym środku pola walki. Poruszone przez to kamyki znów poturbowały 2 Scolipedy, trzeci tym czasem zaczął się toczyć na około i gdyby nie dziura w ziemi mógłby dotkliwie poturbować już i tak bardzo wymęczonego ziemnego stworka. Na szczęście tocząca się skolopendra nie zaóważyła dziury i wpadła w nią niczym śnieżka w dziurę. Robal wyszedł co prawda z ziemi, ale nieźle kręciło mu się w głowie, bo zataczał się jak pijany. Nuie przeszkodziło mu to jednak w celnym trafieniu Pincera trującym ogonem. Trapinch przeturlał się w krzaki. Wyszedł z tamtąt po chwili, ale już był bardzo wymęczony.
Pincer, chcesz dalej walczyć? Zapytałem z troską głaszcząc go po łebku.
Pinch! Kiwnął głową stworek.
Ehh, jak chcesz. To może smocz, zacząłem, ale nagle z kąś nadleciał potężny miotacz płomieni, który trafił w łeb największego Scolipeda. Tamten asz zaryczał z bólu i popażeń.
Magmar, jeszcze raz! Usłyszałem niski, męski głos i kolejna fala ognia nadleciała z innego kierunku. Scolipede był jednak na to przygotowany. Uniknął ognistego ataku i wysłał w jego kierunku jadowy szok.
Nie trafisz nas. Fala cieplna, skończ to! Wydał polecenie mężczyzna.
Niewidoczny ognisty stwór ryknął i wysłał w kierunku robaków pomarańczową, wyglądającą na niegroźną mgiełkę, która jednak była nieco mocniejsza od miotacza płomieni.
Skolopendry wpadły w istny szał. Prychały, ryczały i rzucały się, ale nie mogły dosięgnąć przeciwnika. Wkońcu 1 wpadł na pomysł by wyrzucić wodny ogon. Jakoś rzucił wodą otaczającą ogon. Z krzaków rozległ się wściekły ryk, a zaraz potem wyszedł z tamtąt mężczyzna z długą brodą, ubrany jak gajowy.
Magmar, spokojnie, psychika! Wydał polecenie.
Maaag maaar! Zawył ognisty stwór. Jego oczy zabłyszczały fioletowym blaskiem, który otoczył także skolopendry. Stwór z Kanto podniósł i rzucił kilka razy stworami o grunt. Wtedy też z krzaków wyturlał się fioletowy stworek, który zaczął toczyć się coraz szybciej na około. Wkońcu pisnął i rzucił się na swoje najwyższe forny ewolucji.
Scolipede! Prychnął 1 ze stworów. Prubował zatrzymać Venipeda swoim ogonem, lecz maluch z łatwością rzucił ni m o drzewo.
Teraz Magmar, złap te 2! Mężczyzna wydał polecenie. Jego pokemon złapał do każdej ręki po jednej skolopendrze.
Ognista pięść i rzuć! Kolejne polecenie i stwory z Unovy zaryczały z bólu. Miały widocznie już dosyć, ponieważ z groźnymi minami i warkotami zniknęły gdzieś w kępach krzewów.
Trzeci stwór jednak nie zamierzał się poddać. Zaczął za pomocą jadowego szoku budować fosę, którą wykopał wodnym ogonem. Ten rowek po woli wypełniała cuchnąca, fioletowa maź.
Magmar, miotacz płomieni! Zawołał trener stwora.
Magma! Warknął tamten posyłając płomień na spodkanie ze skolopendrą. Tamten jednak był na tyle zkoncentrowany, że oberwał, przekoziołkował kilka metrów, wrucił i spokojnie dalej zaczął wykonywać swoje zadanie.
Jeszcze raz! Powiedział nieznajomy. Dopiero po trzech takich atakach Scolipede zaczął ryczeć z bólu. Widocznie jednak fosa była już gotowa, ponieważ z wyszczerzonymi zębami stwór zakopał się w ziemi.
Pincer, rzut skałą w ziemię! Powiedziałem. Mój stworek wysłał na tyle ostry kamień, że dotarł on do robaka pod ziemią.
Ej, ty, zabierz swoje pokemony! Powiedział do mnie nieznajomy trener. Wziąłem Venipeda i Pincera na ręce. On tym czasem nakazał użyć ognistemu pożogi. Z ziemi, która zaczęła pękać zaczęły wydobywać się kłęby gęstego, siwego, cuchnącego siarką dymu. Zaraz po dymie wychynęły jasne płomienie, które podrzuciły przeciwnika w górę. Ale to nie koniec. Magmar pośliznął się na jednej z dziur i wpadł z pluskiem w bajoro trucizny. Jego wściekły ryk pokazywał, jak stwór jest rozzłoszczony. Scolipede tym czasem leżał sobie nieprzytomny po środku jednego z kraterów.
Bohaterowie
Data publikacji: 2021-01-18 20:51:51
Patrick Emcoaler.
Siedemnastoletni trener pokemonów, pochodzący z Fortree city. Ma ciemne włosy i brązowe oczy. Jest dość wysoki, około 180 cm. Często ubiera się w wygodne, sportowe ciuchy, ale oczywiście gdy trzeba garnitur i koszulę założy.
Patrick jest osobą miłą, która lubi zawiązywać nowe znajomości. Niestety potrafi być także impulsywny, lecz nie jest to też coś, co wydażało by się bardzo często. Potrafi być także bardzo uparty, co potrafi być dobre jak i złe.
Patrick wyruszył w podruż w wieku 17 lat, ponieważ w Hoenn zmieniły się zasady. Jeśli ktoś chce wyruszyć w podruż pokemon, musi w wieku 6 lat udać się do 8 letniej szkoły podstawowej, a następnie do 2 letniego technikum lub liceum. Patrick zdał technikum walk pokemonów.
Pokemony.
Pincer Trapinch.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Hiper przecinak.
Trapincha Patrick otrzymał od liderki Fortree, Vinony, ponieważ profesor Birch akurad nie mógł rozdawać starterów, z resztą, liczba chętnych drastycznie wzrosła. Vinona znalazła jajko tego pokemona około tydzień przed prologiem, został uratowany od pożarcia przez Ruffleta.
Pincer to stwór ciekawski, towarzyski, ale i złośliwy. Lubi dla żartu podgryzać to i owo, ale specjalnie krzywdy nikomu by nie zrobił. Boi się ewolucji, ponieważ nie chce tracić silnych szczęk i ma lęk wysokości, co dziwne u stworków tego gatunku.
Ataki. Gryzienie bite, piaskowy grób sand tomb, rzut skałą rock throw, smoczy oddech dragon breath, kopanie dig.
Prolog
Data publikacji: 2021-01-15 19:20:00
Nad całym regionem Hoenn właśnie wstawał nowy dzień. Wszystko działo się zgodnie z naturą. W lasach śpiewały Swellowy, nad wodą latały Wingulle i Pelippery, a czasem przelatywała dostojna Swanna, dumnie unosząc głowę na długiej szyii. Obudziłem się dość nagle ze snu, w którym już wybierałem pierwszego pokemona i gdy już już sięgałem po pokeballa z Torchicem, sen się zakończył.
No dobra. Pomyślałem. Wstałem, ubrałem się i poszedłem do kuchni. Wyjżałem przez okno. Pełno aut, jak zwykle. Urok mieszkania w wielkim mieście, he. Pomyślałem siadając do stołu.
I jak, gotowy na podróż? Zapytała mnie z uśmiechem Mama.
Ano, chyba tak. Odpowiedziałem uśmiechając się. Zjadłem szybko gotowe już kanapki i wybiegłem z domu z szybkim pa.
Na ulicy Zangoosów 50 było cicho, jak zawsze. Czasami tyklko jakaś Rattata czy Zigzagoon przebiegały przez jezdnię. Było to nawet zabawne, gdy kierowcy ze zduszonymi przekleństfami zatrzymywali się, by stworki mogły przejść. Niektóre były dość złośliwe. Stały sobie na ulicy tak długo, aż wkońcu kierowcy aut ruszali, wtedy stwory z piskiem uciekały.
A np wczoraj, z jakiegoś okna wypadł pokeball. Co w tym najleprze? Pod oknem przechodził akurad Raticate! Złapał się, pewnie z zaskoczenia. Niezłą minę miał gościu, który balla wyrzucił.
Taak. Typowe miasto w typowym regionie. Powiedziałem do siebie. Akurad ja mieszkałem w Fortree, które w tym roku zostało ogłoszone po raz dziesiąty największym miastem regionu. Reportaż oczywiście prowadziła Vinona Feather, czyli lokalna liderka sali, której miałem zamiar rzucić wyzwanie w pierwszej kolejności. Tak swoją drogą, Vinona to także siostra mojego taty, więc znamy się bardzo dobrze.
Kierowałem się w stronę sali. Nie była to tylko sala, lecz ostatnio ktoś wpadł na pomysł, żeby dosłownie obok wybudować małe laboratorium. No i masz. Hałasy, które z tamtąt dobiegały wręcz zmusiły liderkę do lekkiej zmiany. Teraz, gdy pogoda pozwalała, toczyła walki w parku za miastem.
Gdy doszedłem do budynku i wszedłem do niego, praktycznie od razu wyskoczył wręcz na mnie młody mężczyzna. Na oko miał 20 lat. Ubrany był w czerwoną bluzę, czarne spodnie i szare buty. Na piersiach jego srebrnego uniformu wyszyty był znak organizacji, czyli Swablu w koronie z chmur.
Sie masz Patrick! Rzucił podając mi rękę.
Jak tam David? Zapyytałem się ściskając jego dłoń.
Znowu szef gada o tym, jak to się nazywało. A, koronawirusie. Podobno to holerstwo już wydostało się z Sinnoh. Wedłóg szefa, to coś rozprowadzają Stunky i Skuntangi, które zostały zarażone grypą czy jakoś tak. Prychnął mój brat.
Ajj brachu brachu, tylko nam do Sinnoh nie wyjeżdżaj teraz. Powiedziałem i parsknęliśmy śmiechem.
Taa. Pewnie po pokemona przyszedłeś? Zapytał się David wciąż ze łzami rozbawienia w oczach.
Jasne jak Solrock. Powiedziałem wchodząc za nim do budynku.
W środku pracowała dość duża grupa ludzi. Obecnie głównym tematem był koronawirus, bo cóżby innego?
Gdy doszliśmy do biura wydawania pokemonów, drzwi otworzyły się zanim David dotknął klamki. Z pomieszczenia wychodził właśnie jakiś mężczyzna. Wtedy wkroczyliśmy my.
Dzień dobry. Powiedziałem po wejściu.
Dzień dobry. Usłyszałem znajomy głos. Z za wielkiego biurka wstała wysoka, jasnowłosa kobieta ubrana w czerwoną bluzkę. Jej jasnoniebieskie oczy wręcz przewierciły mnie na wylot.
Aa, to ty. Powiedziała. Po pokemona? Zapytała, a ja kiwnąłem głową.
Vinona, czy czasami ostatniego nie oddawałaś temu okularnikowi? Zapytał mój brat.
Ahh, no tak. Liderka weztchnęła grzebiąc w papierach. Na szczęście został mi jeszcze on. Powiedziała wyciągając ze sterty papierów pokeball.
Kto tam siedzi? Zapytałem odbierając kulę z jej wyciągniętej dłoni.
Zobacz. Uśmiechnęła się. Rzuciłem kulą. Jasny blask uformował się w pomarańczowe stworzenie. Bardzo charakterystyczna na jego głowie była paszcza, a w niej długie, ostre kły. Poza tym jego głowa była wręcz nieproporcjonalnie duża w porównaniu do ciała.
Tra pinch! Warknął stwór przypatrując mi się uważnie.
Trapinch? Zdziwiłem się patrząc na stworka.
Znalazłam tego malucha jakiś tydzień temu, jeszcze w jajku. W ostatniej chwili uratowałam go ze szponów Ruffleta. Powiedziała Vinona.
Jest świetny, dzięki! Powiedziałem ściskając łapkę stworka, który wskoczył mi na ramie.
Tu masz jeszcze 5 pokeballi. Zainstalowałeś pokedex na smartfonie? Zapytała.
Dawno, dawno. Uśmiechnąłem si.ę.
No to dobrze. Powiedziała kobieta. Pożegnaliśmy się i wyszliśmy. Potem także pożegnałem się z bratem, który musiał już wracać do pracy. A ja wróciłem do domu z wesołym Trapinchem.
Światło i ciemność, część 7
Data publikacji: 2020-12-18 14:57:24
Tym czasem, gdzieś w Mossdeep city, głęboko w kompleksie jaskiń.
Uśmiecham się lekko, podrzucając w dłoni dziwny, szaro czarny poke ball. To już czas. Myślę. Biorę głęboki oddech i z całej siły rzucam kulą.
Potężna świetlna eksplozja tworzy sylwetę stwora, który siedział w tej kulce kilkaset lat. Wreszcie, Archeops może rozprostować skrzydła. Nie jest to zwyczajny stwór tego gatunku. Całe jego ciało jest czarne. Ma wielki czób na głowie. O to król Archeopsów, pierwszy Archeops, który powstał ze skał, wiatru i porzuconych piór. Król tyran, niczym powietrzny t-rex, gotowy do akcji.
Zniszcz Rayquazę! Wydaję mu polecenie, patrząc prosto w jego wielkie, czarne ślepia.
Stwór ryczy głośno. Rozwija gigantyczne, czerwone jak krew skrzydła. Kilka piór odrywa się i upada na ziemię z dziwnym trzaskiem. Archeops tym czasem macha skrzydłami coraz szybciej. Wiatr, który przy tym się tworzy jest wprost tajfunem. Wreszcie, bestia wzbija się w przestforza. Otwieram okno i patrzę, jak gigantyczny ptak wylatuje w ciemność. Śmieję się głośno i maniakalnie. Mój plan jest bliski spełnienia!
Zdobycie jego zajęło mi wiele lat. Dopiero rok temu dostarczyli mi ten starożytny pokeball, w którym jaskiniowcy zamknęli ptaszka. Teraz z wdzięczności, będzie mi pomagał. A ja, pomogę jemu stać się najpotężniejszym pokemonem na planecie ziemii.
Perspektywa Normana.
Odciągam na moment Ellie od zgiełku, muszę z nią zamienić słówko.
Zostawiłaś Melianę, Jasona, Susan, Ali, żona przerywa mi z lekkim uśmiechem.
Nie. Oni też poszli szukać Marcusa. Odpowiada mi. Wiem, że mogę być spokojny.
To dobrze. Odpowiadam i wracamy w wir walki.
Foreman, walka w ręcz w Steelixa! Megafon, wybuch dźwięku w Infernapea, Drake smoczy puls, też na Infernapea! Wydaję polecenia.
Feniks, ognisty filar na Steelixa! Mozotus, kolosalne kruszenie na Golurka! Ellie wypuszcza swojego Tyranitara, który natychmiast podbiega do wrogiego ducha. Bez wysiłku podnosi go za nogi i brutalnie rzuca o ścianę stacji. Podchodzi zaraz do dziury, którą Golurk stworzył ciałem, i zaczyna go okładać serią precyzyjnych ciosów nogami, z których każdy wydaje się potężniejszy. Duch prubuje coś zdziałać za pomocą dynamicznego ciosu, lecz Tyrek poprostu zacisnął kły na tych pięściach i duch musiał ulegnąć. Jego trener zawrócił go do pokeballa.
Tym czasem Steelix ma wielkie problemy. Zarówno Foreman jak i Feniks rzucili się na niego. Wąż zaczął się toczyć, lecz w jednej chwili kopniak Slakinga odrzuca go daleko, daleko. Żeby tego było mało, z dzioba pokemona mojej żony wylatuje płomień tak gorący, że asz biały. Dogania węża i wbija się w niego z całą mocą. Stalowy pokemon ryczy z piekielnego bólu. Co prawda udaje mu się trafić Altarię smoczym ogonem, lecz było już zapóźno. Przypadkowy wybuch ognia pomocnego Infernapea wręz usmażył węża. Sam Infernape musiał odeprzeć Megafona i Drakea. Jakoś sobie radził, ale to moi podopieczni spychali go do tyłu.
Infernape, mega podmuch na Dra, zaczyna trener małpy. Głos uwiązł mu w gardle i z szeroko otwartymi oczami patrzy się w górę.
Ciemność. Tylko to nagle było widać. Po chwili, gdy nasze oczy przystosowały się do mroku zobaczyliśmy TO. Gigantyczny, czarny pokemon leciał nad nami. Skątś znałem tą sylwetkę.
Padnij! Jednocześnie mówimy ja, Ellie i wszyscy Escallionowcy. W tej samej niemal chwili z dzioba ptaka wylatuje kolosalny głaz, który gdy dotknął ziemi natychmiast eksplodował.
Pył, huk, wrzask, ryk, pisk. Istne pandemonium. Gdy się to jakoś uspokoiło zobaczyłem, że wszystkie pokemony leżą w losowych miejscach, kompletnie nieprzytomne. Zawracamy je do balli. Ptaszysko tym czasem znika gdzieś w powietrzu.
Co, co, co to było? Moja druga połówka wciąga powietrze ostrożnie, jakby to był trujący gaz. Widzę po niej, że jest przerażona.
Nie wieem. Odpowiadam z drżącym głosem. Tym czasem nasi rywale zdążyli pouciekać.
Leppiej wraccajmmmy do auutta. Ellie ściska mnie za rękę z całej siły. Czuję jej strach, lecz już się uspokaja.
Gorsze rzeczy widzieliśmy. Mówię jej z delikatnym uśmiechem.
Np tamten piekielny Arche, Moja żona urywa, patrząc na mnie rozszeżonymi ze zdziwienia oczami.
Archeops! Mówimy w tym samym momęcie.
Już wiem, czemu wydawał mi się znajomy. Mówię, już podczas naszej drogi powrotnej do auta.
To był ON, napewno! To jedyny czarny Archeops! Odpowiada mi ożywiona nagle Ellie.
Przed autem tym czasem stoi nasza wesoła kompania oraz acet w czarnym płaszczu. Od razu go z Ellie poznaliśmy.
Marcus, kopę lat! Mówię ściskając jego dłoń.
Norman, Ellie, co wy tu robicie! Odpowiada naszprzyjaciel radośnie.
Escallion. Odpowiada moja żona, na co mężczyzna się krzywi.
Znowu oni. Odpowiada smętnie. Defford? Pyta, a my kiwamy głowami.
Światło i ciemność, część 6
Data publikacji: 2020-12-09 12:38:01
Deszcz wali w szyby jak rozwścieczony Tauros ogonem w drzewo. Jedziemy w milczeniu. Wkońcu Meliana przerywa ciszę.
Gdzie jedziemy? Pyta trenerka. Jej głos jest dość opanowany.
Defford. Odpowiada jej Gaia, patrząca w lusterką.
Po co? Nie ustępuje dziewczyna.
Ehh. Wzdycham. Musimy im wszystko wytłumaczyć, wszak są w to wplątani.
Tak. Wzdycha Ellie opierająca policzek o moje ramie.
Więc, kilka lat temu w Hoenn została założona fundacja Escalion INC. Zajmowali i zajmują się nadal eksperymentami na pokemonach. Zrobili i robią takie rzeczy, o których nam nigdy się nie śniło.
Wymuszone ewolucje, sztuczna mega ewolucja, wymyślanie ataków za pomocą bolesnych elektrowstrząsów, takie podobne. Podięła wątek Gardevoir.
Kilka miesięcy temu uwolniliśmy z tamtąt kilka pokemonów. Między innymi jego. Mówi dalej Ellie wyciągając z torby ball. Z kuli po krudkim błysku światła materializuje się mały, zielony gad, który szybkim ruchem wspiął się na kolana Meliany i zaczął cicho mruczeć.
Jak wy to możecie? Pyta nagle Jason.
Ale co? Pytam zdziwiony.
No jedno z was zaczyna, drugie kontymuuje a trzecie kończy. Odpowiada ze śmiechem mężczyzna.
Praktyka Jason, praktyka. Śmiejemy się ale zaraz poważniejemy.
Ten Treecko był poddawany okropnym eksperymentom. Wstrzykiwali mu różne mutageny i inne substancje psychoaktywne, by pobudzić reakcje organizmu. Spowodowali na przykład to. Psychiczna pokemonka podniosła główkę jaszczura, odsłaniając dużą, granatową plamę.
Co to? Pyta Susan ostrożnie dotykając stworzenie po tym miejscu. Stworekliże ją w dłoń, naco kobieta się uśmiecha.
Jest to sztucznie stworzony gruczoł, który dodaje mu energii. Poprostu mniej śpi i ma więcej siły, ale dajemy mu leki powstrzymujące działanie tego organu.
Czemu? Pyta Jason.
Jest to niebezpieczne. Raz przy ataku dostał wysokiej gorączki. Prawda, pokonał przeciwnika, lecz tydzień przeleżał w łóżku na lekach. Odpowiadam ze smutkiem spoglądając na startera, który właśnie zwinął się w kulkę i zasnął.
Polubił cię. Mówi do dziewczyny Ellie. Jest nieufny, a on wyczówa intencje.
Słodki jest. Trenerka głaszcze stworka po główce.
Dobra. Mówię po chwili zatrzymując samochód. Muszę wysiąść i wynająć prom. Mówię i wysiadam.
Ile mamy zapłacić? Pyta Jason.
Nie musicie płacić. Mamy znajomego, który nam załatfia przejazdy promem za darmo. Odpowiada mu moja żona.
Tym czasem ja wysiadłem z auta i skierowałem się do budki biletowej. Stał przy niej ciemno ubrany człowiek w czarnej bluzie z zapinką w kształcie Tyranitara. Odrazu poznałem, kto to może być.
On także mnie zaóważył i ze złośliwym uśmieszkiem sięgnął po pokeballa. Ja miałem już gotową kulę w dłoni. 2 błyski i oto na ulicy stały już Draco i masywny humanoid trzymający w rękach wielkie, betonowe filary.
Konkeldurr, bierz go! Mówi członek Escalion.
Draco, psychiczne kły! Odpowiadam. Smok błyskawicznie wgryzł się w prawą nogę walczącego, który zaczął ryczeć z powodu ogromnego bólu.
Nie daj się mu, rzut betonem! Krzyczy przeciwnik. Stwór z Unovy błyskawicznie cisnął betonem w kierunku smoka. Drampa ominął zagrożenie, lecz niecałkiem. Smok zaryczał z bólu. Jego ogon został przygwożdżony do bruku przez filar.
Pozbądź się tego, żelazny ogon! Mówię.
Centro cios! Odpowiada oponent. Smok szybkim ruchem świecącego ogona rozciął beton jak nóż przebija się przez kostkę masła. Walczący zato z pokrytą białym blaskiem pięścią zaczął szarżować na Alolańskiego pokemona. Gdy brał zamach wrzasnąłem.
Teraz! Lodowy promień! Smok w ułamku sekundy uformował wiązkę niebieskiego światła, która pokryła pięść rywala tfardym jak skała lodem. Impet jednak sprawił, że walczący stwór wywalił się na twarz, pociągając za sobą filar z betonu. Jego cielsko z hukiem walnęło o bruk, aż ziemia zadygotała. Draco tym czasem przymroził resztę jego kończyn do ziemi lodowym promieniem.
I tak cię zawiozę do szefa, Golurk, Steelix, Infernape, wszyscy użyjcie dynamicznego ciosu! Ryknął wściekle mężczyzna wypuszczając stwory z kól.
Sięgnąłem po kule, lecz usłyszałem znajomy głos.
Elgar, brutalny szał!
Uśmiechnąłem się. Ellie stała przy mnie, a jej Scizor właśnie robił sobie z przeciwnej małpy piłkę.
Dzięki za pomoc kochanie. Powiedziałem do niej z uśmiechem. Potem wypuściliśmy z kól jeszcze kilka stworów.
Feniks, huragan! Gandalf, piorun kulisty! Zawołała moja druga połówka wypuszczając z kól Altarię i Mismagiusa, które natychmiast przystąpiły do ataku.
Megafon, Forman, taran zen! Powiedziałem wypuszczając kolejne pokemony. Slaking i Exploud chętnie rzuciły się w wir walki. Niestety, dołączyli do nas inni członkowie Escalion. Dwóch faciów i jedna kobieta, ubrana w długi płaszcz ze znajomą zapinką.
Scizor, Zebstrika, Tauros, Dragalge, rozprawcie się z nimi! Zawołali. Walka rozgożała na dobre.
Światło i ciemność, część 5
Data publikacji: 2020-12-06 14:24:22
Kręcę kierownicą, spoglądając przy tym na drogę, oblewaną strugami deszczu.
To co teraz? Pyta Meliana z tylnej kanapy.
Musimy się zebrać. Odpowiadam jedną ręką wybierając numer na komurce.
Ellie? Pytam po chwili. Spakuj się szybko i czekaj przed drzwiami. To ONI! Mówię do słuchawki. Po chwili rozłączam się i odkładam urządzenie.
Za chwilę podjedziemy pod mój dom. Mówię do trenerki. Zabiorę kilka rzeczy, a ty lepiej skontaktój się z twoją rodziną i powiedz im, żeby przyjechali na ulicę Zangoosów 422A. To bardzo ważne. Mówię. Meliana tylko kiwnęła lekko głową.
Zatrzymuję auto, w wstecznym lusterku widzę, że dziewczyna gdzieś dzwoni, Wzdycham z ukgą i wysiadam z auta. Gaia także wysiada i idziemy w stronę domu.
Wchodzę na klatkę schodową, wyciągam klucz, otwieram drzwi. Moja żona stoi już gotowa przy oknie, obserwuje deszcz.
Ellie. Mówię dotykając jej dłoni. Obraca się szybko, ale na mój widok się odpręża.
Norman. Odpowiada lekko drżącym głosem. Musimy?
Tak. Chyba, że chcemy żeby ONI, zaczynam, ale Ellie zamyka mi usta.
Wiem. Wzdycha ciężko chwytając za walizkę. Ja także biorę swoją, wcześniej spakowaną. Chwytamy kilka balli i wracamy do auta.
Poznajcie się. Mówię do dziewczyn. Meliana, to moja żona Ellie. Ellie, to moja wyzywająca, która została wplątana. Meliana.
Ściskają sobie dłonie. Z przodu siadam ja za kułkiem, Ellie i przy drzwiach Gaia, która miała za pomocą wizji przyszłości sprawdzać drogę.
Tym czasem pod dom zajeżdża zielony Mercedes, z którego wysiada kilka osób. Wsiadają pospiesznie do naszwego, bąć co bąć dużego wozu. Rodzina Meliany wita się z nami i my z nimi. Dziewczyna ma brata i siostrę. Nazywają się Alice i Victor. Rodzice Meliany to Susan i Jason.
Pospiesznie wymieniamy uściski dłoni, pakujemy się do auta. Wprowadzam Mercedesa do garażu i ruszamy ku przeznaczeniu.
Światło i ciemność, część 4
Data publikacji: 2020-11-17 19:42:23
Megafon, trzęsienie ziemi! Mówię zdecydowany.
Nic z tego. Shelly, ostra muszla w nogi! Wymyśla szybko Meliana.
Stwory warknęły na siebie i ruszyły. Exploud podskoczył z całej siły kopiąc w grunt, który zaczął drżeć. Krab tym czasem zrzucił swoją muszlę, która poszybowała w stronę mojego stworka zadając mu krytyczny cios. Fioletowy upadł na ziemię. Wstał po jakimś czasie, ale nie był już w najleprzej formie.
Jeszcze raz krabo młot! Dziewczyna nie daje nam chwili.
Wybuch dźwięku! Ryzykuję wiedząc, że Crawdaunt jest dość odporny na takie ataki.
Znów, dźwiękowy otworzył paszczę i zaryczał straszliwie. Skorupiak, który właśnie miał się zamachnąć świecącymi szczypcami wywalił się na plecy i przesunął kilka metrów, wzbijając małe chmurki pyłu. Gdy ten opadł zobaczyłem mrocznego leżącego nadal dogóry brzuchem, natomiast Megafon trzymał się za nogi, cicho jęcząc.
Megafon, chcesz wracać? Zapytałem. Stwór jednak zaryczał na znak sprzeciwu i walnął pięścią w ziemię. Od pięści rozeszła się fala, która podrzuciła kraba zadając mu gigantyczne obrażenia, jednak pomogła mu także stanąć na nogi.
Nauczyłeś się brutalnego slajdu "brutal swing"! Powiedziałem z zadowoleniem. Exploud zaryczał, spoglądając na leżącego rywala.
Shelly, wszystko w pożądku? Zapytała swego przyjaciela moja rywalka. Krab jednak zamachał wściekle szczypcami i użył mrocznego pulsu. Spirala mrocznej energii trafiła dźwiękowego prosto w twarz. Ten zrobił taką minę jakby przegryzł dojżałą cytrynę, zatoczył się i upadł nieprzytomny.
Szlak. Zagryzłem wargi. Bardzo dobrze wam idzie! Pochwaliłem trenerkę. Ale ciekawym, jak poradzisz sobie z nią! Dodałem rzucając kulką. Z właśnie wyrzuconego balla zmaterializowała się moja Altaria.
Altaria? Przecież jesteś liderem typu normalnego! Zdziwiona pyta Meliana.
No tak, ale widzisz. Zasady ligii nie zabraniają, by lider miał jednego albo dwa poki innego typu. Druga sprawa, że Altaria przed ewolucją jest typu normalnego. Wytłumaczyłem.
No tak, zapomniałam! Jaka ja jestem głupia! Meliana uderza się w czoło.
Ale to nie koniec! Mówię podnosząc nadgarstek tak, by rywalka mogła zobaczyć moją bransoletę z wielkim kamieniem po środku.
Mega bransoleta? Pyta się Meliana.
Oczywiście. Odpowiadam podnosząc dłoń. Altaria rozumiejąc ten gest unosi głowę, eksponując wisior z niebieskim klejnotem. Po chwili z bransolety jak i z naszyjnika płyną wiązki światła, które łączą się, prowadząc do mega ewolucji mojej przyjaciółki.
Mega Altaria. Z szacunkiem wyszeptała trenerka. Skoro wy chcecie tak, to ja mam inny pomysł. Mówi pokazując mi swoją bransoletę z zielonym kryształem. Krab ma taki sam na głowie, ale niebieski i jakby z bombelkami.
Aha, zaczyna robić się ciekawie. Uśmiecham się widząc, jak z bransolety Z i kryształu Crawdaunta wytryskują błękitne promienie. Po chwili krab strzela gigantycznym słupem lodowatej wody. Smoczyca nie ma szans tego uniknąć i obrywa prosto w twarz. Po mimo małej efektywności, ten atak był wręcz niszczycielski.
Noo noo. Kiwam głową z aprobatą. Cloudy, smoczy puls! MMówię. Mój pokemon już zabiera się do ataku, gdy nagle słyszę trzask zamykanych drzwi.
Co jest! Odwracam się. Przed właśnie zamkniętymi drzwiami stoi moja Gardevoir. Jest cała przemoczona od nagłej ulewy. Po chwili moja przyjaciółka wchodzi na arenę.
Gaia, co jest? Pytam ją lekko zaniepokojony. Znam ten wyraz twarzy.
Oni już tutaj są! Wykrzyczała pokemonka z widocznym strachem w oczach.
O kur**a, no to mamy problem. Chwytam kulę Altarii, zamykam ją w niej, wyrywam ball z ręki Meliany, chowam tam kraba, wsadzam to do maszyny leczącej, oddaje dziewczynie jej własność.
O co chodzi! Pyta zdezorientowana trenerka.
Nie ma czasu! Mówię chwytając ją za rękę. Biegiem pokonujemy całą długość korytaża, ale w przeciwną stronę. Gaia biegnie za nami, wykrzykując coś do Paula, który po chwili leci za nami.
Wkońcu docieramy na parking. Wsiadamy do auta, które zaraz rusza z piskiem opon.
Co tu się właśnie teraz wydażyło! Pyta zszokowana oponentka zapinając się pasami.
Nie chcesz wiedzieć, uwierz. Odpowiadam z grobową miną.
No i jak właściwie ta Gardevoir mówi? Pyta znów dziewczyna.
Na to pytanie, jest prosta odpowiedź. Uczyłam się mówić od maleńkości. Zaraz gdy się wyklułam z jajka, trenowałam z Normanem. To najprostrzy sposób, acz nie każdy przyswaja sobie tę wiedzę. Odpowiada jej Gaia, która także oczywiście przypięła się pasami.
Nieważne, pogadacie potem. Widziałaś już gdzie jest Samuel? Pytam patrząc we wsteczne lusterko.
A i owszem, widziałam. Biegł na lotnisko. Odpowiada psychiczny pokemon z nutką zaskoczenia w głosie.
Czego innego mogliśmy się po tym t chórzu spodziewać. Zastanawiam się.
Mogę wam jakoś pomóc? Pyta dziewczyna.
Myślę, że tak. Odpowiadam. Teraz niebespiecznie by było, jakbyś się oddaliła.
Światło i ciemność, część 3
Data publikacji: 2020-11-17 12:08:44
Megafon, zacznijmy od pisku! Nakazuję. Exploud otwiera mordę i wydaje z siebie dziwaczny, skrzekliwy, nieprzyjemny dźwięk. Smoczyca ryknęła z bólu, upadając. To był dla niej koniec w tej walce.
Och, byłaś świetna Hydra. Dziewczyna sięga po pokeball smoka, chowa go tam. Z kolejnej wyrzuconej kuli wychodzi zwinny Ninjask, który zatacza krąg na około pola walki.
Ninja, taniec mieczy! Rozpoczyna Meliana. Stwór skupia energię w szponach, podnosząc swój atak.
Mój Exploud uczył się kiedyś atakować muzyką. Tak, nie żartuję. Gdy był jeszcze Whismurem trenował ataki muzyką. Wychodzi mu to całkiem nieźle.
Megafon, atakuj "Run away!" Nakazuję. Mina Meliany w tym momęcie? Bezcenna. Exploud tym czasem zaczyna tupać o ziemię, jak bemben. Znów otwiera mordę i, takiego ryku raczej nigdy nie słyszeliście, lecz był to prawdziwy tekst piosenki. Miotany falą dźwięku Ninjask żałośnie piszczy. Wkońcu wielki stwór skończył swój cover.
Co, co to było? Pyta mnie zaciekawiona trenerka.
Widzisz, mój Megafon uczył się kiedyś śpiewać do walk. Często włączał i robi to nadal, włącza sobie radio z muzyką i uczy się tekstów piosenek, którymi potem walczy. Mało Exploudów to potrafi.
Ciekawe. Możesz później nauczyc tego moją Flyriannę? Pyta mnie wyzywająca wypuszczając na chwilę z kuli Loudred.
Sprubujemy. Śmieję się, ale zgadzam się, bo czemu nie?
Gotowa do dalszej walki? Pytam śmiejąc się.
Jasne jak słońce! Uśmiecha się, wracając do walki.
Ninja, nożyce! Mówi. Robal w mgnieniu oka podlatuje do rywala i chwyta go za prawą dłoń.
Zły ruch. Ognista pięść! Nakazuję. Łapa mego stwora w ułamku sekundy otacza się ogniem, ppoczym Exploud poprostu rzuca przeciwnikiem o ścianę.
Nie! Ninja, wszystko w pożądku? Pyta się zaniepokojona Meliana. Widząc jednak że jej stworek wstaje oddycha z ulgą.
Jeszcze raz nożyce, ale nie w rękę! Mówi.
Jestem na to przygotowany. Gdy robak jest blisko mówię krutko.
Megafon, Lost shadow! Fioletowy znów z otwartą mordą wyśpiewuje tym razem kultowy przebój zespołu "The wing of Pelipper". Robak jednak leci na oślep, wkońcu zatapiając pazury w ciele giganta, który asz zaryczał z bólu, patrząc na o wiele mniejszego przeciwnika z wściekłością.
Dobra ta muzyka, ale to nas nie powstrzyma! Giga wstrząs! Nakazuje trenerka. Jej stworek w ułamku sekundy rzuca się na mojego stwora, otoczony fioletową poświatą. Słychać głośny trzask, gdy robak uderza w o wiele większego rywala, który się przewraca.
Megafon szybko się podniósł, rozwścieczony jak nigdy.
Twój pokemon musi teraz odpocząć, a my z tego skożystamy! Wybuch dźwięku! Postanowiłem użyć najpotężniejszego ataku Explouda.
Stwór wziął ogromny hałst powietrza, otworzył wszystkie rury, po czym wydał z siebie taki ryk, że asz tynk się z sufitu posypał, a kilka plastikowych figurek pokemonów z szafek pospadała na podłogę. Robak nie miał nawet minimalnych szans, by to przetrzymać. Nieprzytomny, porwany w wir niszczycielskiego ataku, koziołkował w powietrzu, by zakończyć lot na parapecie okna.
Ninja, byłeś świetny, dużo zrobiłeś. Mówi do swego stworka Meliana. Ukryła go w ballu, po czym spojżała na mojego mistrza dźwięku.
Mam tutaj godnego rywala dla ciebie. Ruszaj! Powiedziała wyrzucając z ręki ostatnią już kulę. Blask wylewający się z okrągłego przedmiotu uformował sylwetkę wielkiego kraba. Miał bardzo charakterystyczny element na pancerzu, wielką, czerwoną gwiazdę.
Crawdaunt. Mówię cicho mierząc wzrokiem skorupiaka. Bardzo silny wodno mroczny pokemon. Megafon może mieć z nim problemy, ale jak się powiedziało a, trzeba powiedzieć b!
Shelly, krabo młot! Zdecydowanym głosem mówi dziewczyna. Jej krab uniósł swoje wielkie, zębate szczypce, które otoczyły się białą poświatą. Zamachnął się nimi, trafiając Explouda prosto w lewe kolano. Ten, niespodziewający się czegoś takiego albo raczej ataku prawie z ziemi zaryczał i się przewrucił.
Ryk, wyceluj w ziemię! Wpadłem na pomysł, który pozwolił szybko stanąć mojemu przyjacielowi na nogi. Krab nawet się nie skrzywił słysząc ten głośny dźwięk, ale nic w tym dziwnego. Crawdaunty są przystosowane do życia wsumie wszędzie, więc na takie drobnostki muszą być odporne..
Jeszcze raz! Prosi trenerka. Skorupiak znów rzucił się na fioletowego ze szczypcami. Tak jak poprzednio dźwiękowy nie zdążył uniknąć i oberwał, tym razem w drugie kolano. Nie przewrócił się jednak, bo podparł się o muszlę kraba, którego zaraz potem odepchnął elektro ciosem na bespieczną odległość.
Ataki dźwiękowe nic nie dadzą, wiesz o tym? Pytam mojego pokemona, który zdecydowanie kiwa głową.
Elektro cios! Nakazuję szybko.
Kontruj to chrupaniem! Wymyśliła wyzywająca. Szczypce jej stwora zamknęły się na pięści fioletowego przeciwnika. O dziwo, to właśnie Exploud wyszedł gożej na tym, chociaż jego atak był efektywny na rywala. Stwory chwilę odpoczywały po tym, lecz szybko były gotowe do dalszej walki.
Światło i ciemność, część 2
Data publikacji: 2020-11-16 15:35:13
Helios, grzmot! Wydaję polecenie. Heliolisk bezzwłocznie zaczyna zbierać energię potrzebną do ataku.
Wulkan, sprubój końskiego udeżenia! W głosie Meliany słychać lekką niepewność, lecz jej pokemon nie przejawia takich cech. Jego kopyta błyszczą, a sam wielbłąd zaczyna się rozpędzać. Heliolisk niestety nie zdążył uniknąć. Został odepchnięty daleko na koniec pola walki.
Helios, możesz walczyć? Pytam się. Stworek kiwa głową ledwo wstając, lecz to nie wystarczy by go pokonać.
Szczęśliwie, słychać potworny grzmot. Gigantyczny piorun przecina powietrze by wbić się w ziemnego rywala. Ten, po mimo typu ziemnego odczół to dość mocno. Wielbłąd zachwiał się niebespiecznie, lecz jakoś utrzymał równowagę. Potrząsnął głową i krutko ryknął.
Wulkan, jeszcze raz plusk lawy! Mówi trenerka.
Helios, pokażmy mu, jak to się robi. Miotacz płomieni! Uśmiecham się.
Jak! Zszokowana przeciwniczka patrzy na jaszczurkę, która wypuszcza z ust gorący słup ognia, który zdeża się ze strumykiem lawy od Camerupta. Niestety albo i stety, to atak wielbłąda jest silniejszy. Miotacz płomieni elektrycznego jest wkońcu zepchnięty gdzieś w głąb lawy, co nadało jej złowieszczego, błękitno białego odcienia. Stworek z Kalos jednak uniknął ciosu, który ledwie ochlapał mu łapki.
To jednak wystarczyło, by pisnął z bólu.
Helios, końvzymy to. Serfój! Wydaję komędę.
Blokuj to, kamienna ściana! Mówi moja oponentka.
Ognisty zaczął wyrzucać z wulkanów wielkie, płonące głazy, które ułożyły się w ścianę. Mój przyjaciel tym czasem wypluł wielką masę wody. Zaczął po niej płynąć jak zawodowy surfer. Wkońcu atak dosięgnął rywala.
Wielbłąd upada na ziemię, która asz drży. Widać, że nic więcej już w tej walce nie zrobi.
Och, Wulkan, byłeś świetny. Meliana chowa stwora do kuli. Z jej następnego balla wylatuje wielki smok o trzech głowach.
A więc to tak? Pytam mierząc wzrokiem Hydreigona. Smoczy puls! Mówię do swojego, niestety osłabionego pokemona.
Hydra, kontruj to mrocznym pulsem! Zdecydowanie mówi trenerka. Jej smoczyca z rykiem wypluwa z największej paszczy spiralę czarno fioletowej energii, która zdeża się z zieloną kulą wytworzoną przez Helioliska. Ataki o dziwo są sobie równe. Zdeżają się na środku pola, wybuchając.
Jeszcze raz! Mówimy jednocześnie. Rezultat? Taki sam jak poprzednio, z tym, że mroczny puls minimalnie, ale jednak zbliżył się do jaszczurki.
Miotacz płomieni! Proszę swojego podopiecznego.
Nie ma tak! Hydra, łap go! Nakazuje rywalka.
Smoczyca podlatuje do mego stworka i chwyta go w łapy. Wzbija się do lotu, i zostaje trafiona płomieniami z pyska jaszczurki. Wytrąca ją to lekko z równowagi, ale szybko wraca do siebie.
Sprubój się uwolnić, działo porażenia! Wydaję ryzykowną komendę. Działo porażenia to bardzo potężny atak, ale także bardzo niecelny.
Sejsmiczny rzut! Odpowiada na to wyzywająca. Jaszczurka w mgnieniu oka wyrzuca z siebie pocisk napełniony żółtym, elektrycznym światłem. Dosięga on łbów smoka, który zostaje natychmiastowo sparaliżowany i bezwładnie upada na ziemię. Heliolisk ledwo wykaraskał się z jego, a raczej jej szponów. Hydreigon tym czasem upadła na ziemię z rykiem.
Oj nie! Hydra, musiż sprubować użyć smoczego pulsu! Mówi moja oponentka.
Jeszcze czego. Helios, ty też! Odpowiadam krutką komendą.
Stwory warczą gniewnie i odpalają swe ataki praktycznie w tym samym czasie. O dziwo oba ataki trafiają, wzbijając wielki tuman pyłu. Po opadnięciu kużu widać, że niestety Heliolisk leży, pokonany. Smok z Unovy tym czasem leci niepewnie przed siebie.
Helios, świetna robota. Mówię chowając stworka w ballu. Wyrzucam kolejną kulkę, z której wydostaje się istny potwór przypominający wielkiego, chińskiego smoka.
Co to? Meliana otwiera usta ze zdziwienia, wyciąga pokedex. Gdy już zeskanowała mą Drampę chowa go robiąc zaskoczoną minę.
Ale z Aloli? Pyta.
Ano z Aloli. Śmieję się. Tym czasem oba smoki ryczą, warczą i syczą na siebie gniewnie.
Wybrałem ją, bo widzę że jesteś silniejsza od większości trenerów, którzy tutaj przychodzą. mówię do trenerki.
Staram się, dziękuję. Odpowiada z szelmowskim uśmiechem.
Hydra, smoczy puls! Rozpoczyna walkę.
Jango, kontruj to lodowym promieniem! Kontruję.
Bestie warknęły gniewnie i odpaliły ataki. Wiązka bladoniebieskiej energii lodowej zostaje rozbita przez smoczy puls Hydreigon, nadając mu nowego, niebieskiego koloru. Drampa nie zdążyła się odsunąć i ryknęła krutko z bólu.
Ach, Jango, pokaż jej naszą tajną broń! Użyj skalnego kolca (rock wrecker)! Mówię pewnie. Stwór szybko wyrywa z ziemi wielki kawał bazaltu, którym bez wysiłku rzuca w twarze rywalki. Ta, niespodziewa się takiego czegoś i obrywa prosto w środkowy łeb. Mój stwór tym czasem musi chwilę odpocząć po tak silnym ataku.
Smoczyca z Unovy jest bardzo ranna. Widać to po jej szybkim oddechu oraz po tym, że już nie unosi się w powietrzu, lecz stoi na ziemi dysząc z bólu.
Hydra, chcesz dalej walczyć? Niepokoi się jej trenerka. Uspokojona jednak zdecydowanym warknięciem jej przyjaciółki przechodzi do dalszej ofensywy.
Atakuj smoczym pulsem! Mówi.
Smoczy pazur! Rzucam. Stwory znów rzucają się na siebie. Otoczony zieloną energią pazur Drampy wbija się w plecy Hydreigon, która to z koleii wyrzuca z paszcz 3 kule zielonej energii, które odpychają alolańskiego smoka na bespieczną odległość. Oba pokemony są już w dość ciężkim stanie po tylu ruchach.
Zkoncentrowany podmuch! Mówimy w tym samym momęcie. Stwory tworzą w łapach dziwne kule, z których wyłaniają się promienie białej energii. Oba trafiają w cel. Znów wzbija się pył, lecz tym razem Hydreigon wyszła lepiej z tego starcia. Drampa jest prawie nieprzytomna.
Wow! Mówię z podziwem, wydając ostatnią komędę Drampie.
Jango, niszczyciel głowy! Smoczyca podchodzi do rywalki, jej łeb pokrywa się wściekle brązowym kolorem, po czym łup! Z sufitu posypał się tynk. Nieprzytomna Drampa leży u stóp Hydreigon, która wygląda tylko troszkę lepiej po otrzymaniu tak potężnych obrażeń.
Wycofuję Drampę. Trzeci już ball upada na arenę. Wielki, fioletowy Exploud stoi, gotowy, by walczyć.
Światło i ciemność, część 1.
Data publikacji: 2020-11-16 11:34:30
Witam serdecznie wszystkich czytelników! Poniższe opowiadanie jest bardziej w tematyce pokemon, ale myślę, że nawet tym co poków nie znają/nie lubią powinno się spodobać. Zapraszam do czytania.
Rok 2020, Hoenn, Petalburk.
Dłużej tego nie zniosę. Pomyślałem leżąc na zimnej podłodze. To był chyba trzydziesty raz, kiedy mi się to przydażyło. Sam nie wiem, od czego to się mogło zacząć.
Nie wierzę w opentania przez Banetty, ani w Dusclopsy które mają cię zabrać w zaświaty, ale, coś mniej więcej takiego się mi zdaża.
Zawsze w niedzielę o godzinie 12 w nocy dzieje się to. Światło gaśnie a przez okno wlatuje gromada duchów. Kierują się w moją stronę, tworzą krąg, otaczają mnię.
Czuję straszliwy chłód, ziąb. Duchy kręcą się, tańczą. Widać dziwne, upiorne światło. Tracę przytomność, budzę się przy łóżku, na podłodze.
Zawsze w dzień przed zdażeniem jestem chory. Wymiotuję, mam biegunkę, przeziębienie, etc. Nie wiem co z tym zrobić. Żeby to było tylko tyle. No niestety tak nie jest. Za każdym razem czuję się, coraz dziwniej. Sam nie wiem czy nadal jestem człowiekiem. Moje cierpienie przelewa się przezemnie jak z garnka, do którego lejemy wodę chociaż jest pełen.
Ubrałem się, pieniądze zarabiać trzeba. Wychodzę z domu. Zabieram klucze do auta, pokeballe ze stolika, pieniądze, resztę drobiazgów codziennego życia.
Wychodzę z domu. Upał straszliwy, chyba ze 40 stopni. Środek lata mamy, ale po za tym to przecież Hoenn, czyli tropika.
Wsiadam w auto. Kładę balle na fotelu obok. 6 idealnie okrągłych, skupiających światło kul. Jak kryształy. Myślę, przyciskając pedał gazu. W radiu leci jakaś znana piosenka zespołu "Thunder of the Manectric". Muzyka przepływa przez moje ciało, przez moją duszę.
Dojeżdżam do sali pokemon. Wyłączam silnik. Wchodzę do środka.
Mijam recepcjonistkę, witam się z nią jak zwykle uśmiechem. Wchodzę do pokoju walk i opadam z ciężkim weztchnieniem na krzesło. Zapewne dzisiaj też przyjdą. Zawsze przychodzą, a zostało mi ledwie 200 odznak. Muszę zamówić dodatkowe od ligii, pewnie będą jechać jakieś 3 tygodnie.
Przysypiam. Z drzemki wyrywa mnie pukanie do drzwi. Proszę! Mówię. Drzwi się otwierają. Za progiem stoi recepcjonistka, prowadząca jakąś trenerkę do pokoju.
Dziewczyna jest wysoka, ma czarne włosy, zielone oczy i bliznę w kształcie ogona Flygona na policzku. Wzdrygam się w duchu, bo wiem co musiała przeżywać, nabawiając się tego "znamienia". Ubrana jest w granatową bluzkę z Loudredem trzymającym w rękach mikrofon i napisem "Shof must go on!" Po za bluzką, wyzywająca nosi czarne spodenki mniej więcej do kostek. Wizerunek kończą szare buty z pokeballami.
Norman, masz wyzywającą! M.ówi recepcjonistka.
Dobrze, Claro. Mówię ściskając dłoń trenerki. Recepcjonistka wychodzi. Dziewczyna staje na miejscu dla wyzywającego. Ja oczywiście muszę stanąć tam, gdzie powinien stać lider.
Meliana. Mówi dziewczyna potrząsając moją dłoń.
Norman. Przedstawiam się puszczając rękę.
Chciała bym zdobyć twoją odznak.ę. Mówi Meliana sięgając po pokeballa.
Znasz zasady? Walka 4 na 4 pokemony. Ty możesz je zmieniać, ja niestety nie. Mówię z uśmiechem.
Jasne! Odpowiada z entuzjazmem rzucając kulką, z której wychodzi sporej wielkości, ognisty wielbłąd. Łbem sięga sufitu. Ja także wyrzucam pokeballa z ręki. Z mojej kulki z gracją wyskakuje elektryczna jaszczurka, która zwinnie ustawia się na przeciw Camerupta.
Heliolisk? Pyta Meliana. Kiwam potakująco głową.
Jeszcze tylko chwilka. Mówię wciskając przycisk na ścianie. Z pokoiku obok wychodzi Paul, mój brat i przy okazji nasz arbiter. Witamy się, a on ustawia się z boku, rozpoczynając naszą walkę.
Proszę pana? Pyta mnie trenerka.
Mów do mnie Norman, proszę. Mówię z uśmiechem, odprężony.
Norman, nie boisz się wystawiać elektrycznego pokemona na przeciw mojego ziemnego? Pyta się mnie wyzywająca.
Spokojnie, mamy swoje sposoby. Co by to było za wyzwanie, gdybym wystawił powiedzmy Bibarela, wiedząc że ma przewagę? Pytam z szelmowskim uśmiechem.
No wsumie, to masz rację. Meliana uśmiecha się, zażenowana. Poważniejemy jednak, gotowi by zacząć walkę.
Wulkan, plusk lawy! Rozpoczyna dziewczyna.
Helios, uniknij. Odpowiadam spokojnie. Z wulkanów wielbłąda wylatują 2 słupy płynnego ognia, które lecą w stronę Helioliska. Jaszczurka jednak z gracją omija dość groźny, acz nieefektywny atak.
Taniec deszczu! Proszę. Elektryczny stwór kumuluje energię w ogonie i posyła kulę wody do góry, gdzie zawisa ona niby chmura i jak chmura wylewa z siebie wodę.
Ach! Meliana potrząsa głową. No tak, sucha skóra!
Dokładnie. Odpowiadam skupiony.
Wulkan, moc ziemi! Nakazuje wyzywająca. Jej stwór natychmiast tupie kopytami w podłogę, z której strzela kolumna brunatnego piachu.
Helios, zniszcz to wyładowaniem! Mówię. Mój podopieczny bez większego wysiłku rozbija ziemny atak słupem niebieskiej elektrycznej energii, który dosięga też rywala. Ziemny wielbłąd jednak nie zwrócił na to uwagi.
Pokażmy mu prawdziwy atak, miotacz płomieni! Meliana akcentuje słowo prawdziwy, nadając mu złowieszczego brzmienia. Ognisto ziemny pokemon strzela z wulkanów gigantycznymi kulami płomieni, które są wręcz białe od gorąca. Heliolisk omija je, jednak wkońcu zostaje trafiony. Atak dotkliwie popażył jaszczurkę po mimo deszczu, ale jego skóra nie znosiła wręcz takich ataków. Deszcz szczęśliwie ukoił jego rany.
Użyj wodnego pulsu na sobie! Mówię.
Co! Pyta zdziwiona wyzywająca. Pokemon z Kalos tym czasem formuje kulę wody w łapkach, po chwili rzuca ją nad siebie. Woda udeżyła go dość mocno, jednak jaszczurka wydaje się zdrowsza.
No tak, znowu ta umiejętność! Dziewczyna zagryza wargi.
Uśmiecham się lekko, gotów by walczy ć dalej.
8. Do dwuch razy sztuka!
Data publikacji: 2020-10-01 10:49:17
Lily wood. Powiedziałem ledwo żywy po przekroczeniu progu budynku szpitala. Co z nią?
Kim dla niej pan jest? Zapytał spokojnie lekarz stojący za ladą recepcji. Obok niego stał stwór, którego możnaby określić prostym słowem. Kobieta. Był to Domestress, bardzo często wykożystywany przez lekarzy.
Kuzyn, jestem Lucas Wood! Krzyknąłem lekko wściekły na mężczyznę.
Spokojnie. Powiedział klikając w klawiaturę, jak kogoś to opchodzi, był to model Genesis thor 300 rgb na niebieskich przełącznikac, które teraz brzmiały mi teraz jak tykająca bąba.
Piętro pierwsze, drugie drzwi na prawo. Nic jej specjalnie nie jest, głęboka asz niezbyt szkodliwa rana. Jutro będzie mogła wyjść. Lekarz podał mi potrzebne informacje.
Dziękuję! Rzuciłem w biegu. Zack szedł za mną. Zchował stworki do kul, ylko Pandourbit szedł obok niego.
Perspektywa Lily.
Kur*a! Pomyślałam podczas eksplozji, którą wywołały stworki kłusownika. Niestety odrzuciło mnie na kamień, który został z jakiegoś ataku Pandourbita. Moja głowa uderzyła o skałę.
Auaaa! Syknęłam z bólu czując płynącą krew. Lucas zaczął się martwić, wsumie nic w tym dziwnego, on zawsze taki.
Zabierzcie ją do szpitala! Lucas poprosił stworki.
Nie trze, powiedziałam ale nie dokończyłam. Urwał mi się film.
Gdy się ocknęłam, leżałam w łużku szpitalnym. Obok na stoliczku stała aparatura, która akurad nie była podłączona. Ostrożnie usiadłam i pomacałam tył głowy. Wyczułam szfy i bandarz.
Auu! Jęknęłam cicho opadając na poduszki.
Nagle drzwi się otworzyły i wszedł jakiś lekarz.
Lily Wood? Zapytał. Kiwnęłam tylko głową.
Nie powinnaś narazie wstawać, ale nic ci nie będzie. Rana była co prawda głęboka, acz nieszkodliwa. Jutro będziesz mogła wyjść.
Jutro! Krzyknęłam gwałtownie się podnosząc. Niestety nie był to najleprzy pomysł. Z cichym jękiem znów osunęłam się na łużko.
Spokojnie! Pielęgniarz uspokajał mnie. Jak do tego doszło?
Opowiedziałam mu całą historię. Pokiwał tylko głową, nakazał leżeć i wyszedł.
Szlak! Pomyślałam patrząc na biały sufit.
Flamme rick! Zawarczał znajomy głos. Drzwi znów się otworzyły i do sali weszły moje stworki. Demon ułożył się na kołdrze, Misiek zato zaczął domagać się pieszczot, co u niego żatkością, z tego co narazie zaóważyłam.
Demon, Misiek! Ucieszyłam się głaszcząc tego ostatniego.
Amfeeee. Zamruczał zwijając się w puchaty kłębek.
Perspektywa Lucassa.
Wszedłem do sali. Lilka leżała na łużku z Miśkiem na brzuchu. Obok na kołdrze leżał jej zielony starter.
Jak tam Lily? Zapytałem zamykając drzwi za sobą.
AA, to ty. Powiedziała obrzucając mnie szybkim spojżeniem. Czuje się jakbym miała wiercenie głowy. Powiedziała i się zaśmialiśmy. Przeżyję. Dodała.
Pogadaliśmy troszkę o wszystkim, głównym tematem oczywiście były ostatnie zdażenia.
Złapali go. Sonica go złapała. Powiedziałem.
Kłusownika? Zapytała dziewczyna.
Tia. Kiwnąłem głową.
Jutro wyruszamy dalej? Zapytałem.
Myślę że tak. Trenerka poprawiła się na łużku. Widziałeś gdzieś Maxa?
Trenuje na boisku przy hotelu. Powiedziałem, żeczywiście spodkałem naszego starego znajomego.
Jutro bierze rewanż z Sonicą. Dodałem po chwili.
Idę oglądać! Moja kuzynka była podekscytowana.
Myśliż że ja nie chcę? Uśmiechnąłem się.
Noo może, Lilka zaczęła znów głaskać misia po główce.
Taa taa. Roześmiałem się cicho.
Dobra, ja idę, jutro wpadnę jeśli cię nie wypiszą. Powiedziałem wstając z krzesła.
Spoko. Lily przewróciła się na drugi bok. Nara!
Nara. Powiedziałem wychodząc.
Udałem się do hotelu. Czekali tam Zack i Max, którzy o czymś rozmawiali. Na mój widok jednak przerwali rozmowę.
Jak tam u Lily? Zapytali jednocześnie.
Nie jest źle, jutro wychodzi i chce ci kibicować Max. Powiedziałem.
Cała ona! Max się uśmiechnął.
Jak Pandourbit, Zack? Zapytałem.
Pozwolił mi się złapać bez walki, po tym co się teraz stało to, sam wiesz. Max wyciągnął kulę, z której na chwilę wypuścił ducha.
Ahaa. Powiedziałem patrząc na stworki Maxa. Jiminar właśnie pojedynkował się z Minitaurem.
Trenujesz na jutro, nadal! Powiedziałem. Chłopak tylko wyszczeżył zęby w uśmiechu.
Wkońcu poszliśmy spać. Wyczerpani przeżyciami dnia zasnęliśmy szybko. Gdy się obudziłem była ósma. Ubrałem się, zjadłem śniadanie i poszedłem do szpitala z kąt Lily miała niedługo wyjść. Już z nią poszedłem do sali Sonicy oglądać walkę Maxa. Zack już siedział na trybunach.
AA to wy, siadajcie, walka się zaczyna! Max uśmiechnął się podrzucając kulkę w dłoni.
Wkońcu Alice zarządziła początek walki. Sonica wypuściła Owlawa, Max zaś, Jiminara.
Szok elektryczny! Nakazał trener. Jego manamon miałknął posyłając błyskawicę w stronę sowy.
Unik i dziobanie! Liderka była spokojna.
Owl! Zahuczał ptak wzbijając się w powietrze. Gdy miał dziobnąć kociaka w ogon Max zawołał.
Jiminar, gryzienie, teraz!
Jimmy! Zawarczał kot wbijając zęby w skrzydło rywala, który zahuczał z bólu.
Nieźle, soniczna bąba! Powiedziała kobieta.
Laa! Zawył ptak wyrzucając z dzioba okrągły, biało błękitny pocisk. Jiminar jednak dość łatwo wyminął atak, strzelając szokiem elektrycznym. Tego się sowa nie spodziewała i oberwała w dziób.
Dość, łap go! Powiedziała Sonica.
Owlaw zchwycił kota w dziób i podniósł do góry.
Rzuć nim! Kolejne polecenie i dźwiękowy mknął już w górę. Gdy był na wysokości kilku metrów otworzył dziób. Jiminar wyleciał i zaczął koziołkować w powietrzu.
Uderzenie ogonem w ziemię! Wymyślił trener.
Minar! Zamiałczał pokrywając ogon białym światłem. Uderzył nim o ziemię, minimalizując obrażenia.
Świetnie! Zawołał Max. Teraz gryzie,
Nie dokończył, ponieważ przerwał nam dźwięk zaamykanych drzwi.
Odruchowo odwruciliśmy się. W drzwiach stała wysoka brunetka o niesamowicie niebieskich oczach. Miała na sobie białą bluzkę z krudkim rękawem, niebieskie spodnie oraz czarne buty ze wzorkami przypominającymi Squirmunka.
Ariana! Zawołałem uśmiechnięty. Znaliśmy ją od małego. Była to siostra Maxa, więc oczywiście chodziliśmy do tej samej szkoły itd. Max i Ariana byli bliźniakami.
Przyszłam tak szybko jak mogłam! Wyrzuciła z siebie na jednym oddechu dziewczyna. Zaczęliście walkę? Zapytała.
Ledwo co! Max gestem wskazał jej trybuny.
Siema Aria! Przywitała się z nią Lily.
Cześć, podrużujecie z Lucasem? Zapytała siostra Maxa.
Tia. Powiedziała moja kuzynka. Po chwili dalej patrzyliśmy na walkę z zaciekawieniem.
Kot wgryzł się w skrzydło sowy. Owlaw zaczął wydawać dziwne dźwięki bólu.
Dość! Samobójczy lot! Krzyknęła Sonica.
Oooowlaaawww! Zawył ptak podrywając się w głórę. Jego ciało otoczyła mgiełka. Gdy po chwili zaczął lecieć na łeb, na szyję, kot strzelił szokiem elektrycznym. Atak o dziwo został wchłonięty w to, co robiła sowa. Teraz żółtobłękitny pocisk leciał prosto na łeb kotka.
Unik! W ostatniej chwili krzyknął Max.
Dobre! Zawołała podekscytowana Ariana pokazując Maxowi kciuk w górę.
Dzięki siostra! Powiedział chłopak z uśmiechem patrząc, jak sowa nie mogąc wychamować uderza o ziemię. Podniósł się wielki tuman pyłu. Gdy opadł ptak leżał nieprzytomny.
Owlaw zostaje pokonany, zwycięża Jiminar! Powiedziała Alice machając chorągiewkami.
Nieźle nieźle, pochwaliła trenera liderka, ale mam tutaj godnego dla ciebie rywala! Ruszaj! To powiedziawszy wyrzuciła kolejną kulę.
Z Mananeta wyszedł dziwny stwór, który przypominał szarego pieska. Miał dziwne jakby skrzydełka, czerwone oczy oraz pierścienie na ogonach. W przednich łapkach trzymał smyczek i skrzypeczki. Wyciągnąłem manapedię, zaciekawiony.
Skordog, manamon wirtuozo typu dźwiękowo walczącego. Skordog potrafi urzywać skrzypiec jak tarczy, a smyczka jak miecza. Często gdy jest wściekły, ten piesek gra na swoich skrzypcach, by się uspokoić. Pochodzi z Fuindu.
Że jak! Max popatrzył na liderkę. Skąt go masz!
Kuzynka mi podarowała jajko jakieś, dwa albo trzy miesiące temu, dwa tygodnie temu się wykluł. Odpowiedziała spokojnie kobieta.
Skordog, wojenny bemben! Nakazała.
Dog! Szczeknął pies wybijając dziwny rytm smyczkiem na tyle skrzypiec. Ze smyczka wypłynęła błękitna energia, która pokryła Jiminara, prawie natychmiast znikając.
Co to? Zapytał Max zdziwiony.
Ja wiem! Zawołała nagle Ariana. Ten atak osłabia rywala, podnosząc siłę urzytkownika! Widziałam kiedyś, jak jeden trener używał tego na przeciwniku, to było rok temu na transmisji z meczu w Fuindu.
Pamiętam to! Powiedział Max. Dzięki Aria za przypomnienie, ale teraz pokażemy mu co to jest siła!
Spoko. Dziewczyna się uśmiechnęła. Tym czasem na polu walki już trwał wielki bój.
Gryzienie! Zawołał trener.
Meow! Z miałknięciem elektryczny rzucił się na psa.
Nie nie, moc lądu! Powiedziała dźwiękowa liderka.
Pies uderzył smyczkiem w ziemię, z której wystrzeliła chmura pyłu. Całkiem pokryła kota, który po tym ataku był niezdolny do dalszej walki.
Skordog wygrywa, Jiminar został pokonany! Zawołała asystentka liderki oczywiście ruszając słymnymi chorągiewkami.
Minitaur przyjacielu, do boju! Zawołał nasz kolega posyłając swojego stworka.
Taurrrrr! Zawarczał na psa po wyjściu z kuli.
Skordoggg! Warknął na niego pies.
Zacznijmy od tunelu! Poprosił wyzywający.
Mini! Skinął głową mały minotaur. Wykopał dziurę w ziemi swoią maczugą poczym wnią wlazł.
Uważaj na niego, przez ten czas użyj wezwania do broni!
Dźwiękowy podniósł nad głowę przednie łapki, które otoczyły się brązową poświatą. Gdy je opuścił, sprawiał wrażenie silniejszego.
Minitaur, teraz! Zawołał Max. Jego stworek wynurzył się tuż pod psem, wyrzucając go do góry. Szary przekoziołkował i uderzył o schodki na scenę.
Skorog! Zawarczał ze złości wstając. Ziemny tym czasem na polecenie trenera znów wykopał dziurę, uprzednio zasypując tamtą poprzednią.
Ta strategia nie zda ci się na długo, Skordog, wykurz go z tamtąt za pomocą potrujnego kopniaka! Zawołała spokojnie liderka.
Piesek zaczął uderzać ziemię mocną stopą. Wkońcu fale drgań dosłownie wyrzuciły minotaura z pod ziemi. Nie było to na szczęście zbyt mocne.
Tak? Max figlarnie przekrzywił głowę. Elektryczna pięść!
Minotaur z rykiem ruszył na rywala. Jego ręka pokryła się iskrami poczym łup! Trafiła psa w pysk.
Dogor! Szczeknął z bólu piesek wywalając się na ziemię, łapami do góry.
Rzut skałą! Trener szedł za ciosem.
Minitaur wziął trochę ziemi, uformował w kamyk, uklepał i rzucił na podnoszącego się rywala, który dostał znów upadając.
Tunel! Powiedziała liderka. Pies szybko wykopał dziurę.
Ty też! Nakazał okularnik. Jego stwór wlazł w dziurę stworzoną przez Skordoga.
Po chwili ziemia zaczęła drżeć. Stworki walczyły pod ziemią!
Moc lądu! Elektryczna pięść! Potrujny kopniak! Rzut skałą! Polecenia sypały się z ust Maxa i Sonicy. Wreszcie wycieńczone manamony wylazły z dziury posiniaczone.
Wygląda na to, że nasze manamony zdolne są wykonać jeszcze jeden atak. Uderzenie decybeli! Zawołała liderka.
Pies zaczął biedz przed siebie. Jego ciało zaczęła otaczać dziwna fala. Był słyszalny także piskliwy, nieprzyjemny dźwięk.
Elektryczna pięść! Nakazał wyzywający. Minotaur także ruszył na przód. Wkońcu musiało dojść do zdeżenia. Gigantyczna chmura pyłu uniosła się z ziemi.
Gdy opadła, zobaczyliśmy ledwo zipiącego stworka z Kiarre, który wonchał nieprzytomnego psa.
Skordog został pokonany! Wygrywa Minitaur, czyli cały pojedynek wygrywa wyzywający Max Morgrems! Powiedziała asystentka liderki.
Gratuluję. Sonica schowała stworka do kuli i uścisnęła rękę trenera.
Świetna walka brat! Aria zbiegła z trybun, obdarzając brata iście niedźwiedzim uściskiem.
Aua, siostra, chcesz mnie zmiażdżyć? Zaśmiał się trener. Po chwili gdy już dziewczyna przestała mu gratulować Sonica podała mu klucz.
Dzięki. Powiedział Max chowając zdobycz do kieszeni.
Pożegnaliśmy się z liderką i poszliśmy do hotelu.
To co teraz? Lilka zapytała Maxa.
Będę szedł do Avalette po kolejny klucz, oczywiście. Trener się uśmiechnął.
Wpadłem na pomysł. Powiedziałem.
Wszyscy chyba zmierzamy do Avalette, to może chociaż ten kawałek drogi pójdziemy razem?
Czemu nie! Zgodzili się wszyscy.
Oddaliśmy stworki do leczenia, gdy je odebraliśmy poszliśmy na miasto coś zjeść, potrenować etc. Gdy wróciliśmy do hotelu było już ciemno.
Zack, walczyłeś już z Sonicą? Zapytałem gdy mieliśmy rozchodzić się do pokoi.
Tak, ale ja mam wszystkie, prawie wszystkie klucze. Czekam teraz na start turnieju. Chłopak wyciągnął z plecaka pięć kluczy.
Łoł! Lilka popatrzyła z uznaniem na trofea.
Tego nie znam. Aria wskazała na żółty klucz z grawerem pióra.
AA ten, po tym jak został zniszczony stadion w Snowstar myślano, że Electra nie żyje i wyznaczono nowego lidera, jednak nie było kandydatów na typ elektryczny tylko na latający. Później gdy okazało się że jednak elektryczna liderka może pełnić dalej swój zawwód wyznaczyli tego latającego jako zastępce.
No pamiętamy. Powiedzieliśmy.
Ja zdobyłem klucz od latającego lidera, wtedy Electra podobno gdzieś wyjechała. Dla tego mam ten klucz. Chłopak ukrył błyskotki w plecaku.
To było pewno wtedy, jak mama pojechała do twojej do szpitala. Lilka szepnęła mi do ucha.
Możliwe. Odszepnąłem.
Rozeszliśmy się do pokoi i poszliśmy spać.
7. Zostaw te Embirdy!
Data publikacji: 2020-09-02 15:48:36
Gdy już trochę odpoczęliśmy zaczęliśmy rozmowę z trenerem, którego widzieliśmy w lesie.
Jak to było z tymi Pandourbitami? Zapytała zaciekawiona Lilka.
Eh. Weztchnął chłopak. Tak wogule jestem Zack. Zaatakowały mnie, bo chciałem złapać jednego ze stada. Gdy zaatakowałem lidera wpadły w szał i mnie poturbowały, widzieliście może gdzieś mojego?
Nie zdążył dokończyć, ponieważ do hotelu wszedł sporej wielkości stwór podobny do wojownika Ninja ubranego w czarne szaty. W dłoniach trzymał sztylety. Postanowiłem się czegoś o nim dowiedzieć.
Niamanja, manamon ninja typu walcząco cienistego, wyższa forma Manji. Niamanja może zadać przeciwnikowi 10 ciosów w błyskawicznym trybie. Sztylety jak u niższej formy może chować i wysuwać jak kot pazury.
Ninja! Rozpromienił się nieznajomy ściskając stworka. Tak się o ciebie martwiłem!
To właśnie mój Ninja. Trener ukrył stworka w kuli.
Zaatakowaliśmy tego Pandourbita a wszystkie się na nas rzuciły w tępie wręcz błyskawicznym. Nie udało się nam uciec, ale muszę się tam wrucić i pokazać mu kto jest silniejszy! Trener wstał w krzesła.
Nie rwij się tak. Powstrzymałem chłopaka. Chceż wyjść gożej ze starcia niż teraz?
No nie. Powiedział. Wyszliśmy na zewnątrz i planowaliśmy strategię. Wkońcu poszliśmy w miejsce, gdzie rezydowały duchy.
Zack wypuścił z kul 2 stworki. Niamanję oraz coś, co przypominało robota humanoidalnego, lecz miał pazury, kopyta i wielki przycisk na klatce piersiowej. Lilka sprawdziła go manapedią.
Placebot, manamon robot typu stalowo standardowego. Placebot potrafi udawać człowieka, lecz nie umie mówić. Tylko nieliczne doszły w udawaniu do takiej perfekcji, że mogą mówić. Pierwszy przedstawiciel tego gatunku został odkryty 250 lat temu w kopalniach rudy żelaznej.
To plan jest taki. Robot pójdzie pierwszy i będzie patrzeć na sytuację. Potem wejdziemy my i pokojowo będziemy próbować załatwić sprawę. Jeśli się to nieuda to,
Urwał, ponieważ z zarośli wyskoczył Pandourbit, przywódca stada. Wyciągnęliśmy manapedie.
Pandourbit, manamon skrzynia na skarb typu ziemno duchowego. Pandourbit zaczaja się na wędrowców. Gdy chcą go otworzyć, uderza ich z zaskoczenia. Umie chować nogi do środka ciała.
Ty! Zawował nasz nowy znajomy. Niamanja i Placebot wyszli z krzaków gotowi do ataku.
Pomóc? Zapytała Lily sięgając po kulę.
Narazie nie. Zack przeniósł spojżenie na lidera stada.
To co, zgadzasz się na walkę fer plej? Zapytał.
Pando bit! Przytaknął stwór stając na przeciw wojownika Ninja.
Z krzaków wyszła reszta stada, lecz na dany przez przywódcę znak ustawili się w krąg, obserwując walkę ich autorytetu.
Ninja, cienista swera! Nakazał Zack.
Niaman ja! Krzyknął czarny stwór kumulując w dłoniach kulę ciemnej energii, którą wyrzucił w stronę ducha.
Pandaaaaaaa! Wrzasnął stwór kopiąc pocisk w stronę drzew. Ciało Pandourbita się rozdwoiło, lecz to nowe było przeźroczyste. Oba ruszyły na rywala.
Siła duszy, łoł! Zdziwił się trener w porę nakazując unik. Ninja błyskawicznie odsunął się, Pandourbit zarył w drzewo.
Cienista swera! Nakaz chłopaka był szybki, ale treściwy. Czarny pocisk wystrzelony przez walczącego trafił w twarz rywala, który asz zaryczał z bólu z powodu trafienia superefektywnym atakiem.
Skrzynka rzuciła się znów na Niamanję. Przed udeżeniem zahamowała i wypuściła z oczu bladofioletowe promienie ułożone w znak x. Niamanja códem wyminął ten atak. Było to dzielenie duszy, bardzo niebezpieczny atak typu duch, pobierający dosłownie połowę energii rywala.
Cienista swera! nakazał ponownie chłopak. Ninja zkumulował energię w dłoniach i trzeci pocisk mrocznej energii wystrzelił z jego palców. Duch wyminął go częściowo, lecz zawył z bólu ponieważ część pocisku się o niego otarła.
Pauun! Zaryczał głośno. Jego ciało zalśniło, ale nic więcej się nie stało.
Ryk. Mruknął Zack. Pokaż mu jak się to robi, ostrzenie umysłu!
Niamanję otoczył białozłoty kokon, który po chwili zniknął odsłaniając gotowego do dalszej walki stworka.
Pandourbit podskoczył. Fale drgań albo jak kto woli trzęsienie ziemi wykończyły praktycznie wojownika.
Niedobrze. Przygryzł wargi Zack. Jego oczy skierowały się na Placebota.
Miałeś czekać! Powiedział Zack.
Przecież sam się zgodził na pokojową walkę. Głos robota był dość niski i mechaniczny.
Twój Placebot umie mówić? Zdziwiłem się.
Taak. Długo nadtym pracowaliśmy. Trener znów popatrzył na stworka.
Wsumie tak. Powiedział koncentrując się na walce.
Wzrastająca chmura! Powiedział.
Maninja! Krzyknął wojownik. Jego ciało otoczyła bladoczerwona chmura z czarnymi dodatkami, która po chwili ruszyła na ducha. Ten, niespodziewając się takiego czegoś oberwał dość mocno i przewrucił się na twarz.
Pandaaaaabit! Ryknął znów duch błyszcząc.
Koniec zabawy, energia chaosu! Krzyknął zdenerwowany chłopak.
Ninja natychmiast zaczął tworzyć promień fioletowoczarnej energii zwinięty spiralnie. Jednak gdy był zajęty oberwał dzieleniem duszy. Niedokończony atak wybuchnął, raniąc swego twórce. Szczęśliwie były to niewielkie rany.
Źle. Cienista sfera! Zawołał Zack.
Duch ominął kulę ciemnej energii. Sam wytworzył podobną, tyle, że większą. Wojownik otrzymał dość solidne obrażenia od naprawdę nieefektywnego ataku.
Jak! Chłopak przygryzł wargi. Jeszcze raz energia,
Zack! Nad tobą! Wydarła się Lilka wskazując coś.
Lilith, co jest! Zapytałem się.
Nie mów do mnie tak, Loki! Lily użyła mojego starego przezwiska, którego nie lubiłem. Po drugie, widziałam, jak leci tu, nie dokończyła. Wielki ptak porwał w szpony oba walczące stworki.
Embird. Dokończyła dziewczyna, rozszeżonymi ze zdziwienia oczami wpatrując się w to, co działo się nad nami.
Ty też tak do mnie nie mów. Uśmiechnąłem się do trenerki, ale zaraz zpoważniałem.
Nie! Zack popatrzył na siłujące się stworki. Cienista sfera, Pandourbit, wiem że nie jesteś moim manamonem, ale proszę ty też! Krzyknął.
Pando, Niama! Stworki wypuściły dwie czarne kule, które połączyły się dosięgając brzucha przeciwnika.
Bird! Skrzeknął semp wzbijając się wyżej. Z jego dzioba zaczęły lecieć ogniste kule, których z tródem wyminęliśmy.
Lawina kul ognia. Mruknąłem. Reks, warczenie! Poprosiłem mojego startera.
Demon, prubuj nitroakcji! Moja kuzynka wypuściła z kuli Flammericka.
Mutmooo! Warknął psiak. Ptak wzdrygnął się w locie i jego skrzydła na moment przygasły. Tym czasem zielony wybił się z ziemi i świecącym ciałem musnął brzuch rywala. Opadł potem na ziemię z cichym jękiem, gdy natrafił na ostry kamień.
Wyciągnęliśmy manapedie by wiedzieć więcej o naszym przeciwniku.
Embird, manamon semp typu powietrzno ognistego. Embird jest padlinożercą. Im jaśniej płoną jego skrzydła, tym jest bardziej wypoczęty i wściekły. Żyje wszędzie, gdzie może postarać się o świerze mięso.
Robot, laserowe ramie, szypko! Zack popędził swojego stworka.
Już, już! Zawołał Placebot kumulując energię w prawym ramieniu, które pokryło się zimnym błękitem i uderzyło ptaka w łeb.
Embird! Skrzeknął semp upadając na ziemię. Niamanja i Pandourbit szybko wydostali się z jego szponów i odbiegli na bezpieczną odległość.
Zwarcie! Nakazał Zack.
Placebot wystawił dłonie, po między którymi zaczęła tworzyć się kula żółtej energii. Niezpodziewanie pocisk wybuchnął, trafiając leżącego przeciwnika w dziób.
Bir! Skrzeknął z bólu ognisty ptak. Wstał na nogi i z groźnym spojżeniem wzbił się w górę. Jego ciało pokryło się żywym ogniem. Tak przygotowany ruszył na robota.
Ognisty ładunek! Jęknął Zack nakazując Placebotowi użycie ochrony. Zielona kopuła w ostatniej chwili osłoniła stalowego stworka przed morderczym atakiem.
Ptak odbił się od powłoki i upadł na ziemię. Wzbił się tuman pyłu.
Puki leży, cienista sfera, zwarcie! Nakazał trener.
Stworki przystąpiły do ataku. Czarna kula pochłonęła żółte błyskawice. Czarno żółty pocisk trafił ptaka znów w dziób.
Tym czasem Pandourbit podszedł do ptaka, wyrwał kamień z ziemi i rzucił nim w rywala. Skała rozpadła się na kawałki, tworząc coś w rodzaju piramidy, w której zniknął ognisty ptak.
>Łoł! Gwizdnął Zack patrząc na Embirda, który szarpał się z okruchami skał, które go przygniotły. Wkońcu wydostał się ze środka brudny, posiniaczony i wymęczony.
Emi! Skrzeknął ptak. Chciał odlecieć, ale coś się stało z jego lewym skrzydłem. Zrezygnowany zaczął iźdź w kierunku gęstrzej części lasu. Patrzył przytym na stworki, które nadal były zdolne do walki.
Zwarcie! Cienista sfera! Powiedział Zack. Nie daruję mu tego!
Stworki już gotowały się do ataku. Niespodziewanie rozległ się jeszcze 1 głośny skrzek i z nieba zfrunął większy ptak, także Embird. W dziobie trzymał coś co wyglądało jak gniazdo, w którym było kilka maleńkich stworków.
Chyba nie chciała Niamanji dla siebie. Lilka popatrzyła na większego ptaka, który właśnie lądował.
Jakto ona. Zack zkierował spojżenie na gniazdo.
No bo samica porwała ci manamona, zawołała o pomoc i przyleciała cała ptasia rodzinka. Dziewczyna popatrzyła na trenera.
Wielki ptak tym czasem podfrunął do zataczającej się samicy i troskliwie otoczył ją skrzydłami.
Ebird! Skrzeknął traktując manamony Zacka potężną pochodnią. Z jego dzioba strzelił wielki płomień, który pochłonął Ninję i Robota. Zack musiał zchować ich do kul.
Drapieżny samiec zkierował swoje oczy na chłopaka, w którego posłał kolejną pochodnię.
Pan! Na torze ataku pojawił się duch, który przyjął całą moc płomienia. Jęknął, ale przetrzymał atak. Jego ciało było popażone.
Kamienna piramida! Nakazał Zack.
Duch błyskawicznie rzucił kamykami, które przygniotły wielkie ptaki. Niezpodziewanie z lasu wyszedł jakiś człowiek i rzucił mananeta w gniazdo!
Embiri! Zapiszczały pisklaki odpychając kulę.
Skalna lawina! Powiedział nieznajomy.
Stojący obok niego wielki stwór dosłownie strzelił z ust kamykami, które zaczęły opadać jak deszcz. Duża część trafiła ptaki oraz rozwaliła ich gniazdo.
Na czarnym rynku sprzedam je za bezcen! Nieznajomy wkońcu wyszedł z cienia. Okazał się być zarośniętym mężczyzną w średnim wieku, ubranym w długi, czarny płaszcz. Patrzył na leżące ptaki z uśmieszkiem. Wydobył z kieszeni kilka mananetów.
Nie pozwól mu na to! Zareagował Zack błyskawicznie rzucając kolejną kulą.
Z rzuconego neta wyleciał wielki, zielony ptak podobny nieco do Leaf. Wyciągnąłem manapedię.
Fowlusion, manamon iluzja typu roślinno powietrznego, wyższa forma Plumirage, najwyższa forma Leafowla. Fowlusion może wywoływać iluzje optyczne dzięki plamistemu wiatrakowi z liści, które ma na brzuchu. Chwyta ofiary w swój ostry dziób, a następnie je połyka.
Pawcio, naturalne uderzenie! Huknął trener.
Wielki ptak podleciał do giganta. Jego skrzydła pokryły się zielonym blaskiem i z trzaskiem uderzyły w manamona.
Rolia! Ryknął tamten z bólu.
Wyciągnąłem manapedię raz jeszcze.
Brak danych! Powiedziałem z niedowierzaniem patrząc na stwora. Był walcowaty, brązowy i pokryty otworkami. Z dziury na przodzie wystawały szczęki oraz wielkie, czarne oczy łypające na wszystkie strony. Masywny korpus wspierał się na ośmiu grubych nogach.
Roliaddon, wstrząs! Nakazał kłusownik.
Roliaddon? Popatrzyłem na Lilkę a ona na mnie.
Co to jest? Dziewczyna pokazała na manamona.
Fuindu! Jęknął Zack uderzając się w czoło. No tak!
Dlaczego manapedia go nie rozpoznaje? Zapytała Lily wskazując na napis brak danych.
Musicie pobrać aktualizację ze strony www.manapedia.org/fuindu.mnp. Zack pomógł nam pobrać stosowną aktualizację.
Roliaddon, manamon świder typu skalno robaczego, wyższa forma Verdon, najwyższa forma Burdon. Roliaddon ma nogi, ale woli się turlać. Jego pancerz powstał z ziemi, którą wcześniej się oblepiał dla ochrony. Doskonale widzi w ciemności, ale nie umie polować na daleki dystans. Gdy gdzieś wędruje, ziemia drży i faluje w miejscach, gdzie akurad przechodził. Ożył nagle komputerek.
Tym czasem robal wbił się w ziemię, która zaczęła drgać. Paw na szczęście w porę wzbił się w górę.
Zamach! Mężczyzna zareagował szybko.
Rolia! Ryknął walec. Jego cielsko przygniotło Fowlusiona do ziemi.
Nie! Zack bezsilnie patrzył na swojego manamona, przygniecionego przez robaka.
Fooowlu! Paw wydał z siebie dziwny dźwięk. Zaczął wykonywać dziwaczne ruchy skrzydłami, które pokrywały się zielenią. Wkońcu Roliaddon został odsunięty. Ptak był nieźle ranny.
Fotosynteza! Nakazał Zack. Ptak wzbił się w górę do słońca. Jego ciało ogarnął soczyście zielony blask. Gdy opadł, wyglądał jakby nic mu się nie stało.
Zniszcz go, świder! Ryknął bandzior.
Rollll! Warknął walec przystępując do ataku. Jego ciało zaczęło wwiercać się w ziemię jak wiertło, które rozpędzało się do ogromnej prędkości. Nagle rozpędzony stwór wyskoczył, ztrącając pawia na ziemię.
Teraz! Łap go! Zawołał Zack.
Lusion! Ptak zchwycił rywala za jedną z nóg w dziób.
Rakieta! Kolejne polecenie trenera zgrało się idealnie z głośnym rykiem wściekłego Roliaddona. Fowlusion jednak leciał już, otoczony kokonem powietrza.
Nie! Wrzasnął wściekły kłusownik. Zrób coś, może wgryzanie!
Don! Kamienny złapał rywala za nogę w swoje masywne szczęki. Zaczął ją bezlitośnie żuć. Zielony jednak był już naprawdę wysoko. Wkońcu z bólu zaczął pikować gwałtownie w dół.
Koniec tego dobrego, wykożenienie! Zaśmiał się mężczyzna.
Nieeee! Krzyknął Zack. Było jednak za późno. Walec dosłownie wyrwał ptaka w górę. Kilka zielonych piór opadło na ziemię. Ptak niestety był nieprzytomny.
Robak jednak nie miał bardzo dużo szczęścia. Jego masywne cielsko gruchnęło o ziemię. Wstrząs który przy tym powstał powalił wszystkich, lódzi i manamony na ziemię w bezładne kłębowisko.
Wkońcu coś rozrzuciło wszystkich na daleki dystans. Wylądowałem gdzieś w koronie dębu, Lilka natomiast trafiła "gorszy los na loterii". Jej głowa zdeżyła się z wielkim głazem, pozostałym po ataku Pandourbita.
Trenerka z jękiem osunęła się na ziemię. Jej włosy zaczęły przybierać czerwoną barwę od płynącej wciąż krwi.
Lilith! Zawołałem ostrożnie zchodząc z drzewa.
Nic, mi, nie, jest! Dziewczyna przez zęby wycedziła to zdanie, z tródem podnosząc się do pozycji siedzącej.
Reks, Demon, zanieście ją do szpitala! Poprosiłem stworki.
Nie trze, Lily nie dokończyła. Nagle utraciła przytomność. Jej czaszka znów zdeżyła by się z głazem, ale na szczęście stworki nasze jak i Zacka złapały ją i przytrzymały. Niamanja ostrożnie posadził ją na Pandourbicie, który szybko ruszył, zostawiając za sobą średniej wielkości plamę krwi, pozostałą po upadku mojej kuzynki na ten przeklęty głaz.
hahahahaha! Usłyszałem ochrypły śmiech. Nasz kłusownik wygramolił się z gęstwiny zarośli. Miał zadrapany policzek, z którego ciurkiem ciekła czerwona ciecz. Za nim stał Roliaddon, który wyglądał jakby spędził noc w bagnie. Obok niego z sykiem wił się na ziemi gigantyczny pyton.
Thundron, szepnąłem przestraszony. Pamiętałem co się działo ostatnio, gdy ten wąż był na "posterunku".
Pawcio, pomóż, mi, Usłyszałem głos Zacka z wielkiego dołu, w którym wylądował.
Podbiegłem do niego i pomogłem mu się wydostać. Jego stworek w nieco leprzym stanie niż wcześniej wygramolił się z dziury zaraz po swoim trenerze.
Co to było, to co nas rozrzuciło? Zapytałem.
Ten holerny wąż za pomocą tunelu wywołał małe trzęsienie ziemi, w którym pomógł mu nasz znajomy Roliaddon. Powiedział trener łapiąc się za lewe ramię.
Co teraz? Zapytałem już jakby na to nie patrzeć, lekko zpanikowany.
Auuu, nie wiem. Trener odsunął dłoń od ramienia tak, bym mógł zobaczyć w całej okazałości wielki cierń tkwiący w jego ciele jak jakiś przeklęty miecz.
Ku*wa, trener otrzepał się. Jak ty wyglądasz! Powiedział nagle wskazując na moją twarz. Pomacałem się ostrożnie. Poczułem troszkę lepkiej krwi zpływającej z nosa oraz kilka mniejszych i większych zadrapań na policzkach i czole.
To jest groźniejsze. Powiedziałem nagłymruchem wyszarpując kolec z jego ramienia.
AAaaauuuuuuaaaaa! Ku*wa mać, zwariowałeś? Wrzasnął. Na szczęście zbyt wiele krwi nie wyciekło.
Chyba lepiej, nie? Zapytałem z całej siły rzucając zakrwawione holerstwo w Roliaddona. Trafiłem prosto w paszczę.
Ryk, który wydał kamienny był poprostu asz pełen zdziwienia. Stwór zaczął szorować mordą o ziemię chcąc pozbyć się ciała obcego, ale w ten sposób tylko mocniej wbijał sobie to holerstwo w ciało.
Niee ee. Kłusownik podbiegł do robala, usuwając z jego ciała sławny cierń.
Tak się nie będziemy bawić. Thundron, pokaż tym trenerom, jadowite gryzienie!
SSSSSSSSSSSSS. Wąż z sykiem rzucił się na nas z rozwartą paszczą. W jego pysku widać było rozdwojony jęzor oraz ociekające czarnym jadem kły. W ostatniej chwili Zack odsunął się z linii ataku pytona.
Wściekły elektryczno trujący stwór zaczął ponawiać atak, celując w nasze brzuchy i twarze. Z coraz większym wysiłkiem omijaliśmy te pruby zatrucia nas, ale wkońcu musieliśmy się poddać. Gdy już myślałem, że wyląduję w szpitalu na dobre miesiące, łeb gada został brutalnie kopnięty przez znanego nam nosorożca.
Monoddo, trzęsienie ziemi! Znajomy, kobiecy głos otrzeżźwił nas w samą porę. Odbiegliśmy dalej patrząc jak stwór uderza z całej siły nogami w ziemię. Fale sejsmiczne zponiewierały węża.
Sonica! Ucieszyłem się, jednocześnie uwalniając z kuli Leaf.
Lucas, teraz uważaj! Liderka wypuściła Hydrakea.
Wiedziałem co się może teraz stać. Nakazałem Zackowi zapchać uszy piachem najdokładniej jak się da, sam zrobiłem to samo. Przykrylyśmi jeszcze uszy liśćmi, gdy Hydrake zrobił to, co ostatnio. Wrzeszczący z bólu bandzior zwalił się na ziemię, zaraz potem znów ziemia się zatrzęsła, gdy jego wielki robak upadł obok, przygniatając przy okazji pytona, który odruchowo użył zwarcia. Jego trener i kolega z drużyny mocno odczuli błyskawicę.
Już! Kobieta dała nam znak. Wyskrobaliśmy piach z uszu, podczas gdy ona już dzwoniła po policję. 5 minut później nasz "kolega" i jego uroczy przyjaciele znikali właśnie w radiowozie.
Znowu. Liderka z Hazeldale weztchnęła ciężko, opierając się o drzewo.
Znowu chcieli złapać te Embirdy.
To był tu już wcześniej ktoś po te ptaszki? Zapytał Zack. Sonica tylko kiwnęła głową.
Alice! Zawołała do niewielkiego mikrofonu Sonica. Po chwili podjechał srebrny Mercedes, którym kierowała znana już mi asystentka dźwiękowej liderki.
Podwieziemy was do miasta. Kobieta otworzyła drzwi.
Dzięki. Powiedziałem wsiadając do wozu. Kilka minut później pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do szpitala, by dowiedzieć się co z Lily.
6. Walka o pierwszy klucz!
Data publikacji: 2020-06-10 21:57:50
Nastała noc. Lily zasnęła dosyć szybko. Jeszcze rozmawialiśmy po powrocie do pokoju. Wkońcu położyliśmy się i o ile Morfeusz obiął moją kuzynkę, to do mnie sen nie przychodził przez dosyć długi czas. Wszystko przez myśli, które mnie męczyły.
Myślałem o tym, co się działo dzisiaj, Shadowowie i cała reszta. Ostatecznie także nie zadzwoniłem do taty, bo wrócił do domu i zasnął. Wcale mu się nie dziwię, bo gonił dzisiaj Kumoriego, którego ostatecznie niestety nie złapał.
Wkońcu zasnąłem, lecz nękały mnie koszmary. Śniło mi się że byłem na polu pełnym zwiędłych traw. Gonili mnie Shadowowie. Gdy chciałem wystawić jednego z moich manamonów z kuli wylatywały zwłoki a Shadowowie rechotali ze śmiechu.
Wkońcu obudziłem się przed ósmą. Lilka jeszcze spała kiedy wyszedłem z pokoju na boisko. Wypuściłem Leaf i prosiłem ją o trening skrzydła, zgodnie z zaleceniami lekarza. Wkońcu stała się "magia", bo ptaszyna na kródko, ale jednak wzbiła się w powietrze i ćwierkając radośnie zatoczyła krąg.
Brawo Leaf! Powiedziałem głaszcząc ją po główce.
Co robicie? Zapytała mnie Lilka, która przyszła na boisko.
Trenuję skrzydło Leaf. Powiedziałem.
I jak? Zapytała oglądając skrzydło.
Lepiej, nawet mogła przez chwilę latać! Powiedziałem z dumą.
To dobrze. My też musimy potrenować. Trenerka wypuściła swoje stworki z kul.
Wszyscy zaczęliśmy trening nie tyle ataków, bardziej mięśni. Po godzinie padliśmy wyczerpani.
Wróciliśmy do hotelu, zjedliśmy śniadanie i udaliśmy się w kierunku sali.
Gdy stanęliśmy przed salą powiedziałem.
Jaki masz pomysł na strategię?
Na pierwszy ogień Misiek, wczoraj pokazał co może, z resztą, dzisiaj też. Moja kuzynka wyciągnęła kulkę z kieszeni.
Leaf, to będzie twoja runda! Powiedziałem wypuszczając ją z kuli. Po wyjściu ptaszek przysiadł na moim ramieniu radośnie ćwierkając.
Weszliśmy do sali. Na arenie trwała już walka. Alice zaprowadziła nas na trybuny. Walczył Max. Jego Jiminar mierzył się właśnie z średniej wielkości sową o dziwnym dziobie. Wyciągnąłem manapedię.
Owlaw, manamon sowa typu powietrzno dźwiękowego. Owlaw chuczy w krzakach, przerażając innych. Jego dziób pozwala mu wydawać dziwne dźwięki.
Fajny. Kródko stwierdziła Lily oglądając walkę, która właśnie dobiegała końca.
Bąba dźwięku! Sonica nakazała swojemu stworkowi.
Szok elektryczny! Max także nie próżnował.
Sowa wypuściła z dzioba dziwną falę, która brzęczała. Kot tym czasem rozbił ją wiązką elektryczności. Jednak gdy był zajęty bąbą dźwięku kobieta zawołała.
Teraz, soniczny pocisk!
Olaw! Zahuczała sowa wypuszczając z dzioba warczący pocisk, który dosięgnął kotka. Po opadnięciu pyłu okazało się, że Jiminar jest nieprzytomny.
Jiminar został pokonany, zwycięża Owlaw! Powiedziała Alice i machnęła sędziowskimi chorągiewkami.
Hej stary, dobra walka! Powiedziałem witając się z Maxem gdy zchodził z areny.
Dzięki. Powiedział.
Życzę wam powodzenia. Dodał wychodząc po przywitaniu się z nami.
Weszliśmy na arenę. Sonica już zchowała Owlawa do kuli.
AA, to wy. Kobieta uśmiechnęła się. Gotowi?
Myślę że tak. Lilka zkinęła głową.
Chyba tak. Powiedziałem.
No dobra, przyjmuję wasze wyzwanie! Liderka podniosła dłoń.
Rozpoczynamy walkę o klucz amplitudy po między liderką, Sonicą Marvel, a wyzywającymi. Lucasem oraz Lily wood! Powiedziała Alice dając sygnał rozpoczęcia walki.
To będzie walka 2 na 2. Każdy może użyć jednego manamona na raz, ale dwuch ogulnie Ja użyję czterech, żeby było fer, i tak na to samo wyjdzie. Pasują wam takie zasady? Zapytała Sonica.
Tak. Powiedzieliśmy.
Misiek, liczę na ciebie! Powiedziała Lilka wypuszczając stworka z kuli.
Leaf, to twoje pięć minut! Zmotywowałem podopieczną, która stanęła obok Amfeakupa.
Więc tak. Liderka sięgnęła po dwie kule. Mam nadzieję, że nie jesteście słabi. Dodała wyrzucając owe dwa nety.
Z kul wyszły stworki. 1 był podobny do Owlawa, ale miał jakby pierzasty mikrofon pod dziobem i długie pióra przypominające uszy. Drugą kulę opuściło stworzenie, które można było porównać do dzwonka. Nawet miał uchwyt do trzymania. Oczywiście manapedie poszły w ruch.
Owlex, manamon sowa typu powietrzno dźwiękowego, wyższa forma Owlaw. Owlex może wypuszczać fale dźwiękowe z dzioba, praktycznie się nie męcząc. Żyje w koronach gęstych drzew, ogłuszając ofiary.
Chingle, manamon dzwonek typu dźwiękowego. Poo mimo tego, że Chingle posiada nogi nie chodzi na na nich, woli lewitować. Uważany za święty dzwon.
Może być ciężko. Pomyślałem kierując całą uwagę na pole walki.
Leaf, dziobanie w Owlexa! Powiedziałem.
Lea! Zaćwierkał ptaszek zbliżajac się do rywala. Zdążyła go dziobnąć w "mikrofon".
Pokażmy im prawdziwe dziobanie! Nakazała Sonica.
Owl! Huknął ptak wzbijając się w powietrze. Jego dziób zabłyszczał groźnie, gdy celował nim w kolibra. Leaf jednak była bardzo zwinna i odsunęła się, więc sowa zaryła dziobem w ziemię.
OOwl! Zahuczała ze złością ponawiając atak. Gdy była blizko zawołałem.
Teraz, piaszczysty wiatr! Leafowl tak jak dzień wcześniej Amfeakupowi nawrzucała Owlexowi do dzioba pyłu. Sowa zaczęła wydawać dziwne dźwięki i odpluwać piach. Tym czasem Lily nakazała Miśkowi użycie mrocznego kła. Rzucił się na sowę, gryząc ją zaciekle w lewe skrzydło.
Chingle, poziom głośności! Powiedziała Sonica.
Ching! Ching! Brzdęknął Chingle. Zaczął wydawać dziwny dźwięk, który stał się w końcu naprawdę głośny. Miśka jak i Leaf odrzuciło dobry metr w tył.
Nic wam nie jest? Zapytałem się stworki, które otrząsały się z oszołomienia.
Leafo! Ćwierknęła zdenerwowana zielona ptaszyna. Podeszła do Chinglea. Na ułamek sekundy przed udeżeniem Leaf pokryła się fioletem i uderzyła rywala. Wydał on głośny odgłos wywalając się na głowę. Podniósł się z wyraźnym tródem.
Świetnie Leaf, nowy atak! Ucieszyłem się sprawdzając atak w manapedii.
Zaskoczenie, atak typu duch. Pomyślałem chowając komputerek do kieszeni.
Puki jeszcze jest oszołomiony, gryzienie! Powiedziała Lilka.
Rooooaaaar! Ryknął niedźwiadek rzucając się z rykiem i otwartą paszczą na dzwonek. Ugryzł go solidnie, asz zabrzęczał z bólu.
Owlex, pazur cyklonu! Szybko powiedziała Liderka. Sowa w mgnieniu oka wzbiła się w powietrze. Jej pazury otoczyły fale przypominające wiatr. Cios ugodził Leaf, podrzucając ją z łatwością do góry. Upadła kilka metrów dalej. Wzbił się pył. Gdy opadł zobaczyłem ledwo przytomnego kolibra.
Zaskoczenie! Poprosiłem.
Ptaszek znów ruszył tym razem na sowę. Przed uderzeniem pokrył się fioletem i cisnął rywalem na drugi koniec areny prosto w pazury misia, który tam stał.
Dobrze, potraktuj go szaloną gałęzią! Ucieszyła się Lilka.
Jej stworek pożądnie obił sowę. Po tylu razach Owlex był niezdolny do dalszej walki.
Owlex zostaje pokonany! Alice machbnęła chorągiewką.
Dobrze, liderka odwołała pokonanego manamona. Jego miejsce zastąpił znany nam Hydrake.
Zamoczenie! Kródki rozkaz liderki i mandragora wypuściła z ust wielką falę wody, która zaczęła miotać biedną Leaf. To także nie pozostawiło jej szans na wygraną.
Leafowl została pokonana! Alice machnęła nieszczęsnym atrybutem sędziego.
Leaf, świetnie walczyłaś. Powiedziałem chowając ją do kuli. Na arenę wbiegł Reks.
Ciekawy pojedynek. Uśmiechnęła się Sonica.
Gryź Chinglea! Nakazałem.
Ty też! Lily załapała plan.
Po chwili dzwonek leżał pokonany na ziemi.
Chingle został pokonany! Ogłosiła asystentka Sonicy.
2 na 1, a może i nie? Kopniak mocy w Amfeakupa! Powiedziała Sonica.
Ugryź! Zareagowała trenerka.
Mandragora podniosła jeden z kożeni, który zaczął emanować blaskiem. Wystarczył 1 kopniak by wyeliminować Amfeakupa z walki. Przed tym jak został pokonany zdążył pożądnie ugryźdź kożeń, asz Hydrake zapiszczał z bólu.
Demon, liczę na ciebie! Lilka wystawiła swojego startera.
Deviant! Gwizdnęła Sonica z podziwem. Obawiam się tylko, że za długo nie powalczy.
Wyrzuciła kolejną kulę. Z mananeta wyszedł mały nosorożec. Oczywiście manapedia jak zwykle niezawodna.
Monoddo, manamon nosorożec typu dźwiękowego. Monoddo potrafi grać na swoim rogu jak na trąbce. Jego skóra jest niezwykle twarda.
Perspektywa Anonima.
Masz zadanie. Powiedziałem zbliżając się do wysokiego urządzenia z milionami przewodów, które były do niego podłączone. Żyła w nim pewna kobieta, którą uratowałem od całkowitej śmierci. Gdy przechodziłem przez Mt Cindar rok temu zobaczyłem dziewczynę, która poprostu płonęła oblana lawą przez Sluggugi. Za pomocą mojej mocy przeniosłem jej duszę z dala od ciała. Samo ciało zabraliśmy by nie przyspażać jej dodatkowego bólu do regeneracji, duszę zaś umieściliśmy w owym sprzęcie do czasu, gdy ciało nie zostanie odtworzone.
Dobrze wierz, że to niemożliwe. Powiedziała.
Zregenerowaliśmy twoje ciało. Powiedziałem.
Masz podpatrywać co robi niejaka dwujka trenerów, Lucas i Lily wood. Kuzynostwo. Dodałem jeszcze garść informacji.
Zgoda. Powiedziała po jakimś czasie myślenia.
Przeniosłem sprzęt do laboratorium i podłączyłem przewody do mózgu ciała leżącego na stole operacyjnym. Ekstrakcja jak i przyłączanie duszy nie jest łatwe, uwierzcie. Po kilku godzinach moja agentka mogła już wstać.
Dziękuję. Powiedziała gdy poodłączałem przewody.
Drobiazg, ale pamiętaj o swojej pracy. A, no jeszcze jedno. Dusza musi znów przyzwyczaić się do ciała, przez jakiś czas możesz mieć niekontrolowane odruchy, mniejsze krążenie etc. Po około miesiącu powinno ustać. Dodałem.
Wiem. Powiedziała biorąc mananety ze swoimi manamonami, które akurad nie ucierpiały. Wyszła po jakimś czasie a ja uśmiechnąłem się w duchu.
Perspektywa Lucasa.
Reks, gryzienie w Monoddo! Powiedziałem.
Mutmo! Szczeknął wbijając zęby w skórę rywala.
Poziom głośności, a ty Hydrake zamoczenie we Flammię! Wydała nakaz Sonica.
Monoddo z rogu wypuścił takie same fale jak wcześniej Chingle. Tym razem byliśmy jednak na to przygotowani i celna kula ognia zniszczyła atak, trafiając także jego twórcę. Hydrake tym czasem znów wypuścił wodne tornado, które ruszyło na Demona.
Ztwórz na około siebie krąg z diabolicznego ognia! Wymyśliła Lilka.
Zielony stworek zaczął otaczać się czarnym ogniem. Woda już tam dotarła, szczęśliwie wyparowała po kontakcie z płomieniami. Wtedy z pary wyskoczył Reks, celną akcją wywalając mandragorę na twarz.
OO, powiedziała liderka z podziwem. Monoddo, deptanie! Dodała.
Mono ddo! Warknął nosorożec biegnąc w stronę Flammii.
Kula ognia, ale nie wypuszczaj jej! Powiedziała szybko Lilka.
Pomysł był dobry. Monoddo z rykiem bólu zaczął rozmasowywać popażoną nogę. My nie zasypywaliśmy gruszek w popiele i wydaliśmy kolejne polecenia.
Reks, gryzie, zacząłem ale urwałem, ponieważ piesek zaczął robić coś dziwnego. Ruszył na Hydrake'a, zamachnął się ogonem, który pokrył się czerwienią i uderzył w zielonego z wielką mocą.
Uderzenie ogonem, świetnie! Ucieszyłem się. Jeszcze raz na Monoddo!
Mut! Zawarczał uderzając kilka razy leżącego wciąż nosorożca.
Dosyć! Krzyknęła kobieta. Hydrake, leczniczy proszek na Monoddo!
Nie pozwól mu na to! Zareagowała moja kuzynka. Demon, podpal ten proszek kulą ognia!
Że co! Powiedzieliśmy jednocześnie z Sonicą patrząc z osłópieniem na Hydrake, który wypuścił z ust chmurkę proszku wycelowaną w Monoddo. Zanim proch dotarł do celu kula ognia łuskowatego podpaliła owy pył, który okazał się łatwopalny. Zaczął tworzyć się mały krąg ognia.
Zgaś to zamoczeniem! Powiedziała liderka. Hydrake już miał wypuszczać wodę, ale wtedy ja wkroczyłem do akcji.
Reks, trzymaj mu usta! Powiedziałem. Piesek przeskoczył przez płomienie i łapkami zacisnął szczęki rywala. Hydrake zachłysnął się wodą i zaczął kaszleć, plując cieczą na prawo i lewo. Wyczerpany upadł na ziemię.
Ssący kożeń! Nakaz liderki był kródki, ale treściwy.
Hy draa ke! Krzyknęła mandragora podbiegając do Reksa. Łapę roślinnego otoczył zielony blask. Uderzył psa w pysk, pobierając przy tym część jego energii.
Jeszcze raz kula ognia w Monoddo! Powiedziała Lily. Flammia celnym pociskiem wepchnął rywala w płomienie, które go wykończyły.
Monoddo niezdolny do walki! Ogłosiła Alice.
Hydrake tym czasem ugasił płomień na polu walki i zgodnie z nakazem swojej trenerki użył kopniaka mocy. Jego stopa wykończyła Reksa.
Mutmo niezdolny do walki! Powiedziała Alice.
Lilith, wygraj to! Powiedziałem do trenerki specjalnie używając przezwiska, którego ona nie lubiła.
Nie nazywaj mnie tak, to po pierwsze, po drugie kula ognia w Hydrake! Powiedziała Lilka.
Nieee. Zamoczenie! To wystarczyło by Flammia upadł nieprzytomny u stóp swojej przyjaciółki.
Flammia jest, zaczęła asystentka Liderki, ale nagle leżącego na ziemi stworka pokrył biały blask!
On, się, przemienia? Zapytaliśmy wszyscy troje patrząc na stworka, który właśnie wstawał z ziemi na drżących łapkach. Wyglądał teraz inaczej. Stał na dwuch nogach, dziurę zastąpił pentagram. Lilka wyciągnęła manapedię.
Flammerick, manamon piekło typu ognistego i cienistego, wyższa forma Flamnii. Flammerick nie potrzebuje już dziury do uwalniania płomieni, ponieważ jego łuski wydalają ciepło. Podobno jest demonem z piekła.
Wygramy! Demon, kula ognia! Nakazała Lily.
Flamme rick? Zdziwiony stworek pokręcił głową. Z jego ust zaczęły wydobywać się płomienie. Otaczały go, by w końcu z sykiem popędzić na zaskoczonego rywala. Trafiony zielony przez chwilę leżał na ziemi.
Tak, nauczyłeś się palenia! Ucieszyła się Lily.
Zamoczenie! Poleciła Sonica. Jej stworek znów wypuścił wodę, lecz Lilka szybko zkontrowała.
Palenie, omiń wodę!
Rick! Skinął głową zielony. Zaszedł Hydrake od tyłu i znów wypuścił falę ognia, która wykończyła mandragorę.
Hydrake zostaje pokonany, zwycięża Flammerick, pojedynek wygrywają wyzywający Lily i Lucas Wood! Ogłosiła Alice machając chorągiewkami.
Świetna walka. Sonica wyszła z nami na zewnątrz gdy zchowaliśmy stworki. Oto dowód waszego zwycięstwa. Dodała wręczając nam po kluczu. Były to średniej wielkości klucze z grawerem mikrofonu.
Oto klucze amplitudy. Powodzenia na następnych stadionach! Dodała i weszła do sali.
Poszliśmy do hotelu. Na nasz widok recepcjonistka zawołała.
Jest ktoś do was!
Max? Zapytaliśmy lecz dziewczyna pokręciła głową. Od strony stolików nadeszła wysoka kobieta ubrana w czerwoną suknię. Miała chłodne, niebieskie oczy i długie czarne włosy. Jej twarz wydawała mi się znajoma, lecz jakaś blada.
Sandra Alloy. Powiedziała ściskając nasze dłonie. Jej ręka była wręcz lodowata. Byłam mistrzynią Tangerii przez Matthewem Cranvellem. Dodała i przypomniałem sobie że żeczywiście jej twarz wydaje mi się znajoma.
Przyszłam do was, by sprawdzić wasze umiejętności trenerskie. Obserwowałam waszą walkę na stadionie, gratuluję. Dodała.
Dziękujemy. Powiedzieliśmy oddając stworki do leczenia.
Poszliśmy z ex mistrzynią na zewnątrz.
Więc co pani teraz robi po pokonaniu ogulnie? Zapytała Lilka.
Mówcie mi Sandra. Roześmiała się kobieta. Obecnie jestem liderką stadionu w Avalette, orzeniłam się z Nollem kilka lat temu i prowadzimy razem salę. Powiedziała.
Opowiedzieliśmy jej swoją historię. Kobieta tylko pokiwała głową.
Shadowowie, Jak zwykle same z nimi kłopoty. Nigdy nie przestaną jeśli zaczęli. Śmierć Octorossa nie wystarczyła im, będą szli po trópach do celu. Dodała.
Wiesz coś o ich planach? Zapytałem zaciekawiony.
Taak, nawet sporo. Chcą złapać Mystigona, ale nie mogą bo, urwała. Nieważne. Nie złapią go, są za słabi.
Nie wydawali się słabi gdy walczyliśmy z nimi wczoraj. Lily musiała się wtrącić.
Są silniejsze jednostki, np obecna żądząca grópa, ale ogulnie są słabi, zobaczycie. Na mnie pora, sądzę że jeszcze się spodkamy. Dodała żegnając się z nami i odchodząc.
Nagle zawróciła się i podeszła do nas jeszcze raz.
Wsumie mam jeszcze trochę czasu, proponuję wam walkę. 1 mój manamon kontra 2 wasze, pasuje wam? Zapytała a my kiwnęliśmy głowami.
Sandra wyciągnęła z kieszeni kulę i rzuciła przed siebie. Z mananeta wyskoczył sporej wielkości stwór, który był niezwykle podobny do smoka. Znałem go z bajki o "Zaginionym Drabao", ale jako tako na żywo go nigdy nie widziałem. Musiałem się upewnić.
Dragetull, manamon smok typu smoczo powietrznego, wyższa forma Drabao. Dragetull może lecieć 10 dni, jedząc i pijąc bardzo mało. Cios jego skrzydła może wywołać małą trąbę powietrzną.
Moim wyborem był Oczywiście Reks. Lilka myślała jakiś czas, ale wystawiła Demona. Teoretycznie miał słaby na smoka typ, ale kto wie czego sie nauczył po przemianie.
Cięcie skrzydłami! Rozpoczęła Sandra.
Drago! Ryknął smok wzlatując w górę. Jego skrzydła zabłyszczały na zimny, szary kolor i zapikował w stronę psiaka.
Unik za pomocą akcji! Powiedziałem. Reks dosyć spokojnie wyminął atak. Tym czasem na polecenie swojej trenerki Demon próbował użyć nitroakcji. Smok jednak złapał go w swe pazury.
Smoczy pazur! Kródki nakaz kobiety wystarczył, by pazury Dragetulla pokryły się zieloną energią i boleśnie ścisnęły Flammericka.
Riick! Warknął wyrywając się ze szponów rywala, posłał mu kulę ognia prosto w twarz. Smok tylko prychnął, niewzruszony.
Pokażmy mu palenie! Powiedziała Lily.
Cios ogonem! Dorzuciłem. Stworki rzuciły się na smoka. Reks uderzył go ogonem w lewe skrzydło, zielony zaś wygenerował falę ognia, która osmaliła łuski latającego.
Smoczy wybuch! Nakazała była mistrzyni. Dragetull otworzył paszczę, z której po chwili wypluł ciemną kulę energii. Na szczęście, Demon przepołowił ją pazurami. Pocisk wybuchnął bez szkód dla nikogo.
Teraz! Dodała nasza przeciwniczka. Jej stwór urzył smoczego pazura na Flammericku. Ten z ledwością wytrzymał atak, dzielnie stawiając mu opór. Wkońcu zplunął diabolicznym ogniem w nozdrza rywala, tworząc z nich armatkę dymną na dobre kilkanaście sekund.
Smok zaczął kaszleć i kichać, jego nos spuchł, łzy zaczęły mu kapać z oczu. Reks kożystając z jego nieuwagi ugryzł potwora w skrzydło. Tamten trzepnął nim wściekle, posyłając szczeniaka na blizkie spodkanie z wysoką jodłą. Pies wyszedł z tamtąt umorusany, ale w bojowym nastawieniu.
Gryź! Palenie! Cięcie skrzydłami! Powiedzieliśmy jednocześnie. Skudkiem tych ataków była tylko kula energii, która wybuchła na środku posyłając wszystkie stworki na rużne strony. Wzbił się olbrzymi tuman pyłu. Gdy kuż opadł zobaczyliśmy ledwo zipiących Demona i Reksa oraz syczącego z bólu smoka, liżącego prawe skrzydło, widocznie popażone.
Och, Sandra zamrugała ze zdziwieniem oczami. Szybko jednak dodała.
Dość tego, fala przypływu na Flammericka!
Dragetull! Ryknął mityczny posyłając wodne tornado, w którym zniknął ognisty. Wyszedł z niego nieprzytomny. Reks tym czasem upadł z wyczerpania.
Zchowaliśmy stworki do kul.
To była dobra walka. Uśmiechnęła się ex mistrzyni. Napewno się jeszcze zobaczymy! Dodała znikając za drzewami otaczającymi park.
Wróciliśmy do hotelu. Po obiedzie potrenowaliśmy troszkę. Zdażyła się wtedy także pewna dziwna rzecz.
Gdy graliśmy w piłkę, Reks wrócił po dłuższej chwili nie z piłką, ale z czyjąś torbą. Rzucił ją na ziemię i zaszczekał.
Ukradłeś to, nie można tak! Powiedziałem lecz piesek szczeknął i złapał mnie zębami za nogawkę, ciągnąc za spodnie.
Co mu jest! Zdziwiła się Lily, ale poszła za nami.
Reks zaciągnął nas do lasu Amica. W małej kotlince leżał jakiś trener. Był uwalany ziemią, pokrwawiony. Spał, lecz wyglądał na bardzo wyczerpanego.
Co co mu jest? Zająknęła się z wrażenia Lilka.
Nie wiem. Podszedłem do chłopaka obracając go delikatnie na plecy. Ten nagle wstał, odepchnął mnie i gniewnym głosem zapytał.
Gdzie, moja, torba!
Tutaj ją masz. Powiedziałem podając mu plecak. Wyciągnął z niego wodę utlenioną, chustki i wodę. Wytarł się i powiedział.
Ehhhh, znowu mi uciekły, sprytne Pandourbity.
Chcesz złapać Pandourbita? Zapytałem.
Kto cię tak urządził? Trenerka musiała się zapytać, lecz sensownie chociaż.
Pandourbity. Odparł kródko nieznajomy wracając z nami do hotelu.
5. Co się tutaj dzieje!
Data publikacji: 2020-06-05 09:57:14
Wyszliśmy z hotelu późnym wieczorem. Słońce chyliło się już ku zachodowi, jednak postanowiliśmy z Lily, że musimy potrenować przed czekającym nas wyzwaniem.
Misiek musi być gotów na walkę! Powiedziała trenerka wypuszczając stworka z kuli. Rozejżał się na około i warknął.
Reks, zacząłem ale Leaf zeskoczyła mi z ramienia i zaćwierkała bojowo.
L Leaf? Zapytaliśmy równocześnie z Lilką. Napewno chcesz walczyć? Dodałem.
Folea! Zaćwierkała kiwając energicznie główką.
No dobraa, powiedziałem.
Leaf, bitewna gałąź! Poprosiłem.
Nie nieee. Lily pokręciła z zażenowaniem głową. Mroczny kieł! Nakazała.
Amfeakup rzucił się na ptaszynę z cieniem emanującym z pyska. Pomimo tego że nie mogła jeszcze latać, moja zielona podopieczna z szybkością błyskawicy rzuciła się na rywala i uderzyła go parę razy świecącym zielonym blaskiem skrzydłem po głowie. Misiek nie wykonał ataku, zbyt był zajęty odganianiem ptaszka.
Świetnie! Dopingowałem swojego stworka. Teraz piaszczysty wiatr!
Zasłoń oczy! Trenerka misia szybko zareagowała, zbyt szybko.
Leaf zaczęła mocno machać skrzydłami, podnosząc z ziemi drobiny piasku. Misio jednak osłonił oczy łapkami i piach nie wyrządził mu żadnej szkody. Sam zato wkońcu trafił mrocznym kłem w Leaf, jednak nie było to mocne uderzenie.
Bitewna gałąź! Ostrzenie! Powiedzieliśmy dosłownie w jednym momęcie, jednak stworki zrozumiały o co chodzi.
Leaf znów ruszyła ze świecącym skrzydłem. Tym czasem miś zaczął pocierać pazurkami, wzmacniając swuj atak.
Cios Leaf prawie dosięgnął celu, ponieważ Amfeakup wyczół przeciwniczkę zanim uderzyła i odsunął się, skudkiem tego Leaf uderzyła skrzydłem w krzak jagód, który się połamał.
Dooobra, Lily musiała wtrącić sarkastyczną uwagę. Pokażmy jej jak się to robi, szalona gałąź!
Kontruj bitewną! Zawołałem szybko.
Fekup! Leafow! Zawołały stworki. Podczas gdy zielona energia otaczała skrzydło Leafowl, brązowy otoczył przednie łapy dużo większą ilością jasnozielonej energii.
Ataki zdeżyły się. Były nawet dosyć równe. W odpowiednim momęcie zawołałem.
Teraz, dziobanie! Leaf zaczęła wściekle dziobać łapki niedźwiedzia. Wkońcu pokonany przez ból odskoczył od ptaszka i rozmasował bolące kończyny.
Nic ci nie jest? Dziewczyna zapytała swojego manamona.
Amfea! Ryknął waląc się w pierś łapami.
Czyli wszystko wporządku. Lilka odetchnęła z ulgą. Gryzienie!
Piaszczysty wiatr w ostatniej chwili! Zawołałem szybko.
Leafowl wyczóła o co mi chodzi i gdy misiek rzucił się z rozwartą paszczą sypnęła mu piachem prosto do gardła. Brązowy zaksztusił się pyłem i zaczął nim pluć na prawo i lewo. Wkońcu odplół ostatnie drobiny i gdy się otrząsał Leaf zaczęła go boleśnie dziobać w głowę. Nie wytrzymał i ugryzł przeciwniczkę w łapkę.
Siłowali się tak jeszcze chwilę. Po chwili oba stworki były niezdolne do dalszej walki.
Leaf, to było świetne! Powiedziałem głaszcząc główkę ptaszka, potem ukryłem ją w mananecie.
Misiek, wygramy klucz, to było idealne! Trenerka Amfeakupa także schowała stworka do kuli. Pora była rozpocząć drugą rundę. Demon kontra Reks.
Demon, wygrasz to! Powiedziała Lilka wypuszczając Flammię.
Reks, wierzę w ciebię! Zmotywowałem pieska, który wyszedł z za połamanego krzaczka jagód. Jego pyszczek był umazany sokiem jagodowym, ale szybko wytarł się o trawę i szczeknął bojowo.
Żarłok. Uśmiechnęła się Lily.
Noo, jak jeszcze byliśmy w domu to zjadł całą kiełbasę leżącą na stole! Powiedziałem z lekkim uśmiechem.
Dobra dobra, później pogadamy, kula ognia! Dziewczyna przeszła od słów do czynów.
Akcja w nogi! Powiedziałem.
Piesek rzucił się na rywala, który wypuścił właśnie płomienie z dziury. Szczeniak uniknął ognia uderzając rywala w nogi. Flammia wywalił się na plecy.
Odbij się kulą ognia! Trenerka zielonego wymyśliła sposób.
Flaam, jęknął stworek stając na nogach.
Nitroakcja, też w nogi! Powiedziała moja kuzynka.
Gryzienie! Zakomenderowałem.
Stworki znów się na siebie rzuciły. Flammia otoczony białą poświatą pędził na psa, który czekał z otwartą mordką. Gdy Demon uderzył w psa ten zacisnął szczęki na jego ogonie. Ognisty asz zaryczał z bólu.
Uwolnij się kulą ognia! Ten pomysł był dobry i pozwolił ognistemu na wydostanie się ze szczęk psa. Mutmo pisnął z bólu gdy płomyki dotknęły jego futra i poluźnił uścisk. Ognisty syknął z bólu i lekko utykając posłał groźne spojżenie w kierunku Reksa, który najspokojniej w świecie zajadał jeszcze jakąś jagodę.
Warczenie! Pies zawarczał groźnie. Niezpodziewający się takiego dźwięku Flammia też zawarczał, ale się odsunął.
Skupienie! Trenerka Flammii nie zasypywała gruszek w popiele.
Flaaa mmia! Syknął ognisty napinając się. Na ułamek sekundy jego oczy błysnęły fioletem.
Myślę,, że tyle starczy. Powiedziałem próbując jagód.
Mówisz tak bo chcesz się najeźdź, noo dobra żartuję. Lily odwołała Demona do kuli i także zaczęła zajadać jagody.
I kto to mówi, he? Zapytałem i na widok jej miny parsknąłem śmiechem.
Oddaliśmy stworki do leczenia. Gdy były znów pełne sił udaliśmy się do sali.
Sala wyglądała jak zwyczajny stadion miejski, lecz miała na drzwiach odpowiednie oznakowania. Malowane na biało, stalowe drzwi otworzyły się gdy Lilka zapukała. W środku było chłodno i czuć było, że ktoś otworzył okna. Czekała na nas młoda kobieta w białej sukni. Jej długie, czerwone włosy były związane w kitkę.
Chcecie walczyć z Sonicą? Zapytała.
Chcieli byśmy umówić się na walkę. Powiedziałem a Lilka zkinęła głową potwierdzająco.
Chodźcie za mną. Powiedziała nieznajoma gestem zapraszając nas do środka.
W środku panował lekki półmrok. Przy ścianach stały stojaki z instrumentami. Na wysokiej scenie stała inna kobieta w długiej, fioletowej spudnicy, czarnej bluzie i z długimi, czarnymi włosami zaplecionymi w 2 warkocze.
Sonica, masz wyzywających. Powiedziała dziewczyna, która wprowadziła nas do sali.
Co mówiłaś Alice? Zapytała liderka odwracając się do nas.
Ahaa, wyzywający! Powiedziała i rozpromieniła się.
Sonica. Przedstawiła się ściskając nasze dłonie.
Lucas. Powiedziałem odwzajemniając uścisk dłoni.
Ja jestem Lily. Przedstawiła się trenerka.
Przyszliście po klucz? Zapytała liderka.
Taak. Powiedzieliśmy.
Możemy zawalczyć jutro, jestem kompletnie wyczerpana po tym co się tutaj działo. Weztchnęła liderka. Widać po niej było że jest zmęczona. Jej twarz była blada i miała sine cienie pod oczami.
Co właściwie się stało? Lilka nie mogła powstrzymać ciekawości.
Eh, wejdźcie na zaplecze to wam powiem. Sonica zaprosiła nas do pokoiku.
Usiedliśmy na fotelach i Liderka Powiedziała.
Rano była tutaj grópka jakihś dziwnych osób. Ubrani na czarno jak Shadow organisation. Myślałam że to jacyś wyzywający czy coś, ale oni zapytali mnie czy słyszałam coś o Mystigonie. Wyczułam że coś jest nie tak i odpowiedziałam im wymijająco. Zdenerwowali się, weszło tu ich więcej i zaczęli dewastować budynek. Szybko ich powstrzymaliśmy. Hydrake związał ich wiązaniem, zadzwoniłam na policję i zabrali ich, ale potem jeszcze kilku się tutaj kręciło. Niektórzy ledwo weszli już wystawiali manamony, więc musiałam walczyć. Dobrze, że Alice jest ze mną i mogła mi pomóc. Nasze manamony są kompletnie wyczerpane. Dokończyła.
Chwilkę. Powiedziałem. Nagle usłyszeliśmy walenie do drzwi.
Zeogniossie, oby to znowu nie byli oni! Jęknęła liderka. Jej asystentka poszła otworzyć drzwi. Niestety za nimi stało kilku mężczyzn i dwie kobiety ubrani na czarno jak Shadowowie.
Głupia dziewczyno, i tak wyciągniemy z was wszystkie informacje, siłą! Thundron, toksyczny ogon! Zawołał do asystentki Sonicy 1 z nieproszonych gości. Jego manamon, wielki wąż ruszył na dziewczynę z fioletowym ogonem. Wyciągnąłem manapedię.
Thundron, manamon pyton typu trująco elektrycznego, wyższa forma Pythora. Thundron drąży ziemię w poszukiwaniu sieci elektrycznych, z których może wysysać energię. Jego ugryzienie jest mało tego że trujące, to jeszcze paraliżuje ofiary.
Znowu! Liderka wyrzuciła przed siebie kulę.
Hydrake, wiązanie! Poleciła. Zielony stwór podobny do mandragory wyrzucił z liści jakieś pnącza, które opadły członków New Shadow organization oraz węża i owiązały ich. Wąż musiał zaprzestać ataku. Lily tym czasem zeskanowała Hydraka.
Hydrake, manamon mandragora typu dźwiękowo wodno roślinnego. Hydrake żyje często na brzegach jezior. Jego krzyk jest niezwykle niebezpieczny, ponieważ trwale wyniszcza słuch.
Załóżcie to. Alice podała nam ciężkie, wielkie słuchawki.
Po co? Zapytała Lilka oglądając sprzęt.
Muszę ich ogłuszyć. Powiedziała Sonica zakładając właśnie podobne słuchawki. Jej asystentka była już "uzbrojona".
Założyliśmy słuchawki. Gdy wszyscy byli gotowi kobieta zawołała.
Hydrake, ogłuszający krzyk!
Usłyszeliśmy cichy, nieprzyjemny pisk. Czułem że gdybym nie założył słuchawek padł bym na ziemię. Shadowowie zasłaniali uszy jęcząc. Po chwili wszyscy byli nieprzytomni.
Ufff. Sonica zdjęła słuchawki, my zaraz za nią. Po wszystkim. Dodała wyciągając telefon z kieszeni.
Co teraz pani chce z nimi zrobić? Zapytała lekko oszołomiona Lilka.
Jaka tam pani, nie jestem jakaś stara, mówcie mi Sonica. Kobieta uśmiechnęła się.
Co do twojego pytania, policja się nimi zajmie. Dodała.
Po kilku minutach przyjechał radiowóz i zabrał "ptaszki w klatkach".
Pani Sonico, na przyszłość proszę ich tak mocno nie wiąz, zaczął 1 z policjantów ale zmienił zdanie widząc Thundrona z jeszcze świecącym ogonem.
Skoro tak to lepiej że pani to zrobiła. Dodał i wyszli.
Na czym to ja skończyłam? Powiedziała liderka. Aha. Przychodzili tutaj już wiele razy i nie tylko dzisiaj, ale dzisiaj było ich najwięcej.
Myślę, że możemy ci pomóc z nimi. Powiedziałem.
Wsumie, Lily potarła skroń zgadzając się ze mną.
Dzięki, obawiam się że wasza jak i innych trenerów pomoc będzie wręcz, konieczna. Sonica zabrała z biurka jakieś papiery i wsadziła do szuflady w stoliku.
No to dowidzenia. Powiedziałem i po pożegnaniu wyszliśmy.
Jak myślisz, o co tu chodzi? Zapytała Lilka gdy byliśmy już w hotelu.
Powiedz, skąt, urwałem. Przypomniałem sobie jak tata badał coś na temat Mystigona.
Coo, moja kuzynka szturchnęła mnie w żebro.
Pamiętasz, badania w Oriandzie i obóz na który pojechaliśmy ze szkoły.
Taaak, trenerka kiwnęła głową. Wtedy Max bał się dzikich Tadderów, a nasi ojcowie wykryli ten kamień.
No no, o to mi chodzi! Powiedziałem z uniesieniem.
To może mieć związek z wizytami tych Shadowów. Warto by to sprawdzić. Dodałem.
Jak chcesz to sprawdzić? Zapytała sarkastycznie.
Zadzwonię. To mówiąc wyciągnąłem smartfona z plecaka.
Już miałem dzwonić, ale nagle ktoś zapukał do drzwi.
Proszę! Rzuciłem. Za drzwiami stał wysoki brunet z okularami zasłaniającymi jego zielone oczy. Miał na sobie wypłowiałą kurtkę, czarne spodnie oraz szarą bluzę.
No proszę proszę! Powiedziałem ściskając dłoń gościa. Max, kopę lat!
Taaa. Powiedział nasz kolega z klasy. Lily, i ty tutaj? Zdziwił się witając się z trenerką.
Podrużujemy razem z Lucasem. Lily uśmiechnęła się.
Jak nas znalazłeś? Zapytałem ciekaw.
Widziałem jak walczyliście na boisku, ale musiałem załatwić parę spraw. Potem widziałem do jakiego pokoju idziecie. Gdy chciałem do was przyjść wcześniej, było zamknięte. Niech zgadnę, byliście u Sonicy?
Taa. Powiedziałem.
No właśnie. Ja też wybieram się po klucz. Powiedział chłopak odpinając jedną z kul od pasa. Myślę, że on mi może w tym pomóc. Dodał wyrzucając kulę.
Z mananeta wyszło średnich rozmiarów stworzenie. Jego ciało było głównie brązowe i przypominał krzyżówkę człowieka z bykiem.
Minitaur? Zapytała dziewczyna sięgając po manapedię.
Minitaur, manamon kowal typu ziemnego. Minitaur żyje w jaskiniach, kopiąc zawiłe tunele przypominające labirynty. Z łatwością może przebić się przez kamień urzywając rogów.
Proponuję walkę 2 na 2. Wy kontra ja, co wy na to? Zapytał odpinając kolejną kulę.
Wsumie, zgodziliśmy się wychodząc na boisko.
Max wyrzucił swoją drugą kulę. Stwór, który z niej wyszedł był w porównaniu z minotaurem maleńki. Mały kotek z metalowym pudełkiem na plecach. Znałem go doskonale, mama ma przecież jego wyższą formę. Wyciągnąłem jednak manapedię żeby się upewnić.
Jiminar, manamon generator typu elektrycznego. Jiminar magazynuje energię elektryczną w skrzynce na plecach. Po jej usunięciu musi umżeć, ponieważ potrzebuje energii elektrycznej do wzmacniania bicia serca.
Moim wyborem była Leaf. Może się to komuś wydać dziwne patrząc na Jiminara, ale miałem pewien plan. Nie zdziwiło mnie, że Lilka wystawiła Demona. Mimo słabości na typ ziemny miał sporo siły.
Jiminar, szok elektryczny! Minitaur, tunel! Wydał polecenie nasz kolega.
Stworki natychmiast przystąpiły do działania. Kotek wystrzelił z generatora falę elektryczności, której jednak zwinna Leafowl ominęła. Minotaur tym czasem wydrążył w ziemi tunel, w którym się zchował.
Demon, diaboliczny ogień w Jiminara! Leaf, bitewna gałąź, prubuj trafić Minitaura! Wydaliśmy polecenia.
Flammia wypuścił czarny płomyk, który mimo tego że kociak odsunął się w porę osmalił mu futerko na grzbiecie. Ptaszyna tym czasem rozgrzebywała ziemię i gdy zobaczyła rogi byczka uderzyła w nie ze świecącego skrzydła.
Minitaur, zaczął Max ale zaczął padać deszcz.
Ehh, powiedzieliśmy odwołując stworki do kul. O ile Leaf, Minitaur a zwłaszcza Jiminar mogli by walczyć w deszczu, to Demon miałby problemy mimo wszystko.
Dzięki za walkę! Powiedział Max. Uścisneliśmy sobie dłonie na pożegnanie i wróciliśmy do swoich pokoi.
4. Jak się łapie manamona?
Data publikacji: 2020-06-03 13:52:56
Perspektywa Anonima.
Znowu. Pomyślałem przekładając papiery na biurku. Kolejny, nędzny, nic nie warty dzień.
Czemu tak mówię? No cuż. Jakby to ująć. Nudno tu u was, dla tego powołałem organizację do życia. Oczywiście, wy nic nie wiecie, więc zapraszam na historii lekcję.
Sytuacja wygląda tak. Nie jestem człowiekiem. To jest najważniejsze. Kim albo czym jestem, to narazie nie jest ważne. Przybyłem tutaj kilka lat temu, będzie z dziesięć i badałem was, ludzi. By wasz czas jakoś uprzyjemnić powołałem Parabolic team do życia. Naszym celem jest, a zresztą to narazie nie ważne.
Wyszedłem z pokoju, w którym przekładałem te bezcenne papiery. Nagle zadzwonił telefon.
Ano, słucham, rzuciłem do słuchawki.
Szefie, jakiś dziwny obiekt zbliża się do placówki! Zawołał 1 z pachołków.
Współżędne. Warknąłem do słuchawki.
103,28, 200,391! Krzyknął tamten.
Nie drzyj się młody. Wyślij obiekt x62. Poleciłem.
Się robi szefie! Powiedział rozłączając się.
Znoowuu. Jęknąłem w drodze do kuchni.
Zabrałem jakiś energy drink i pijąc w drodze klikałem w laptopie.
Dzisiaj TO zrobię. Uśmiechnąłem się diabolicznie przyspieszając kroku.
Perspektywa Murette.
Leżąc tak w szpitalnym łużku myślałam o tym wszystkim, co się zdażyło wtedy, w Kiarre. Począwszy od odkrycia dziwnej placówki, przez nocny wypad po Delazzarda, który mnie ukąsił.
Głaszcząc moją najleprzą przyjaciółkę, która leżała mi na brzuchu mrucząc myślałam o tym, gdzie popełniliśmy błąd.
Uciekł. Poprostu uciekł, i to jest najgorsze. Podobno to nie człowiek, tak mówiła Sierra z relacji, które widziała w telewizji podczas gdy ja byłam w Kiarre.
Nagle Kotka leżąca na mnie syknęła i zeskoczyła na ziemię. W otwartych drzwiach sali stał ON.
Jak wygląda? Opiszę go tak. Wysoki, naprawdę wysoki. Długie ręce, blada skura, i te czerwone oczy. Takie oczy, które wwiercają się w ciebie. Penetrują twą duszę, wiecie o co mi chodzi. Na koniec jego zwyczajowe ubranie, czarne szaty utkane jakby z czystego, niczym nie skarzonego mroku opływające jego sylwetkę.
Witaj Murette. Powiedział siadając na krzesełku przy łużku.
Czego chcesz? Zapytałam ostro.
A co, to nie można odwiedzić osoby, która chce o tobie wiedzieć jak najwięcej? Zaśmiał się i złapał mnie za rękę.
Poczułam jego chłodne, smukłe palce błądzące po moim nadgarstku.
Widzisz, nie jestem człowiekiem, ale tego pewnie się już domyśliłaś i naprawdę, zaprzestań poszukiwań. Dobrzę ci radzę. Powiedział spokojnie swoim niskim głosem.
Niby to dla czego? Zapytałam drwiąco.
Dla dobra wszystkich. Chyba, że chcesz gorszej kary niż Delazzard. Powiedział spokojnie.
To ty! Warknęłam na niego.
To ja. Zgodził się z kpiącym uśmieszkiem.
Nie chciałem, ale gdyby nie to to kto wie, do czego by to doszło. Proponuję małą walkę. Powiedział.
Po walce powiesz mi wszystko. Powiedziałam.
Wszystko, co mogę. Przytaknął wypuszczając z kuli wielkiego stwora.
Jego ciało było masywne, pokryte brązowym futrem. U każdej z łap miał ostre pazury. Ogulnie przypominał niedźwiedzia grizzly, ale był od niego smuklejszy.
Błyskawiczny skok! Zawołał Anonim.
Nie nie nie, paraliżujący ładunek! Zawołałam.
Grizz! Minite! Zawołały stworki. Grizzlord wybił się na tylnich łapach i zaczął lecieć w stronę kotki, która jednak ze skrzynki na plecach wypuściła kilka iskier, które przy kontakcie z niedźwiedziem rozszczepiły się, kompletnie paraliżując giganta.
Miś jednak jakoś prawie udeżył moją przyjaciółkę. Na szczęście dzięki szybkości, kotka odsunęła się z pola rażenia przeciwnika.
Tak? Grizzlord, trzęsienie ziemi! Zawołał mój przeciwnik.
No to zobaczymy. Błyskawica, super iskra! Poleciłam.
Jiminite natychmiast wypuściła strumień iskier, które z łatwością dosięgnęły niedźwiedzia. Ten ryknął i podskoczył z impetem. Jego waga sprawiła, że podłoga zadrżała dosyć mocno. Błyskawica jednak zdążyła już wleźdź na plecy Grizzlorda.
Zrzuć ją! Nakazał Anonim.
Nic z tego. Mega pazur! Poprosiłam.
Miauu! Miałknęła elektryczna z ogromną szybkością drapiąc rywala. Misiek ryknął i okręcił się.
Dosyć. Powiedział Anonim chowając stwora w kuli.
A teraz, co chcesz wiedzieć? Zapytał.
Perspektywa Lucasa.
Trenowaliśmy tak do wieczora. Gdy słońce już zachodziło wruciliśmy się do hotelu odpocząć.
Gdy już weszliśmy do pokoju położyliśmy się na łużku. Reks rozwalił się na samym środku, Leaf natomiast zasnęła na poręczy łużka.
Obudziłem się o ósmej rano. Promienie słońca padały przez szybę okna prosto na mnie. Wstałem, obudziłem stworki i wyruszyliśmy w kierunku Hazeldale po pierwszy klucz.
Gdy weszliśmy do lasu usłyszałem znajomy głos.
Demon, teraz, diaboliczny płomień!
Uśmiechnąłem się i zbliżyłem się w kierunek głosu. Tak jak się tego spodziewałem to była ona, ściślej, moja kuzynka, jeszcze ściślej Lily Wood. Obok niej stał niewielki czforonożny stworek o zielonych łuskach. Jego najbardziej charakterystyczną cechą była dziura, z której wypuszczał dym.
Lilka? Zapytałem się podchodząc bliżej.
OO, siemka Lucek! Przywitała się z promiennym wręcz uśmiechem ściskając moją dłoń. Do hazeldale? Zapytała kródko.
Taaa. Weztchnąłem zakładając ręce za głowę.
Pamiętasz? Zapytała.
No proszę cię! Powiedziałem sztucznie urażonym tonem i parsknęliśmy śmiechem.
Przed podrużą obiecaliśmy sobie wspólne podrużowanie. Teraz nasza droga się rozpoczęła.
Widzę że masz, zawiesiłem głos wyciągając manapedię.
Flammia, manamon płomyk typu płomiennego. Flammia wypuszcza nadmiar ciepła przez otwór na plecach. Może rozgżewać pazury do wysokich temperatur by walczyć. Powiedział głos z komputerka.
To jest TEN Flammia? ZApytałem.
Oczywiście! Powiedziała głaszcząc stworka po główce.
Kilka lat temu Lily znalazła małego Flammię na wakacjach w Kiarre. Był on inny niż podobni przedstawiciele swego gatunku. Nie był pomarańczowy jak reszta. Gdy go znalazła walczył właśnie z grópą wściekłych Hilimerów. Odgoniła je z moją skromnąpomocą i zabrała stworka.
No to zaczynamy naszą obiecaną podruż, planowaną od lat? Uśmiechnęła się moja kuzynka.
Dokładna sprawa! Powiedziałem i ruszyliśmy na przód.
Co właściwie teraz robiliście? Zapytałem się gdy szliśmy.
Trenowaliśmy, walczyłam z dzikim Wormarem. Wyjaśniła sprawdzając moje stworki manapedią.
Skąt masz Leafowl? Zapytała się z niedowierzaniem.
Opowiedziałem jej całą historię i ogulnie sobie rozmawialiśmy. Nagle z wysokiej trawy coś wyskoczyło! Odruchowo wyciągnęliśmy jednocześnie nasze manapedie.
Amfeakup, manamon miś typu standardowego. Amfeakup jest słodki, lecz często ostrzy pazury o drzewa lub walczy o zdobycie władzy w stadzie. Jego puchate ciało dobrze odpiera ataki rywali.
Słodziak. Przymknęła oczy Lily i chciała pogłaskać niedźwiadka.
Lepiej uważaj bo, nie dokończyłem. Z krzaków wyskoczyło jeszcze kilka Amfeakupów, które zaczęły na nas warczeć. Wiedzieliśmy że z trzema, realnie dwoma zdolnymi do pełnej walki manamonami nie ma co walczyć, więc zaczęliśmy uciekać. Flammia Lilki jednak postanowił walczyć i nie chciał ruszyć się nawet na krok!
Flammm! Zawarczał na miśki.
Napewno, Demon? Zapytała Lilka. Jej stworek tylko kiwnął głową i ustawił się w gotowości.
No do bra. Jak chcesz, powiedziała.
W stadzie niedźwiadków doszło do poruszenia. Zaczęły coś mówić, w końcu największy, przywódca stada wysunął się na przód.
Na początek nitroakcja! Nakazała Lily.
Demon otoczył się żółtą poświatą i ruszył na misia. Amfeakup jednak nie stał sobie spokojnie. Jego pazury zalśniły bladym błękitem i uderzyły obok zielonego stworka, zdążył zrobić unik. Niestety nitroakcja się nie udała.
Tak? Jeszcze raz? Powiedziała trenerka Demona.
Misiek szykował się także do ponowienia ataku, lecz Flammia nie biegł centralnie na niego. Gdy w pędzie minął rywala zrozumiałem plan mej kuzynki. Gdy stworek nabrał już prędkości Lilka zawołała. Teraz!
Rozpędzony ognisty uderzył rywala całym ciałem, asz Amfeakup odleciał dobry metr do tyłu. Superefektywny atak dość znacznie wyczeprpał brązowego, przy okazji wzmacniakąc siłę Demona.
Puki leży, kula ognia! Wydała kolejne polecenie dziewczyna.
Flammia napiął się i z dziury na plecach wypuścił pomarańczowy płomyk, który zwinął się w kulę i pomknął w stronę podnoszącego się miśka. Amfeakup otworzył pyszczek a jego zęby pokryły się ciemną energią, ugryzł kulę!
Był to błąd. Misio zaczął piszczeć z bólu zpowodowanego gorącym płomieniem, który "ugryzł" Wkońcu jednak przestał się szarpać i posłał rywalowi groźne spojżenie. Po chwili pędził już w stronę zielonego z nienaturalnie długimi i zielonymi pazurami. Gwałtownie ciachnął Flammię po plecach pozostawiając ślad. Chciał się zamachnąć jeszcze raz, ale właśnie wtedy Lilka nakazała.
Puki mamy go blizko, nitroakcja!
Flammia z łatwością rzucił się na misia i wgniótł go w ziemię. Mimo wszystko stworek podniósł się na drżących łapkach gotowy do dalszej walki. Chwiał się, ale nie chciał się poddać. Jego stado dopingowało go głośnym rykiem.
Feaaa kup! Zaryczał niedźwiadek podrywając się. Ugryzł Flammię szybko w tylnią lewą nogę i odskoczył na bezpieczną odległość.
Lil, chcesz to ciągnąć dalej? Zapytałem.
Ja i Demon zawsze walczymy do końca, zapomniałeś? Odpowiedziała dziewczyna. Diaboliczny płomień.
Nie, nie zapomniałem. Uśmiechnąłem się przypominając sobie nasze zabawy w dzieciństwie. Lily zawsze chciała mieć przewagę w naszych grach czy zabawach. Dążyła do końca, jak teraz u boku ze swoim Flammią.
Demon posłał czarny płomień w kierunku rywala. Ten, niezpodziewając się takiego czegoś upadł trafiony w miejsce, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Był pokonany.
Lilka spokojnie podeszła do pokonanego stworka z mananetem.
Chcesz do nas dołączyć? Zapytała. Misio zastanawiał się chwilę, porozmawiał ze stadem poczym wszedł do kuli.
Będziesz Misiek! Powiedziała do stworka wypuszczając go na chwilę z neta.
Widzisz? Tak się łapie manamony! Powiedziała do mnie chowając kulę do kieszeni.
Taaak. Powiedziałem i poszliśmy dalej. Wkońcu dotarliśmy Do hazeldale i udaliśmy się do hotelu.
Rozdział 1
Data publikacji: 2020-06-02 21:46:36
Nastał ranek. Od godziny 5 Frank Mirdley był już na nogach. Odkąd żąd zmienił zasady co do androidów a ich produkcja wyraźnie się poprawiła, łowcy mieli więcej roboty niż wcześniej. Od roku androidy mogły przebywać na ziemi legalnie, lecz musiały być zarejestrowane. Oczywiście zdażały się przypadki, że andek nie rejestrował się i zaszywał się gdzieś udając człowieka. Takich łowcy mieli wyłapywać. Między innymi takich. Do masowej produkcji wszedł nowatorski sposób przedłużania życia androidów polegający na wymianie komurek. Oznaczało to tylko tyle, że taki robot mógł przeżyć nawet 200 lat pod warunkiem, że co 4 lata poddawał się regeneracji w zakładzie produkcyjnym na marsie.
Frank w drodze do pracy przeglądał papiery, które zmagazynowały mu się od tygodnia nieobecności w pracy. Uległ wypadkowi gdy ważąca 20 kilogramów cegła uderzyła go w lewą nogę, druzgocząc mu ją całkowicie. Technologia jednak zaszła tak, że wyleczenie takiego uszkodzenia zajmowało jedynie kilka dni plus rehabilitacja.
Łowca prowadząc hovera myślał o dniu, który będzie musiał poświęcić na złapanie kolejnych, niezarejestrowanych andków. W śród jego "ofiar" znajdował się nawet co dziwne menedżer jednego z banków, Paul Borrow. Od niego postanowił zacząć. Zkierował pojazd w stronę centrum i wylądował na dachu centrum handlowego, w którym nieszczęsny robot powinien właśnie się znajdować.
Wysiadł i wszedł do budynku. Zapytał jednego z przechodzących pracowników gdzie mieści się bank MIS i zkierował się na 13 piętro. W drodze do windy minęła go grópka osób, która zażarcie o czymś dyskutowała.
Nie myślisz chyba, że on, Powiedział 1 z mężczyzn z owej grópy.
Nie myślę. Ja to wiem. Syknęła jakaś kobieta przenikliwym szeptem.
Tylko tyle zdołał usłyszeć, ponieważ drzwi windy już się otworzyły i wsiadł do środka.
Prolog
Data publikacji: 2020-06-02 21:00:16
Życie na świecie, gdzie zwierzęta praktycznie wyginęły, a ludzie wolą emigrować na inne planety jest czymś, co nam wydaje się być jedynie złym tekstem, złudzeniem, ale naprawdę taka sytuacja obecnie jest na świecie. Niebo zostało tak wyniszczone że zawsze widoczny jest księżyc. Do niedawna z nieba padał radioaktywny pył. Teraz sytuacja stała się gorsza przez eksplozję rakiety w kosmosie emisje pyłu wzrosły.
Rok 2027.
Witam, takie małe na podstawie Blade runnera mam w planach zrobić, co o tym sądzicie?
Trollpasta. Dziwne życie cz8
Data publikacji: 2020-06-01 13:12:24
Obudziłem się jak zwykle i jak zwykle spojżałem na rowerek. Nie interesuj się, bo kociej mordy dostaniesz! Że łaaaat! Zajęczałem i z racji tego że miałem już dość zacząłem ryczeć jak bóbr. Ze szlochu wyrwał mnie kretyńsko śmiejący się komputer.
Zamknij się! Wydarłem się na niego i trzasnąłem go z całej pary za pomocą łyżki, którą wybierałem sos z tależa, wiecie, sos ze świnek etc. Skutkiem uderzenia w idiotyczny pecet było wygięcie się łyżeczki, moja siła umysłu robi wrażenie! Oraz wgniecenie obudowy peceta.
Uaaaaaaaaaaaaa! Zapłakał żewnymi łzami? Komputer oddalając się w najciemniejszy kąt domu.
Masz za swoje! Krzyknąłem w jego stronę wychodząc z domu, nawet nie chciało mi się tego domu zamykać.
Każdy chyba wie gdzie pojechałem, ale po 666 sekundach uświadomiłem sobie z przerażeniem, że chyba się jeszcze nie obudziłem chociaż byłem na nogach! Więc próbowałem czarować.
Abra kadabra 2 kije, niech z nieba spadnie ten co wyje! Ryknąłem i odziwo z góry spadł wielki bóbr, który boleśnie udeżył mnie w twarz!
Łaaaaaaat? Zapytałem się zwierzaka, który właśnie ocierał czerwone łoczka.
Spieprzaj! Rzuciłem wulgarnie i nieszczęsny bóbr podkuliwszy łogon sobie poszedł znikając za drzewami. Postanowiłem za wszelką cenę się obudzić. Wlazłem na jakiś krzok i zacząłem się wspinać jak małpa. Po chwili zachciało mi się bananów, a one przecież są pod ochroną i wymarły 10000000000 lat temu! Znów zapadłem w szloch, z którego wyrwawł mnie deszcz coca coli padający z góry. Wytrzeźwiałem na tyle, by wleźdź na rowerek i dojechać do serwisu. Stał tam robot, który gadał blablablablablablablablabla!
Przestań! Zajęczałem i zacząłem okładać go pięściami z moim skilem karate, który jest zerowy.
Bocobocobocobocobocobocobocobocoboco? Zaczął gadać głośniej. Wkońcu nie wytrzymałem i z rozpędu przejechałem go rowerkiem. Robot po mimo tego, że przestał istnieć nadal gadał, co wprawiało mnie we wściekłość demona! Wróciłem do domu, a tam bóbr gada z komputerem. Rzuciłem w niego lampką i zasnąłem na stojąco, z otwartymi oczami, bez jedzenia mimo pełnego brzucha!
3. Szalony dzień cz2
Data publikacji: 2020-02-15 16:38:22
Po obiedzie poszedłem jeszcze raz na prerię, żeby może zdobyć nowego członka drużyny. Gdy jednak chodziłemw trawie zobaczyłem coś brązowego zakopanego pod źdźbłami. Z ledwością to wyciągnąłem. Było to jajo manamona!
Jak myślisz, co się z niego wykluje? Zapytałem szczeniaka który szedł obok mnie.
Muto. Szczeknął obwonchując jajko. Gdy chciałem wsadzić je do plecaka zaczęło się trząść!
Wykluwa się? Już? Teraz? Zapytałem się głupio.
Tym czasem jajko drżało coraz mocniej. Nagle pękło z głośnym trzaskiem, a w moich dłoniach siedział maleńki ptaszek, który gdy tylko mnie zobaczył odfrunął z piskiem.
To było naprawdę jakieś dziwne. Powiedziałem. Po chwili usłyszeliśmy pisk, trzask oraz warczenie. Pobiegłem szybko w miejsce z którego dobiegały owe odgłosy.
Na ziemi leżał ten sam ptaszek, który wykluł się z jaja. Dygotał i popiskiwał. Jego lewe skrzydło było jakoś dziwnie wygięte. Nad nim stał duży Murkid i właśnie szykował się do kolejnego ciosu. Wyciągnąłem manapedię.
Murkid, manamon kot typu cienistego. Po mimo swojej wielkości ma umysł małego kotka. Istnieje legęda, która mówi że Murkid może zginąć o pełni księżyca.
Leafowl, manamon tropikalny typu roślinno powietrznego. Jego skrzydła pozwalają mu na latanie praktycznie wszędzie. Za pomocą ostrego dzioba z łatwością może łowić owady. Liście z jego ogona mają lecznicza moc. Pochodzi z Kiarre.
Reks, musimy odgonić tego Murkida! Zawołałem.
Muut! Szczeknął groźnie szczeniak na kota.
Murk! Zamiałczał kot odrywając się od maluszka.
Gryzienie! Zawołałem. Mooo! Warknął najeżony pies wbijając kły w plecy przeciwnika, który aż syknął z bólu i odpowiedział cięciem. Długie i ostre pazury kota trafiły w prawe ucho Reksa, pozostawiając na nim krwawą szramę.
Mutmo! Pisnął z bólu szczeniak tuląc uszy.
Spokojnie, trzymaj się! Gryzienie! Dopingowałem pieska.
Muut! Warknął wbijając zemby w szyję Murkida, który asz sapnął z bólu.
Oczywiście, kociak nie prużnował i zaczął zamachiwać się ostrymi pazurami pokrytymi czarną energią. Reks zwinnie ich unikał, na końcu udeżył go z akcji. Kot wbił pazury w korę brzozy, z której zaczęła sączyć się dziwna, czerwonawa żywica. Niezpodziewanie drzewo ryknęło z bólu i zamachnęło się gałęzią! Zdziwiony wyciągnąłem manapedię.
Junanchel, manamon brzoza typu roślinnego, wyższa forma Sprucela, najwyższa przemiana Sapple. Potrafi stać w miejscu i udawać zwykłą brzozę, aby spokojnie odżywiać się minerałami pochodzącymi z gleby. Gdy chodzi, ziemia się trzęsie. Stado takich manamonów nazywane jest "ucieczką lasu".
Holera! Krzyknąłem patrząc jak wielkie drzewo otwiera ukryte w pniu oczy i zaczęło ciężko stąpać w stronę Murkida, który zaczął miałcześ przerażony i uciekać. Junanchel jednak miał tak długie kroki, że na spokojnie mógł go dogonić mimo prędkości i wagi. Wkońcu pochwycił kota w jedną z gałęzi i uniósł wysoko nad ziemię.
Ja tym czasem zbliżałem się w kierunku rannego Leafowla. Gdy mnie zobaczył zaćwierkał rozpaczliwie z bólu i ostatkiem sił wszedłmi na ramię.
Zbadałem jego skrzydło. Nie wyglądało to dobrze. W jednym miejscu lewego skrzydła zielone piórka zmieniły barwę na pomarańczową od płynącej wciąż krwi. Wyciągnąłem z plecaka bandarz dla manamonów i owinąłem ciasno owe skrzydło. Po zabiegu pobiegłem do hotelu wcześniej prosząc Reksa, aby został na miejscu i obserwował sytuację. Oddałem stworka lekarzom i usiadłem wyczerpany i napięty na kanapie w holu..
Perspektywa Reksa.
Postanowiłem zostać jak mnie o to Lucas poprosił. Wsumie byłem nawet ciekaw tego, jak zakończy się ta dziwna walka. Murkid szamotał się w uścisku tego wielkiego, zielonego, jak on się nazywał? Junanchel chyba, napewno Junanchel.
Brzoza zaciskała gałąź coraz mocniej, kot też miałczał coraz głośniej, od czasu do czasu atakując cienistym pazurem. Wtedy gigant poluźniał uścisk, ale tylko na chwilę. Wkońcu gdy wydawało się że Murkid się poddał, miałknął głośno i ugryzł w gałąź.
Wielki jednak nie zareagował. Wkońcu gdy myślałem że go zabije odezwał się. Jego głos był głęboki, dudniący i jakiś taki, leśny? Tródno mi to zprecyzować.
Mały, co to miało do holery jasnej być! Wydarł się na niego lekko poluźniając uścisk.
Ni, ni, niiiic! Pisnął kot z bólu.
Jak nic? A kto mnie zaatakował bez powodu cienistym pazurem gdy spokojnie sobie stałem? Zapytał się Junanchel.
Aaa, aale, aaallleee, ja tylko, tylko, tylko chciałem upolować Leafowla i go zjeść, wtedy ten pies mi przeszkodził!
Jaki pies! Zapytał się zielony i oczywiście musiał odwrucić sięw moją stronę.
Ten? Zapytał się uwięzionego kota.
Taak, te, ten. Sapnął tamten.
Ty, chodź no tu. Przyzwał mnie gestem jednej z gałęzi władca lasu.
Dzięki, że uratowałeś tego ptaszka. Gdzie on teraz jest? Zapytał się gigant.
Mój przyjaciel poszedł z nim do szpitala. Powiedziałem lekko drżącym głosem.
Dobry człowiek. Dobrze, że tacy jeszcze są. Uśmiechnął się Junanchel.
Ale tym czasem, ty chciałeś go pożreć! Syknął zaciskając gałąź na szyii mrocznego.
I co z tego, ty durniu? Miałknął Murkid zapominając z kim rozmawia.
Ty! Śmiesz! Się! Tak! Do! Mnie! Odzywać! Ryknęło drzewo. Jedna z jego gałęzi rozbłysnęła bladą zielenią i z hukiem trzasnęła w ciało kota. Rozległ się trzask pękających kości i lewa tylnia łapa Murkida została ztrzaskana.
Aauuuuuuaaaa! Miałczał z bólu. Gdy się szamotał rana pogłębiała się, powodując wielki obrzęk.
Co teraz zrobisz, kupo futra? Zapytał dość spokojnie zielony puszczając kotka, który uderzył o ziemię.
Murkid tym czasem ztracił przytomność. Z jego łapy ciekła krew do środka, ponieważ atak brzozy nie uszkodził skóry. Przezto łapa kociaka puchła coraz bardziej.
Co z nim zro, zrobisz? Zapytałem.
Muszę się zastanowić. Może zjem? Mruknął wielki manamon oblizując zdrewniałe kły.
Znów jedna z jego gałęzi świsnęła i pochwyciła biedaka.
Pchlażu, wyleczę cię, masz ztoczyć walkę ze mną. Jeśli wygrasz żyjesz. Przegrywasz, umierasz! Ryknął władca lasu sącząc w ciało mrocznego jakąś energię. Jego łapa się zrosła a nadmiar krwi wyparował. Kot został ciśnięty o ziemię.
Coo? Zamiałczał drżąc jak osika.
To! Start! Ryknęła brzoza. Wielka bitwa rozpoczęła się.
Perspektywa Lucasa.
Siedziałem i czekałem. Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Wkońcu z sali operacyjnej wyszedł hirurg.
Żyje? Zapytałem na wstępie.
Narazie tak. Jest jednak w ciężkim stanie. Cios Murkida połamał jej kości widełkowe, oraz promienną. Ta jest najważniejsza w ptasim skrzydle. Operacja jest tródna, bardzo tródna. Szans na przeżycie ta Leafowl ma małe.
Ta? Zapytałem.
Tak, to samica. Jeśli chcesz ją zobaczyć wejdź. Zaprosił mnie gestem hirurg.
Wszedłem na salę. Niewielki stworek leżał na specjalnym łużku. Jej skrzydło było usztywnione jakimś metalowym urządzeniem. Nie spała. Na mój widok zaćwierkała radośnie machając zdrowym skrzydłem.
Jak tam maleńka? Zapytałem głaszcząc samiczkę po dzióbku.
Lea lea fowl! Zaćwierkała delikatnie szczypiąc mnie w dłoń.
Musiż przeżyć tą operację. Powiedziałem.
Fol! Pisnęła i zasnęła.
Wyszedłem z sali. Lekarze tym czasem dalej operowali małą ptaszynę. Ze zmęczenia wkońcu usnąłem.
Perspektywa Reksa.
Junanchel i Murkid stanęli na przeciw siebie. Widać było, że kot żałuje ataku na Leafowla. Walka rozpoczęła się po chwili. Murkid rzucił się na rywala z cienistym pazurem, ale brzoza jednym i szybkim ciosem gałęzią odrzuciła kota na bezpieczną odległość zadając mu przy tym obrażenia. Jednak Murkid zdążył trafić czarnymi pazurami w zielonego zadając niewielkie obrażenia.
Wtedy Junanchel użył naturalnego uderzenia. Znów jego gałąź zalśniła bladą zielenią, ale kot odsunął się w ostatniej chwili. Gałąź z hukiem uderzyła o ziemię, pozostawiając dziurę o głębokości mniej więcej pięciu metrów.
Ty, tłusty! Miałknął kot używając miałczenia. Zamiałczał głośno. Brzoza asz się zachwiała przez falę dźwiękową. Jednak to był błąd. Nadeszło kolejne naturalne udeżenie. To już trafiło. Kot z jękiem upadł na grunt. Nie ruszał się. Gdy myślałem że zdechł, nagle podźwignął się na drżące łapy i zabłysnął białym światłem!
Nie minęła minuta, a na przeciw Junanchela stał już groźny Evillion!
I co teraz powiesz, głupku? Ryknął lew szczeżąc wielkie zębiska na drzewo.
Przykro mi, ale ta przemiana nie da ci nic! Ryknął Junanchel i zastosował atak zwany trzęsienie ziemi. Podskoczył, a fala sejsmiczna była na tyle mocna, że nawet ja ją odczułem. Gdy lew próbował złapać równowagę Junanchel dokończył sprawę potężnym atakiem, czyli ciosem gałęzią! Lew został trafiony.
Evilion jakoś stał, ryknął i jego pazury zaczęły się mienić i załamywać światło. Otaczał je czysty mrok. Większy, niż w przypadku cienistego pazura. Z warknięciem wbił szpony w ciało rywala. Brzoza zawyła z bólu.
Atak ten jednak okazał się ostatnim w życiu kota. Zawył z bólu gdy atak zadał i jemu obrażenia. Junanchel z tego zkożystał i dokończył sprawę naturalnym uderzeniem. Połamane ciało wziął w gałąź, użył na sobie fotosyntezy i ryknął.
Teraz widzisz, że nie warto krzywdzić natury! Jakieś ostatnie słowa? Zapytał zaciskając gałąź mocniej.
Prze, pra, szam debi, lu. Wyżęził Evilion. Zaraz po tym zielony dobił go gamma odpływem. Zielona energia otoczyła gałąź, resztki energii wyleciały z kota. Zdechł.
Drzewo ryknęło i pożarło swą zdobycz. Junanchel beknął i powiedział do mnie.
Ty nie musiż się nic bać. Jak będziesz coś wiedzieć o tym ptaszku, mów. Z chęcią także zmierzę się z twoim trenerem, ale oczywiście nie na śmierć i życie. Po tym "przemówieniu" wielkie drzewo zasnęło używając hibernacji, a ja stałem tam jak głupi.
Postanowiłem przyjść do hotelu. Gdy tam dotarłem, ułożyłem się wygodnie na kolanach śpiącego przyjaciela i sam także zasnąłem.
Perspektywa Lucasa.
Czekałem, czekałem i czekałem. Wkońcu się obudziłem. Pierwszą rzeczą, którą zaóważyłem, był śpiący Reks na moich kolanach. Widocznie wrócił. Wstałem delikatnie odkładając pieska na kanapę.
Wynająłem pokój i poszliśmy tam z Reksem, który nadal spał na moich rękach. Ułożyłem go na łużku i po szybkim prysznicu sam zasnąłem.
Gdy się obudziłem, było już rano. Zegarek pokazywał godzinę ósmą dwadzieścia. Zszedłem na dół, pokoje były na górze i zjadłem śniadanie. Zaraz po śniadaniu przyszedł do mnie lekarz.
Jak z Leafowl? Zapytałem bez przywitania.
Lepiej, znacznie lepiej. Co prawda zanim będzie mogła latać minie jeszcze trochę czasu, ale kości pięknie się zrastają. Powiedział.
Kiedy będę mógł ją odebrać? Zapytałem.
Nawet teraz. Powiedział lekarz i udałem się razem z nim do sali.
To jak maleńka, chcesz dołączyć do naszej drużyny? Zapytałem wyciągając na dłoni mananeta.
Leaf! Zaćwierkała energicznie kiwając główką.
Co sądzisz bym cię nazywał Leaf? Zapytałem.
Fowl! Pisnęła jeszcze raz kiwając główką. Potem weszła do kuli. Ta zadrgała raz i Leaf była już nowym członkiem drużyny.
Zabrałem jeszcze leki potrzebne do poprawnego leczenia skrzydła Leaf i wyszedłem z hotelu oddając wcześniej klucz do pokoju. Na dworze było słonecznie. Wypuściłem Leaf z mananeta, a ona przysiadła na moim ramieniu.
3. Szalony dzień cz1
Data publikacji: 2020-02-15 16:37:46
Wyciągnąłem manapedię i nakierowałem najpierw na Reksa, potem na Wormara.
Mutmo, manamon pies typu standardowego. Dzięki unikalnemu dna może przemienić się w wiele form. Mówi się, że może mieć każdy typ po przemianie.
Wormar, manamon larwa typu robaczo trującego. Większość życia spędza na jedzeniu liści i oczekiwaniu na przemianę.
Akcja! Kąsanie! Zawołaliśmy. Stworki rzuciły się na siebie. Reks wystawił głowę na przód, natomiast robak otworzył pyszczek odsłaniając ząbki i zaczął pełzać w stronę pieska. Oba stworki się trafiły. Wormar ugryzł Reksa w lewe ucho. Tamten pisnął z bólu i kontratakował rzucając przeciwnikiem o drzewo.
Twardniejący śluz! Zawołał trener robaka.
Akcja! Nakazałem.
Gąsiennica wypluła trochę żółtej mazi, która na szczęście nie trafiła w Mutmo, tylko ochlapała pień brzozy. Owa masa natychmiast zastygła. Tym czasem Reks jeszcze raz uderzył robaczka ciałem. Robak odleciał spory kawałek i był niezdolny do dalszej walki.
Nie! Krzyknął chłopak i odwołał swojego manamona. Na jego miejscu pojawił się mały piesek. Wyciągnąłem manapedię.
Pixor, manamon mały wilk typu cienisto standardowego. Ze względu na słodki wygląd często ludzie próbują go tresować jak psa, jednak udaje się to tylko nielicznym. Pixor spędza dużo czasu na wyładowywaniu energii, której ma zadużo. Pochodzi z Kiarre.
Akcja! Zawołaliśmy jednocześnie. Oba psy rzuciły się na siebie. Jednak gdy miało dojść do zdeżenia Reks niezpodziewanie otworzył pysk i ugryzł wilczka w łapę.
Nauczyłeś się gryzienia! Zawołałem.
Mu t mo! Szczeknął szczęśliwy manamon. Tym czasem Pixor nawrucił aby udeżyć, lecz Mutmo wyminął jego szarżę i ponowił atak. Wilczek zaczął skomlić z bólu.
Cienisty pazur! Nagle krzyknął trener mrocznego.
Pix! Zawył wilk stając nadwuch łapach. Jego przednie łapy utonęły w czarnej energii. Tak przygotowany ruszył na Reksa.
Warczenie! Powiedziałem szybko.
Muuuuu! Warknął pies. Pixor niespodziewając się takiego posunięcia zawachał się przez jedną sekundę, ale ta sekunda była decydującą, ponieważ pies rzucił się na niego z akcją i przewrucił na ziemię.
Pixor! Krzyknął jego trener. Wilczek jednak wstał jak gdyby nigdy nic, zjeżył się i wypluł czarny promień. Reks został trafiony w ogon. Z piskiem przekoziołkował i prawie uderzył w drzewo.
Jeszcze raz zbeszczeszczenie! Nakazał trener Pixora.
Reks! Zawołałem patrząc uważnie na mojego stworka, który jednak wstał bez większych problemów i wyminął kolejny czarny promień.
Możesz dalej walczyć? Zapytałem się Mutmo.
Mo mu! Szczeknął energicznie kiwając główką.
Więc gryzienie! Powiedziałem.
Wrrrrr! Warknął pies i wbił zęby w ogon Pixora, który asz pisnął i się cofnął.
Ty też! Warknął przeciwny trener. Wilk otworzył pysk i wystawił ostre zęby. Ruszył na Reksa, jednak ten spryciarz postanowił uderzyć go z akcji w język! Trafiony tak wilczek był niezdolny do dalszej walki.
Nieeee! Chlipnął dzieciak chowając Pixora. Mój ostatni manamon, Tadder! Krzyknął rzucając mananeta. Na polu walki pojawiła się duża, niebiesko żółta kijanka. Wyciągnąłem zaraz manapedię.
Tadder, manamon kijanka typu wodnego. Jego umięśniony ogon pozwala mu na wysokie skoki. Po mimo tego, że jeszcze nie jest żabą, zachowuje się jak rozwinięta żaba. Preferuje błotniste środowisko.
Więc typ wodny. Pomyślałem chowając urządzenie.
Bombelki! Rozpoczął dzieciak.
Kontra akcją! Zawołałem.
Reh reh! Muumo! Zawołały stworki. Kijanka otworzyła pyszczek i zaczęła wypuszczać z niego masę bombelków. Reks tym czasem zaczął biedz na przeciwnika. Bańki pękały w starciu z rozpędzonym Mutmo, wkońcu Tadder oberwał bezpośrednio. Cios był jednak osłabiony przez owe bomble.
Szybki atak! Gryzienie! Powiedzieliśmy niemal jednocześnie. Niebieski na ogonie zaczął skakać coraz szybciej asz wkońcu z ogromną prędkością uderzył Reksa, który się przewrucił, jednak zdążył ugryźdź rywala w jego ogon. Oba stworki upadły na bok.
Tadder machał ogonem, bezskutecznie próbując się podnieść. Tym czasem Reks uderzył go z akcji, co sprawiło, że kijanka uderzyła o drzewo w warstwę śluzu Wormara, który natychmiast pęknął.
Podnieś się za pomocą bombelków! Nakazał jego trener.
Reh! Zarechotał wypuszczając wodne bańki na ziemię. Ich odrzut był na tyle duży, że mana kijanka wybiła się na ogonie.
Bombelki jeszcze raz, ale tym razem w Mutmo! Zawołał dzieciak.
Warczenie! Powiedziałem.
Wrrrrr! Warknął szczeniak. Tadder jednak wypuścił bomble, których Reks częściowo uniknął.
Gryź! Powiedziałem.
Uciekaj szybkim atakiem! Wymyślił trener mana kijanki.
Stworki znów ruszyły do ataku. Kijanka zaczęła swoje szybkie skoki, Reks ganiał ją z otwartą paszczą. Trwało to jakiś czas, a zakończyło się dość niezpodziewanie. Oba manamony były już nieźle zasapane gonitwą, jednak nie dawały za wygraną. Kijanka nie patrząc trafiła ogonem w jakiś kamień i wywruciła się, ale Reks także nie spisał się lepiej w tym starciu. Gdy już miał ugryźdź niebieskiego, maluch jakoś się odturlał przez co Mutmo ugryzł tylko powietrze i przewrucił się z powodu tego samego kamienia. Po chwili jednak ugryzł ogon rywala.
Tadder! Chlipnął jego trener patrząc na kijankę, która próbowała się podnieść. Ogon jednak zbyt się trząsł i mięśnie były zbyt wyczerpane. Gdy trener miał go odwołać nagle mały Tadder rozbłysnął białym blaskiem!
On, się, przemienia? Zapytaliśmy jednocześnie ja i jego trener. Tym czasem blask był coraz to jaśniejszy. Gdy znikł, naszym oczom ukazała się średniej wielkości żaba w kolorach żółto zielonych z niebieskimi elementami. Po jej wysuniętym języku skakały iskry. Wyciągnąłem manapedię.
Friggle, manamon żaba typu wodno elektrycznego, wyższa forma Taddera. Za pomocą języka może paraliżować przeciwników. Umie nim strzelać jak z bicza, co podnosi moc owych ataków. Jego skoki są na tyle wysokie, że jest w stanie zchwytać Dowinga lecącego na wysokości trzech metrów. Gdy pływa, wiosłuje językiem.
Łał! Przemieniłeś się! Zaśmiał się uradowany dzieciak głaszcząc swojego stworka po główce.
Frig gle! Zarechotała żaba ustawiając się na przeciw Reksa z groźną miną.
Reks, napewno chcesz dalej walczyć? Zapytałem.
Mut. Szczeknął, chociaż było widać że trochę się boi.
Gryzienie! Nakazałem. Reks natychmiast podbiegł do rywala otwierając mordkę do ugryzienia, lecz żaba odskoczyła z wielką gracją, machnęła przednimi łapami i uderzyła ciałem w Reksa!
To błyskawiczny skok! Zarechotał złośliwie dzieciak. Friggle, bombelki!
Ggle! Zarechotał manamon. Bańki które wypuścił były większe i było ich więcej.
Unik i akcja! Powiedziałem.
Muuuut! Szczeknął szczeniak biegnąc na bok. Gdy wodny atak został wyminięty ruszył na mana żabę. Ta oberwała z zaskoczenia i upadła na plecy.
Przypływ! Nagle wrzasnął przeciwny trener.
Gryzienie! Kontratakowałem. Z ust Friggle wypłynęła duża ilość wody. Z drugiej strony nadciągał Reks. Zdążył chapnąć zieloną, ale oberwał falą wody. Wzbiła się wielka chmura pyłu. Gdy opadła, okazało się że Manamony ledwo zipią. Mogły wykonać jeszcze maksymalnie po jednym ataku.
Przypływ! Gryzienie! Zawołaliśmy. Sytuacja wsumie się powtórzyła, z tym wyjątkiem, że szczeniak oberwał nieco słabiej przez wycelowanie ataku żaby. Końcem końców wzbiła się jeszcze większa chmura pyłu. Opadała bardzo po woli. Gdy ostatnie drobiny znalazły się na ziemi, okazało się, że oba manamony są niezdolne do walki!
Dzięki Reks, to było świetne! Zawołałem szczęśliwy biorąc go na ręce.
Muutmo, pisnął cichutko liżąc mnie po ręce.
Friggle ty, no, ekhem, to było, no, tego, dobre. Mruknął dzieciak chowając żabę do kuli i uciekając.
Dziwny jakiś. Powiedziałem do siebie i weszliśmy do Amicy.
Natychmiast udaliśmy się do hotelu i odpoczeliśmy po walce. Przy okazji zjadłem obiad w owym miejscu, jako trener nic za to nie musiałem płacić.
2. Komu w drogę, temu w, kłopoty?
Data publikacji: 2020-02-10 18:30:02
Więc, odezwałem się po naprawdę długiej chwili milczenia. Mam nowy plan, który shadow kinkdom będzie podejmować.
Jakisz to? Zapytał Kumori z dziwną miną.
Irroadium nam zwiał. Złapał go jakiś trener, i teraz to ten, ten, ten dzieciuch ma go pod swoją kontrolą. Proponuję akcję pod kryptonimem. Będziemy polować na Mystigona. Powiedziałem.
Zapadła długa, głucha cisza. Bez tródu można było w niej wysłyszeć przelatującego Eagawka.
My, mystigona? Wyjąkał Kumori. Duża część pracowników pobladła.
Tak, Mystigona. Jest to najpotężniejszy manamon świata. Żyje gdzieś, po za Kiarre, po za Tangerią, po za Quennsette. Myślę, że w Fuindu. Wchodzicie w to? Zpytałem.
Ta, myślę, że, tak. Przełknął ślinę Kumori.
Ryzyko jest duże, bardzo duże. Ale może to nam pozwolić na władzę. Powiedziała Kuro z wielkim uśmiechem, który nie wróżył niczego dobrego.
No więc plan jest taki. Wysyłamy 2000 warriorów i 400 apprenticów. Na ich czele będzie stać Uggenno, my natomiast to jest ja, Kuro i Kumori udamy się do Fuindu. Wy musicie zająć znane nam miejsca.
Dobrze szefie! Powiedzieli wszyscy i rozeszliśmy się do swoich spraw.
Czasy obecne.
Perspektywa Lucasa.
Po tym jak wróciłem się do domu zabrałem plecak, nakarmiłem Reksa i zadzwoniłem do taty.
Jak w pracy? Zapytałem gdy odebrał.
Ehhh, chyba sam wiesz. Weztchnął mój ojciec. Ostatnio złapaliśmy sześciuset shadow warriorów w Mamii.
W Mamii? Zdziwiłem się. Co oni robili w takiej wiosce!
No właśnie, to jest dobre pytanie. Możliwe, że chcieli przez las deszczowy udać się do świątynii Draakgarda. Wysunął teorię tata.
Mnie się zdaje, że to była zmyłka. Tak naprawdę chcą robić coś innego. Powiedziałem.
Niee, raczej nie. Sprawdzimy to, ale naprawdę to jest mało prawdopodobne. Ja muszę kończyć, pa! Powiedział tata odkładając słuchawkę.
Dziwne to wszystko. Pomyślałem dzwoniąc do mamy.
Cześć Lucas! Zawołała Electra odbierając telefon.
Ciociu, co z mamą? Zapytałem bez wstępu.
No, jakby to powiedzieć, zaczęła siostra mamy.
No proszę, powiedz to! Wybuchnąłem.
Poszła na operację. Toksyny z jadu Delazzarda wnikają do serca. Powiedziała Electra.
Jak z jej stanem? Zapytałem bez ceregieli.
Stabilny, ale dosyć niepewny. Vyprold musi jej aplikować elektrowstrząsy, inaczej będzie źle. Powiedziała i właśnie wtedy rozładował się jej telefon.
Oddzwonie póź, zdążyła jeszcze powiedzieć zanim rozległ się sygnał.
Niech to szlak! Wrzasnąłem chowając telefon.
Mu mo? Zaszczekał Reks liżąc mnie po ręce.
No tak Reks, idziemy. Weztchnąłem zakładając plecak.
Gdy wyszliśmy na prerię zobaczyłem że jest już około piętnastej. Reks był bardzo ożywiony, merdał ogonkiem, biegał i ogulnie świetnie się bawił.
Może potrenujemy? Zapytałem się go.
Mu mu mu mu! Pisnął potwierdzająco stając na przeciw jakiegoś dzikiego Murkida.
Akcja! Nakazałem.
Piesek błyskawicznie rzucił się na kotka, lecz ten był naprawdę szybki i uskoczył. Gdy Reks nawracał aby powtórzyć atak kociak rzucił się na niego i zaczął drapać.
Uniknij i akcja! Powiedziałem szybko.
To mo toto mo! Szczeknął groźnie Mutmo i zdzielił przeciwnika łapą. Kot przewrucił się i uciekł.
Świetnie! Pochwaliłem Reksa i poszliśmy dalej.
Gdy tak szliśmy, na pojedynek wyzwał mnie jakiś trener. Miał gdzieś około 13 lat.
Wyzywam cię na walkę! Wrzasnął na całe gardło.
No ok, ale nie drzyj się tak! Zawołałem. Reks tym czasem ustawił się w bojowej pozycji.
Wormar! Krzyknął chłopak rzucając kulą. Przed Reksem pojawił się zielony robak.
Dudnienie creepy pasta, część 1
Data publikacji: 2020-02-06 21:43:31
Od autora. Osoby w opowiadaniu istnieją naprawdę, jednak ich imiona zostały zmienione.
To się zaczęło kiedy byliśmy w muzeum. Ogłuszające, dziwne dudnienie zaczęło być słyszalne, a także odczówalne. Przewodnik nic sobie z tego chyba nie robił, bo dalej oprowadzał naszą grópę po sali z zabytkowymi motocyklami. Dudnienie na chwilę znikło i myślałem, że to tylko remont. Niestety, niestety tak nie było.
Dobrze, następna część. Zaczął przewodnik, lecz wtedy to się zaczęło. Najpierw lekkie drgania. Myślałem, że to dudnienie powraca. Drżenie jednak narastało. Przeradzało się od lekkiej wibracji po trzęsienie ziemi, które zaczęło nami miotać po sali muzealnej. Eksponaty upadały z pułek i roztrzaskiwały się. Przewodnik zaczął wrzeszczeć. Nauczyciele z resztą także. Dziwne. My nie straciliśmy zimnej krwi i zaczęliśmy gorączkowo szukać wyjścia z tej sytuacji.
Kamień! Wrzasnął Janek odskakując w ostatniej chwili. Wielki kawał cegły z 1936 roku upadł prawie na jego stopę. Trzęsienie było już tak mocne, że ściany niepokojąco dygotały i sypał się z nich tynk.
Podniosłem kawałek owej cegły i dokładniej się mu przyjżałem. Teoretycznie wyglądał, jakby zniszczył się przy upadku. Jednak po chwili gdy To zobaczyłem z wrzaskiem wyrzuciłem go i odsunąłem się.
Co ci jest? Zapytał Mateusz pochylając się po kamyk.
Zostaw to! Krzyknąłem odpychając go od tej, tej, tej cegły.
Czemu? Dopytywał się dalej Mateusz znów pochylając się po odłam.
Dla tego. Powiedziałem pokazując mu czerwono szary pył, który został mi na dłoni.
Co to, chyba nie myślisz? Zapytał blednąc.
Obawiam się, że to niestety jest to, czyli, próbowałem to z siebie wyrzucić.
Albo krew, albo jakaś kosmiczna energia. Mruknął Janek podnosząc głaz i chowając go do kieszeni.
Na co ci to! Popchnął go Mikołaj. Na nieszczęście akurad wtedy dudnienie przybrało na sile. Janek upadł i upadła na niego wielka blacha od motocykla. Rozległ się ochydny trzask a potem syk. Powiało jakimś smrodem, jakby z dawno nie otwieranej piwnicy. Janek wstał i z przerażeniem patrzył pod nogi.
Jakimś códem blacha nie uderzyła w jego ciało, lecz zatrzymała się na włazie, który był wmontowany w podłogę sali. Właz właśnie został otwarty, a z jego wnętrza słychać było oczywiście po za dudnieniem syk i czuć było ten smród.
Co tam jest? Zapytał Mikołaj i wszedł w otwór.
Pięknie. Wezttchnął Krzysiek opierając się o ścianę, od której jednak od razu odskoczył gdy pułka nad jego głową odpadła z hukiem.
Nie wiedząc czemu, także wszedłem do dziury a za mną cała reszta z wyjątkiem nauczycielii i przewodnika, którzy gdzieś rzepadli.
W środku było gorąco, śmierdziało i dudniło jak w jakiejś fabryce. Grunt drgał tak, że musieliśmy wczepiać paznokcie w ściany aby nie upaźdź.
Gdzie jesteśmy. Szepnął Janek wyciągając telefon. Słaby blask ekranu oświetlił jakieś drewniane pułki, na których stały kamienne słoje zapieczętowane woskiem i z wygrawerowanymi, rosyjskimi napisami.
Maslo, syr, malako, odczytywał Karol z pokrywek.
Magazyn żywności? Zdziwiłem się i bez zastanowienia podniosłem słój z napisem "Sinij syr". Słój był lekki. Za lekki jak na kamień. Potrząsnąłem. Coś zagrzechotało.
Pokaż! Wyrwał mi z rąk Mateusz i kamykiem który znalazł na ziemi przeciął słaby wosk.
Ze środka buchnął odór pleśni. Duszący smród wciskał się nam do ust, drapał w oczy, szczypał w nos. Był naprawdę obrzydliwy. Jakby ktoś nie zpuszczał wody w toalecie przez rok, potem wyjął to, co jest w środku i wrzucił tam zgniłą kiełbasę.
UUUh! Powiedział z obrzydzeniem Mateusz wypuszczając słój. Gdy dotknął ziemi eksplodował!
Co to miało być? Zapytał kaszląc Karol patrząc na szczątki naczynia.
Wszyscy popatrzyliśmy na ziemię. Walały się po niej odłamki kamienia, metalu oraz w samym środku leżała mała paczka pokryta szlamem.
Ciekawe, co jest w tej paczce. Powiedział Mikołaj chwytając ją w dłonie.
Paży! Wrzasnął. Chciał puścić pudełko, ale to przykleiło mu się do rąk. Wrzeszczał jakby płonął, co wsumie nie było dalekie od prawdy. Wieko odpadło uwalniając dziwne, czarne płomienie które właśnie pochłaniały jego ramiona. Gdy już je zjadły przerzuciły się na resztę ciała i nie minęło 10 minut a z ciała naszego kolegi została kupka popiołu. Skrzynia także upadła, ale nadal uwalniała płomienie.
Patrzcie! Krzyknął pobladłymi z przerażenia wargami Janek. Gdy pochyliliśmy się zobaczyliśmy, że to, co zostało z Mikołaja jest po części popiołem, a po części tą czerwono szarą substancją w proszku, która była na kamieniu!
Magazyn broni. Grobowym głosem powiedziała Justyna. Magazyn rosyjskiej broni z II Wojny. To musiało być jakieś tajne laboratorium, gdzie wytwarzali broń, o której nikomu się nie śniło. Byli blizcy pokonania armii niemieckiej, ale coś im nie wyszło i wszyscy zniknęli. Mówiła dalej dziewczyna patrząc na ścianę nad pułkami.
Skąt to, zapytał Karol ale gdy popatrzył uderzył się dłonią w czoło.
Tu wszystko jest napisane, wyryte w kamieniu! Zawołali razem Karol i Justyna czytając dalej.
Gdy wszyscy, właściwie nikt nie wie co się z nimi stało zniknęli, został 1, ostatni naukowiec. Dokończył on napisy na ścianach poczym usunął przejście do tego budynku. A my, my teraz to odkryliśmy.
Popatrzyliśmy po sobie. Z jednej strony byliśmy ciekawi tego miejsca, ale z drugiej, przerażało nas ono. Budziło jakiś lęk i grozę.
Musimy iść dalej. Powiedziałem. Teraz i tak nie wyjdziemy, nie mamy niczego po czym mogli byśmy wydostać się z tąt.
Istotnie, właz został zawalony grózem z górnej sali. Był co prawda mały otwór w który zmieściła by się jedna, może dwie osoby, ale był on naprawdę wysoko.
Chcąc, ale raczej nie chcąc ruszyliśmy dalej na przód. Dudnienie wzmagało. Wszędzie sypał się tynk, słoje chybotały się na półkach.
Szybciej! Krzyczała Dorota. Musimy uciekać, bo jak to pospada to nas zabije! Wystarczy, że, że, że Mikołaj, Jej głos urwał się nagle.
Wiedziałem, o co chodzi. Mikołaj był bratem Doroty i bardziej niż kogo kolwiek załamała ją jego śmierć od tych dziwnych, rosyjskich wynalazków.
Biegliśmy i biegliśmy. Ponieszczenie ciągnęło się dla nas w nieskończoność. Coraz to nowe słoje, większe, mniejsze widzieliśmy na półkach. Kilka rozbiło się, ale były mniej szkodliwe. 1 uwolnił jakiegoś martwego, wielonogiego robala, który był do połowy rozłożony i wydzielał zapaszek, o którym lepiej nie mówić. Kolejny był bardziej groźny. Z jego szczątków wypadł mały granat, który wypuszczał chmurę gazu, który natychmiast się zapalił. Na szczęście wystarczyło zdusić ogień butem. Jednak najgorszy z tych, które się rozbiły był chyba trzydziesty z koleii. Na pozór był prawie pusty, nie licząc lnianego, gnijącego woreczka. Jednak gdy Karol wdepnął na worek ten zaczął pęcznieć gwałtownie i twardnieć jak ogrzewacz żelowy. Jednak gdy nieźle się napompował wzniósł się w powietrze na jakiś metr i eksplodował. To, co z niego wyleciało przypominało odłamki kości. Były ostre i świstały nam koło uszu. Z tródem je wyminęliśmy, 1 o mały włos nie trafił by w nogę Łukasza. Było by to groźne. Widzieliśmy jak 1 taki kawałek wbił się w słój i go przepołowił. Szczęściem owy pojemnik zawierał glutowatą substancję, która rozprzestrzeniła się gwałtownie pochłaniając większość odłamków.
Wkońcu minęliśmy strefę zagrożenia. Dudnienie oczywiście wzmagało, zaczęło robić się cieplej. Było tak gorąco, że pot dosłownie chlapał nam w butach.
To jakieś szaleństwo! Wysapał Łukasz ciężko oddychając. To pomieszczenie chyba nie ma końca! Uderzył pięścią w jakiś mały słoiczek. Ten rozbił się uwalniając małą kulkę ołowiu, która chyba była popsuta, bo rozpadła się na kawałki po upadku na kamienną ziemię.
Zostaw te słoje, bo znów wpadniemy w jakieś kłopoty. Powiedziała Justyna odsuwając chłopaka od pułki.
Co z tego! Wrzeszczał wyrywając się, jednak dziewczyna była silna. Zawdzięczała to treningom. Wkońcu gdy widzieliśmy że ochłonął puściła jego ramię.
Co teraz? Zapytał Karol. Bateria w samsungu padła.
Zasięgu tu nie ma. Powiedziałem chowając telefon. Coś nas ekranuje.
To jakieś dziwne! Krzyknęła Dorota i wyciągnęła z kieszeni Jana zapomniany odłam cegły.
Pocoś to zabrał? Zapytał się Marcin przypatrując się elementowi.
Odruchowo jakoś. Odparł Jan wyciągając powerbanka, którego podał Karolowi.
Co to? Zapytał Mateusz podnosząc coś z ziemi.
Zardzewiały łom, ale możemy go użyć! Zawołała podekscytowana Dorota.
Zwariowałaś? Jak zaczniemy usuwać cegły z muru, zawali się ta sala albo słoje poupadają! Krzyknęliśmy wszyscy.
No tak. Mruknęła, ale zhowała łom do plecaka.
Wkońcu po zebraniu sił szliśmy dalej. Robiło się coraz cieplej. Gdy myśleliśmy, że nie wytrzymamy doszliśmy do kamiennej ściany.
Ślepy zaułek! Jęknął załamany Daniel i z bezsilności kopnął mur.
To chyba drzwi. Powiedziałem. Zobaczie. Te ślady nie wyglądają na przypadkowe.
Wsumie, zastanowiła się Justyna i wcisnęła palce w małą szczelinę. Coś zgrzytnęło, rozległ się okropny pisk, posypało się trochę pyłu i kamienna płyta odsunęła się.
Ała! Syknęła z bólu Justyna howając zranioną dłoń do kieszeni.
Wchodzimy? Zapytał Jan.
A mamy inne wyjście? Odparłem pytaniem na pytanie i weszliśmy.
Pomieszczenie nie wyglądało na duże. Było w nim nieco chłodniej, ale od czasu do czasu słychać było dziwny bulgot i wtedy temperatura wzrastała, opadała, wzrastała, opadała etc.
CDN
1. Podróży czas!
Data publikacji: 2020-02-01 15:19:34
Jeszcze raz popatrzyłem na siostrę pytającym wzrokiem.
No zobacz, zobacz. Powiedziała z uśmiechem. Niepewnie podrzuciłem kulkę. Biały błysk i po chwili na ziemi stał niewielki stworek przypominający brązowego pieska.
Mutmo? Zapytałem zdziwiony.
Muut! Zaszczekał wesoło liżąc mnie po rękach.
Wykluł się wczoraj. Powiedziała Sierra głaszcząc puszystą sierść stworka.
Jest świetny, dzięki! Powiedziałem i postanowiłem sobie, że jest to podróż moja i Mutmo, dlatego też nigdy nie zchowam go do kulki.
Jeszcze kilka spraw. Mutmo nie lubi siedzieć w necie. Tu masz licencję, manapedię i 10 mananetów. Wczoraj kupiłam ci jeszcze 5 giganetów. Powiedziała siostra dając mi owe przedmioty.
I tak nie zamierzam go chować do kuli. Powiedziałem chowając wszystko do plecaka.
Chodź Mutmo! Zawołałem, a piesek wskoczył mi na ręce.
Co myślisz o tym, żebym cię nazywał Reks? Zapytałem się stworka.
Mo mo! Zaszczekał kiwając głową na tak.
No to Reks, ruszamy w drogę! Powiedziałem.
Narka siostra! Rzuciłem jeszcze w drzwiach i wruciłem jeszcze do domu.
Pa! Powiedziała Sierra zamykając drzwi.
6 lat wcześniej.
Perspektywa Kage.
Zebraliśmy się tu, powiedziałem gdy wszyscy zasiedli w fotelach sali konferencyjnej Shadow kinkdom.
Zebraliśmy się tu, aby ustalić co dalej. Octoross nie żyje. Javon uciekł, ten szczyl. Proponuję, abym to ja został nowym liderem shadow organisation. Co o tym myślicie?
To dobry pomysł. Powieziała Kuro, z którą wzięliśmy ślub tydzień temu.
Jak wszyscy, to wszyscy. Powiedział Kumori i wszyscy uścisnęliśmy sobie dłonie.
Zrobimy tak. Ja i Kuro będziemy liderami. Ty Kumori, będziesz wiceliderem. Powiedziałem z uśmieszkiem.
To mi się podoba! Powiedział nowy wicelider.
Bohaterowie
Data publikacji: 2020-01-31 20:07:51
Lucas Wood.
Szesnastoletni trener manamonów pochodzący z Sirot city w tangeerii. Swoją podróż rozpoczął 1 lipca. Ubiera się w czarne spodnie, zieloną koszulkę z mananetem oraz szaro białe buty.
Charakter. Lucas jest osobą miłą oraz otwartą na ludzi. Lubi pomagać i traktuje manamony jak przyjaciół.
Historia. Lucas miał 10 lat, gdy jego siostra Sierra Wood wyruszyła w podróż po Tangerii. Bardzo chciał iść na własną, lecz jego matka Murette Wood i ojciec, Tomash Wood nie zgodzili się aby szedł w tak młodym wieku, więc młody Wood postanowił przystąpić do szkoły Manamon w Oriandzie. Uczył się tam nastempne dwa lata. Po masakrze z Octorossem i powrocie siostry do domu, rodzina miała mały kryzys z powodu szaleństwa, które opanowało region. Gdy shadow organisation się odbudowało, Tomash razem ze swoim wspólnikiem Chrisem Monderionem
założyli tajną organizację, mającą na celu rozbić nowych Shadowów. Lucas postanowił iść na studia, które zdał na wysoki wynik. W wieku szesnastu lat wyruszył w podróż.
Manamony.
Reks Mutmo.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Normalizacja.
Historia. Sierra znalazła jajko w lesie Amica, z którego wykluł się żywiołowy Mutmo. Postanowiła dać go bratu jako startera, ponieważ normalne startery zostały już zabrane.
Charakter. Reks jest bardzo żywiołowy, ruchliwy i toważyski. Uwielbia się bawić. Uważa Lucasa za najleprzego przyjaciela. W brew pozorom jest także silny i odważny.
Ataki. Akcja-Pounce, warczenie-Growl, gryzienie-bite, Cios ogonem-Tail smack.
Leaf Leafowl.
Zdolność. Gróbe pióra.
Płeć samica.
Historia. Lucas znalazł jej jajko na prerji. Bardzo szybko się wykluła. Na początku gdy go zobaczyła przestraszyła się, ale zrozumiała że on nic jej nie chce zrobić. Wpakowała się w łapy Murkida, który dotkliwie połamał jej skrzydło. Lucas oddał ją na leczenie do szpitala.
Charakter. Leaf jest stworzeniem radosnym i przyjacielskim. Nie umie za długo usiedzieć na jednym miejscu. Jej szybkość pozwala jej na niezpodziewany atak. Nie umie się długo złościć.
Ataki. Dziobanie-Peck, bitewna gałąź-batter branch, piaszczysty wiatr-sandy wind, Zaskoczenie-Startle.
Flash Floreptile.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Wysokie napięcie.
Historia. Gdy Lucas razem z przyjaciółmi przemieżali ścieżkę prowadzącą do Hanshy, Ariana znalazła tego stworka pod kamieniem. Lucas postanowił się nim zaopiekować.
W przeszłości został złapany przez kłusowników i był przez 7 dni przetrzymywany, wkońcu uwolnił go z tamtąt pan Davidson.
Charakter. Flash jest nieśmiały i lekko bojaźliwy, ale skory do zabaw. Uwielbia się wspinać nawet po jedzenie czy żeby coś zerwać, nie przepuści żadnej okazji. Jest pieszczochem i lubi leżeć w ramionach trenera.
Ataki. Przeładowanie-Overcharge, Błysk łuski-Flash scale, Smocze serce-Dragon heart.
Sierra Wood.
Osiemnastoletnia była trenerka manamonów. Jest siostrą Lucasa. Po tym jak ich matka została otruta jadem Delazzarda, postanowiła zaopiekować się jej laboratorium. Ubiera się zwykle w czerwoną koszulkę, czarne spodnie i białe buty.
Charakter. Sierra jest osobą miłą, która chętnie zawiązuje nowe znajomości. Jest wściekła na Octorossa, za to że zniszczył kawałek kraju. Wobec brata potrafi stanąć za nim murem gdy trzeba. Ogulnie, kiedyś nie potrafiła usiedzieć na jednym miejscu, co nieco się zmieniło.
Historia. Sierra w wieku dwunastu lat wyruszyła w podróż po tangerii. Po zdobyciu pięciu kluczy udała się do snowstar po kolejny. Jednak gdy dowiedziała się ciekawych faktów o Octorossie oraz zobaczyła zniszczony stadion, zrezygnowała z podróży i wróciła do domu. Poszła na studia manamon, które zdała dość dobrze.
Manamony. Wkródce.
Lily Wood.
Szesnastoletnia trenerka manamonów pochodząca z Sirot. Jest kuzynką Lucasa. Często ubiera się w czerwoną bluzeczkę, fioletowe spodnie oraz białe buty. Ma długie, czarne włosy i wesołe, niebieskie oczy.
Historia. Lily jest córką siostry Murette, Electry, liderki jednego ze stadionów w Tangerii. Urodziła się w Sirot i mieszkała tam cały czas, jedynie jeżdżąc z matką gdy miała wyzywających. Jej ojciec, John Wood pracuje w organizacji, w której pracuje także ojciec Lucasa. Od małego Lily i Lucas wychowywali się razem, bawili itd. W wieku 10 lat przyżekli sobie wspólną podróż.
Charakter. Lily jest osobą przyjacielską, wesołą i otwartą. Lubi podrużować i zwiedzać nowe tereny. W stosunku do manamonów jest ich przyjaciółką, z Lucasem są jak rodzeństwo.
Manamony.
Imię. Demon.
Gatunek. Deviant Flammerick.
Płeć. Samiec.
Historia. W wieku 12 lat Lily znalazła małego, zielonego flammię na wakacjach w Kiarre, na które pojechała razem z Lucasem. Gdy poszli raz do jednego z lasów napodkali grópkę Hilimerów walczących z małym Flammią. Lily odgoniła Hilimery i zabrała stworka, który się do niej bardzo przywiązał.
Charakter. Demon to radosny, żywiołowy stworek z pazurkiem. Lubi walki oraz pieszczoty. Najchętniej pół dnia spędził by leżąc i nic nie robiąc, lecz jego styl walki jest naprawdę dobry.
Ataki. Nitroakcja-Charge tackle, Kula ognia-Fireball flurry, Diaboliczny ogień-Diabolical fire, Skupienie-Focus, Palenie-Firefield.
Umiejętność. Płonące serce.
Przemienił się. Podczas walki z Sonicą.
Imię. Misiek.
Gatunek. Amfeakup.
Historia. Lily po spodkaniu i zaczęciu podruży z Lucasem napodkała grópkę Amfeakupów, która miała się rzucić na młodych trenerów. Gdy mieli uciekać Demon postanowił zawalczyć z przywódcą stada. Po ciężkiej walce stworek postanowił dołączyć do Lily.
Charakter. Misiek jest uroczy i słodki, ale pod jego brązowym futerkiem kryje się porywcza dusza wojownika. Nie lubi okazywać uczuć, myśli tylko o walkach. Swoich przyjaciół będzie bronić do śmierci.
Ataki. Mroczny kieł-Dark fang, Gryzienie-Bite, Szalona gałąź-Berserg branch, Ostrzenie-Sharpen, Ryk-Roar.
Umiejętność. Determinacja.
Max Morgrems.
16 letni trener manamonów pochodzący z Nowego Werlorene. Często ubiera się w wytartą, wypłowiałą kurtkę, szarą bluzę, czarne spodnie i czarne trampki z gumowymi kolcami na podeszwach. Jest wysokim brunetem z zielonymi oczami, które musi zasłaniać okularami.
Historia. Max chodził do jednej klasy z Lucasem i Lily. Zaprzyjaźnili się, chodząc razem od przedszkola. Max w dzieciństwie i do około dwunastego roku życia bał się nieco manamonów żab i im podobnych. Postanowił wyruszyć w podruż po Tangerii by zdobyć 7 kluczy i zostać mistrzem.
Charakter. Max jest człowiekiem miłym i przyjacielskim, lecz upartym jak osioł. Zawsze musi postawić na swoim. Jest bardzo wybuchowy i często żałuje tego co powiedział pod wpływem impulsu. Jego pasją są lasy i manamony typu roślinnego. Ogulnie mimo tródnego charakteru nie da się go nie lubić.
Manamony.
Imię.
Gatunek. Minitaur.
Płeć. Samiec.
Historia. Max dostał jajko manamona od dziadka. Gdy wyruszał w podruż jajko wykluło się i okazało się, że to mały Minitaur.
Charakter. Minitaur to urodzony wojownik. Jest tak jak jego trener uparty i wybuchowy. Nieznosi gdy ktoś go wyśmiewa. Ogulnie często wychodzi z kuli i błąka się, zawsze wracając.
Ataki. Tunel-Tunnel, Ryk-Roar, Rzut skałą-Stone throw, Elektryczna pięść-Spark punch.
Umiejętność. Krytyczna reakcja.
Imię.
Gatunek. Jiminar.
Płeć. Samiec.
Historia. Podczas drogi z lasów Amica do Hazeldale Max złapał tego kotka, który właśnie wygrzewał się w słońcu.
Charakter. Jiminar to leń i żarłok o wielkim sercu. Nie przepada za walkami, ale walczy. Najchętniej lenił by się od rana do nocy. Gdy walczy umie pokazać pazurki.
Ataki. Szok elektryczny-Electric shock, Drapanie-Claw swipe, Atak ciałem-Slam.
Umiejętność. Iskrzące serce.
Sandra Alloy.
Dwudziestosiedmio letnia trenerka manamonów. Była mistrzynią przed Matthewem Cranvellem. Często ubrana jest w czerwoną sukienkę, czarne leginsy oraz buty na lekkim obcasie. Ma chłodne, niebieskie oczy i długie, czarne włosy.
Historia. Sandra w wieku piętnastu lat została mistrzem manamon w Tangerii. Gdy miała 19 lat, została pokonana przez Matthewa Cranvella. Jest trenerką pochodzącą z Opal Bay. W wieku trzynastu lat wyruszyła w podróż, zdobyła klucze i została mistrzem w wieku lat piętnastu. Gdy została pokonana ożeniła się z Nollem, liderem stadionu w Avalette. Rok przed historią opowiadania udała się na mt Cindar, by zdobyć żadki kamień, z którego jej mąż chciał wyrobić metaliczne elementy do wytwarzania kluczy. O ile poprzedni wypad był bezproblemowy, wtedy była z mężem. Podczas owego wypadu Noll nie mógł jej towarzyszyć, ponieważ wyjechał do Kiarre. Gdy Sandra była w wulkanie została zaatakowana przez Sluggugi, które ją podpaliły. Anonim na jej szczęście ją odnalazł, przeniósł duszę do komputerowego sprzętu oraz oddał ciało do regeneracji. W stanie duchowym przeżyła rok, informując męża że jest w szpitalu. Wkońcu jej ciało zostało zregenerowane i wyruszyła na misję, daną jej przez Anonima.
Charakter. Sandra jest osobą z dystansem do wszystkich. Często wydaje się chłodna i niezainteresowana innymi, lecz poprostu nie chce się na kimś przejechać. Manamonów jak i swoich znajomych będzie bronić jak się tylko da, ochroniła je nawet przed Sluggugami. Sandra to także osoba, która lubi podrużować oraz walczyć za pomocą manamonów.
Manamony.
Imię.
Gatunek. Dragetull.
Płeć. Samiec.
Chistoria.
Charakter.
Ataki. Smoczy wybuch-Dragon burst, Fala przypływu-Tidal wave, Cięcie skrzydłami-Dragon burst, Smoczy pazur-Dragon claw, Hiperniszczyciel-Hyperbbreaker.
Zdolność. Zbroja żywiołów.
Zack Corlend.
Siedemnastoletni trener pochodzący z Amicy. Często ubiera się sportowo. Jest dość wysportowany i wysoki. Ma czarne włosy i brązowe oczy, które ze sobą dobrze współgrają.
Historia. Zack wyruszył w wieku szesnastu lat w swoją podróż. Zdobył pięć kluczy, z czego jeden niestandardowy. Gdy chciał zdobyć szusty klucz z Oriandy jego ojciec miał poważny wypadek, więc chłopak musiał zaprzestać podruży. Wkońcu postanowił ją kontynuować.
Charakter. Zack jest miły i przyjacielski, lecz jeśli się zezłości, to niema przebacz. Potrafi być wybuchowy, lecz stara się opanować jeśli czuje napad wściekłości z jakiegoś powodu. Ma wielki uraz do Shadowów.
Manamony.
Imię. Ninja.
Gatunek. Niamanja.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Specjalna moc.
Historia.
Charakter.
Ataki. Wzrastająca chmura-Cloud surge, Cienista sfera-Shadow sphere, Energia chaosu-Chaos energy, Potężny shiruken-Mighty shiruken, Trujący dart-Poison dart, Czarne gryzienie-Black bite, Super iskra-Superspark, Ostrzenie umysłu-Hone mind.
Przemienił się. Tak.
Imię. Robot.
Gatunek. Placebot.
Płeć. Brak.
Zdolność. Dobra pamięć.
Historia.
Charakter.
Ataki. Zwarcie-Power surge, Laserowe ramie-Laser arm, Super iskra-Superspark, Głowomłot-Hammer head, Zerowa energia-Null energy.
Imię.
Gatunek. Pandourbit.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Pustynna dusza.
Historia. Pandourbit był liderem stada zamieszkującego w lasach Amica. Gdy Zack chciał złapać tego silnego manamona, razem ze stadem go poturbowali. Jednak gdy trener wrócił stoczyli uczciwą walkę. Nie została dokończona przez wydażenia z kłusownikiem. Stworek zdecydował się dołączyć do trenera.
Charakter. Pandourbit jest spokojny, silny i odważny. Lubi pokazywać kto tutaj żądzi, ale nie przechwala się. W walce jest naprawdę potężny, ale nie nawidzi gdy ktoś sobie z niego kpi.
Ataki. Cienista sfera-Shadow sphere, Siła duszy-Spirit force, Ryk-Roar, Trzęsienie ziemi-Earthquake, Kamienna piramida-Stone pyramid, Podział duszy-Soul split, Kopiowanie-Copy.
Imię. Pawcio.
Gatunek. Fowlusion.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Gróbe pióra.
Historia.
Charakter.
Ataki. Naturalne udeżenie-Nature smash, Rakieta-Plummed, Dziobanie-Peck, Cyklon-Cyclone, Cięcie skrzydłami-Wing slash.
Przemienił się. 2 razy.
Ariana Morgrems.
Szesnastoletnia trenerka manamon, siostra bliźniaczka Maxa. Także pochodzi z nowego Velrorene. Jest wysoką brunetką o niebieskich oczach. Ubiera się w wygodne ciuchy, ale często kolorowe.
Historia. Ariana mieszkała, uczyła się i przyjaźniła się praktycznie z tymi samymi osobami, co Max. Wyruszyła w podruż troszkę później niż brat, ponieważ zdawała egzamin elementarny z walk. Wyniki miała wysokie. Spodkała się z bratem i głównymi bohaterami podczas rewanżu Maxa z Sonicą.
Charakter. Ariana jest miła, przyjacielska i ciepła dla przyjaciół. Łatwo jest ją zranić emocjonalnie, chociaż stara się to ukrywać. Nie umie się długo złościć, chyba, że ktoś jej zrobił coś naprawdę paskudnego. Troszczy się o brata, zresztą z wzajemnością. Bardzo lubi manamony, ale walki planuje zawsze przed ich rozpoczęciem.
Manamony.
Leefox.
Płeć. Samiec.
Zdolność. Nasienne serce.
Historia. Jest to pierwszy stworek Ariany, którego otrzymała od prof Sierry.
Charakter. Leefox jest radosnym leniuszkiem, który lubi sobie dobrze podjeść. Gdy tylko może, wygrzewa się w słońcu lub bawi się z przyjaciółmi. Lubi podkradać miód z uli lub słoików, jeśli jego trenerka akurad jakiś ma przy sobie.
Ataki. Uderzenie gałęzią-Batter branch, Fotosynteza-Photosynthesis.
Wstęp i prolog
Data publikacji: 2020-01-31 20:06:01
Witam! Tutaj będzie zamieszczane moje nowe opowiadanie. Wiem wiem, mam dużo takich, które już piszę, ale mam wenę na manamony, więc tutaj będziecie mieli to, co wylęgło się z mroku, znaczy cienia, albo, no, wiecie o co chodzi. Zapraszam do czytania.
Prolog.
Nad miasteczkiem Sirot wstawał nowy dzień. Eagale zaczynały wychodzić na łowy, Wormary zjadały liście, słowem, zwykły pożądek tego świata. Lucas wstał i przeciągnął się. Miał zostać trenerem manamon! Tego dnia! Ubrał się pospiesznie i zszedł na dół.
Perspektywa Lucasa.
Po tym, jak zjadłem śniadanie wziąłem wczoraj zpakowany plecak i wyszedłem na ulicę. Tata jak zwykle został zatrzymany w pracy. No cóż, ale Shadow organization sama się nie zniweluje. Poszedłem do laboratorium mojej siostry, prof Sierry. Została ona nowym profesorem manamon po tym, jak nasza matka, Murette wylądowała w szpitalu przez zatrucie jadem Delazzarda podczas wycieczki po kiarre. Gdy dotarłem na miejsce przywitała mnie Sierra.
Hej Luke! Zawołała entuzjastycznie potrząsając moją dłonią.
Noo, siemka siostra. Odparłem wchodząc do środka.
Ty pewnie po manamona? Zapytała się.
Taak. Powiedziałem zakładając ręce za głowę.
Wsumie, wszystkie startery zostały już wybrane, ale mam coś specjalnego. Sama go odnalazłam. To mówiąc podała mi Meganet.
Co to? Zapytałem.
Zobacz Odpowiedziała z tajemniczym uśmiechem.
kreepy pasta. Kosiarka
Data publikacji: 2019-05-08 20:59:17
To coś wymyśliłem wczoraj w szkole na przerwie, a pomysł zrodził się przypadkiem i zupełnie nagle. Wszystko przez opis hexbugs, a w nich kosiarka zagłady. Opis czytałem daaawno, ale teraz to rozwinąłem jakoś.
Jestem Paweł i opowiem wam o tym czymś, sam nie wiem, jak to nazwać. Teraz ukrywam się w piwnicy i mam nadzieję, że TO mnie tu nie znajdzie. Ale do rzeczy. Niedawno zepsuła się nasza kosiarka, a trzeba było zkosić trawę. Pojechałem z tatą do sklepu po nową kosiarkę. Po dłuższej chwili kupiliśmy dobrą kosiarkę wartą około 1000 zł za 499zł w przecenie. Gdy na nią spojżałem odrazu poczułem, że jest z nią coś nie tak jak być powinno. Na rączce zauważyłem jakiś wyryty dziwny znak. Po zakupie próbowałem jeszcze namówić tatę, żeby ją zwrucił. Niestety tata chyba nie czuł dziwności urządzenia i ze śmiechem powiedział, że kosiarka jest dobra i nie trzeba jej zwracać. Gdy przywieźliśmy ją do domu i nalaliśmy benzynę tata zkosił trawę. Dziwna rzecz. Kosiarka pracowała jakby mocniej niż powinna i jakby sama jeździła. Prawie nie wjechała na psa sąsiadów. Wtedy też tata zauważył że coś jest tu nie tak, ale z racji tego że było dosyć puźno zdecydował przyjżeć się temu jutro. W nocy nie mogłem spać. Gdy już odpływałem usłyszałem włączającą się kosiarkę i skowyt bólu psa! Zdziwiłem się i wyjżałem przez okno. To co zobaczyłem wstrząsnęło mną. Kosiarka jeździła po trawie, a obok niej leżał rozszarpany pies sąsiadów. Z kosiarki wystawały wielkie, zakrwawione ostrza, a po chwili demoniczna machina wjechała nam do domu. W mgnieniu oka zabiła rodziców, nie mogli się obronić! Tata strzelił do niej z wiatrówki, nic! Podpalił ją, nic, a ostrza stały w ogniu i łatwiej im było rozwalać drzwi w domu! Próbował odłamać jej ostrza, tylko pociął skórę na dłoniach. Wkońcu opadł z sił a diabelska machina go rozjechała i rozszarpała na krwawe strzępy swoimi ostrzami. W moich żyłach poczułem adrenalinę. Poszedłem do kuchni i wziąłem najwiękrzy tasak do mięsa jaki mieliśmy poczym zamachnąłem się na wystający kabel. Dziwne! Ostrze odbiło się od kabla, a demoniczna kosiarka zaczęła mnie gonić! Pobiegłem do piwnicy. Teraz tu siedzę i modlę się w duchu, żeby się wyłączyła. Do okoła mojego domu jest krwawe pobojowisko, a ja nic z tym nie mogę zrobić. Czy mi się tylko wydaje., czy kosiarka wjeżdża do piwnicy! Nieennieennieee! Muszę ucietghytghrdrfvggtytuyyyyyyyyyy!
Kreepy pasta. Szkoła.
Data publikacji: 2019-05-03 15:48:26
Witaj. Opowiem ci o pewnym sekrecie, ale proszę nie rób tego co ci teraz opiszę. Mnie się nie da uratować, ale ty masz jeszcze szansę. No więc. W każdej szkole jest jakaś piwnica, strych czy pomieszczenie bez klamki, które gdy zapytasz się kogoś o nie albo odpowie wymijająco, albo że nie wie. Możesz się tam dostać jeśli zrobisz to co ci teraz opiszę. Po pierwsze musiż iść tam w nocy o pełni księżyca. Po drógie weź ze sobą łom, nóż, trochę jedzenia i picia, ciepłą kurtkę i zapałki. Pod żadnym pozorem nie bierz telefonu! Gdy staniesz przed szkołą zauważysz uchylone okno z tyłu. Musiż przez nie wejść. Będzie tam straszliwie zimno, więc załuż kurtkę. Potem zbijaj każdą żarówkę w szkole i idź do miejsca o którym tu piszę i podważ łomem jego zamknięcie. Gdy się lekko uchyli a ze środka zacznie wiać wilgotne, zgniłe powietrze zastanów się czy napewno chcesz tam wejść, bo potem nie będzie już odwrotu. Gdy jednak wejdziesz wejście się głośno zatrzaśnie i zmieni w lity mur bez wyjścia. W środku będzie strasznie jasno. Musiż zbić łomem wszystkie żarówki które tam są. Spokojnie, odnowią się. Gdy zrobi się ciemno musiż naciąć skórę na prawej dłoni i pozwolić aby trochę krwi upadło na ziemię. Poczujesz straszliwe pieczenie i usłyszysz głosy, które będą wypominać ci wszystkie zło, do którego się dopuściłeś. Nie zatykaj uszu! Gdy to zrobisz sam będziesz jednym z tych głosów, a twój dom się spali, jednak wszyscy przeżyją i zapomną o tobie. Idź prosto i pozwul aby krew dalej kapała. Gdy zauważysz lekką poświatę ściśnij rękę którą skaleczyłeś i krzyknij najgłośniej jak tylko się da. Teraz pora na jedzenie. Głośno i wyraźnie powiedz. Pozwul, że złożę ci ofiarę. Potem dotknij skaleczoną ręką jedzenia i połuż je na ziemi. Zamykaj oczy! On nie lubi gdy się na niego patrzysz! Kolejny krok to wylanie picia. Zamknij oczy, znów skalecz dłoń i nakap krwią na napój. Rana wtedy sama się zagoi. A teraz, musisz radzić sobie sam. Dam ci ostatnią wskazówkę. Po złożeniu ofiary musisz mieć stale zapaloną zapałkę! Inaczej on cię zniszczy Ja tam byłem i szczeże tego żałuję. Nieeeeeeeeeeeeeontuidziehrtfhdhnjmhguyfrtehyn! Nie jest zadowolony że ci to powiedziajtfrhefjgfryefwdfsgthyjjjjjjj!
Taką kartkę znaleziono przy ciele Marcina M w jego zaciśniętej dłoni Marcin był pacjentem szpitala, gdysz miał połamane nogi i uszkodzone prawe płuco. Po znalezieniu kartki w szpitalu zrobiło się lodowato,
Kreepy pasta. Szkoła.
Data publikacji: 2019-05-03 15:48:26
Witaj. Opowiem ci o pewnym sekrecie, ale proszę nie rób tego co ci teraz opiszę. Mnie się nie da uratować, ale ty masz jeszcze szansę. No więc. W każdej szkole jest jakaś piwnica, strych czy pomieszczenie bez klamki, które gdy zapytasz się kogoś o nie albo odpowie wymijająco, albo że nie wie. Możesz się tam dostać jeśli zrobisz to co ci teraz opiszę. Po pierwsze musiż iść tam w nocy o pełni księżyca. Po drógie weź ze sobą łom, nóż, trochę jedzenia i picia, ciepłą kurtkę i zapałki. Pod żadnym pozorem nie bierz telefonu! Gdy staniesz przed szkołą zauważysz uchylone okno z tyłu. Musiż przez nie wejść. Będzie tam straszliwie zimno, więc załuż kurtkę. Potem zbijaj każdą żarówkę w szkole i idź do miejsca o którym tu piszę i podważ łomem jego zamknięcie. Gdy się lekko uchyli a ze środka zacznie wiać wilgotne, zgniłe powietrze zastanów się czy napewno chcesz tam wejść, bo potem nie będzie już odwrotu. Gdy jednak wejdziesz wejście się głośno zatrzaśnie i zmieni w lity mur bez wyjścia. W środku będzie strasznie jasno. Musiż zbić łomem wszystkie żarówki które tam są. Spokojnie, odnowią się. Gdy zrobi się ciemno musiż naciąć skórę na prawej dłoni i pozwolić aby trochę krwi upadło na ziemię. Poczujesz straszliwe pieczenie i usłyszysz głosy, które będą wypominać ci wszystkie zło, do którego się dopuściłeś. Nie zatykaj uszu! Gdy to zrobisz sam będziesz jednym z tych głosów, a twój dom się spali, jednak wszyscy przeżyją i zapomną o tobie. Idź prosto i pozwul aby krew dalej kapała. Gdy zauważysz lekką poświatę ściśnij rękę którą skaleczyłeś i krzyknij najgłośniej jak tylko się da. Teraz pora na jedzenie. Głośno i wyraźnie powiedz. Pozwul, że złożę ci ofiarę. Potem dotknij skaleczoną ręką jedzenia i połuż je na ziemi. Zamykaj oczy! On nie lubi gdy się na niego patrzysz! Kolejny krok to wylanie picia. Zamknij oczy, znów skalecz dłoń i nakap krwią na napój. Rana wtedy sama się zagoi. A teraz, musisz radzić sobie sam. Dam ci ostatnią wskazówkę. Po złożeniu ofiary musisz mieć stale zapaloną zapałkę! Inaczej on cię zniszczy Ja tam byłem i szczeże tego żałuję. Nieeeeeeeeeeeeeontuidziehrtfhdhnjmhguyfrtehyn! Nie jest zadowolony że ci to powiedziajtfrhefjgfryefwdfsgthyjjjjjjj!
Taką kartkę znaleziono przy ciele Marcina M w jego zaciśniętej dłoni Marcin był pacjentem szpitala, gdysz miał połamane nogi i uszkodzone prawe płuco. Po znalezieniu kartki w szpitalu zrobiło się lodowato,
trollpasta. Dziwne życie cz7
Data publikacji: 2019-04-17 21:17:46
obudziłem się i oczywiście zerknąłem na rowerek aby sprawdzić godzinę. Brak. Że co? Jeszcze raz spojżałem. Brak. Naprawdę, niemogę! Wyrzęziłem co ciekawe z tródem. Wkońcu gdy wstałem musiałem iść do kibla. Ale zamiast kup wyleciały mi kolejne paczki! Wyjąłem je i ukryłem w piwniczce, potem włączyłem kompa i napiłem się obrzydliwej jak żygogównomoczokrwiocoś hiperrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrealistycznej khrrhfrfhrfhrfhrhfrhfrhfhrfhrfhriiiiiiiiiiiii! Potem zacząłem rozpakowywać paczki. W jednej była klatka. Otworzyłem ją, w środku były wróżki! Natychmiast je usmażyłem i zjadłem, wyborne! W sosie z 2 ogonków myszek i 8 łapek świnep poprostu códo! W klatce był przycisk generrrrrrrrr, który generował wróżki, nareszcie mam co jeść! Rozpakowałem drógiepudło, niestety w środku był dobry komputer, po co mi takie coś! Który rozdeptałem! Że co? On, on, on zkisł? Jak what what jak! W kolejnym pudle były znowu tv i sbp. Rozwaliłem to w oka mgnieniu, ze śmieci wylazły pazurkorobale! Zjadłem je natychmiast! Co za zgniły smak! Jak zombie! Łłłłłłłłłłłłłeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee! Otworzyłem kolejne pudło. W środku były drzwi do mojego pokoju. Whahahahahat! Rozbiły się jak szkło, a były z gumy do żucia what! Następne pudło zawierało kupę w puszkach 500ml, na co mi to! Wywaliłem, a to wybuchło jak granat! W kolejnym pakunku były, pchły na wifi oraz okruszki po chlebie z nfc cogdziejakczemuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu! Rozerwałem ostatnią kopertopaczkopudłopapierofoliotaśmę. Tam były słochafky. Co to są słochawky? Podłączyłem pod gniazdo atomowe, ale zaraz zaraz zaraz! Ja nie mam gniazda atomowego! Tak się zdziwiłem, że asz zjadłem kawałek papieru i przez sekundę czułem się jak królik! Co za uczucie beznadzieji. Podłączyłem słochawky do gniazda zapalniczkoradiotelefonogazowodowężogumowostudniopąpopralkomikrofalopiecopiekarnika. Z ich ust jakich ust? Wypadły miękkie gubany. Zchowałem je do paczki po kuponach na guwno za jedyne 66zł, podwyżka asz plus555555555550procent! Potem pojechałem do serwisu. Stała tam skała, która wywaliła nogi jakie nogi? Na stolik i żarła jabłka, na przeciw jej siedziała rozgotowana pieczarka ubrana w spodenki kąpielowe cooooooooooooooooooooooooo? Po powrocie zjadłem jeszcze kilka wrużek i wypiłem hiperrrrealistycznejyyyyyyyyyy khrwwi z butelki, sprawdzam godzinę. Gówniana! Żeco? Zapytałem się samegosię i pojechałem do serwisu. Był tam płaczący w kapturze bombelek gazu z bąka. Żecocoiciicococococ! Jęczałem i po powrocie ciężko zwaliłem się na łużko asz to zaryczało z bólu, a godzina bo sprawdzałem była -6:minus0.
trollpasta. Dziwne życie cz6
Data publikacji: 2019-04-14 21:25:38
Obudziłem się i sprawdziłem godzinę. 000000000000,00000000000razy4ruwnasię678.
Tego jeszcze nie było! Wrzasnąłem i w ataku szału rozerwałem na pół pluszowego misia, z którego wypadły grzanki. Zjadłem jedną, ale była pluszowa i śmierdziała moczem psa.
Co to za ochydny smak! Wrzasnąłem i zwymiotowałem. Ku mojemu zdziwieniu zamiast wymiocin z moich ust wyleciały. Nowe ps4, telewizor, książki i płyty winylowe, a nawet 1 gramofon marki bla bla bla!
Niema firmy bla bla bla! Wrzasnąłem i podarłem książki. Wszystkie nosiły jeden tytuł. SBYW czyli Stare Buty Yesteś Włosem. Jedną książkę sobie zostawiłem. Po chwili rozerwałem pudło gramofonu. Wyglądał on jak papieros z tależem z mikrofali pobrudzonym jeszcze serem i cebulą. Na rurce był neonowy napis Ceba!
Podłączyłem to coś do wodociągu, jak to ma działać! Wsadziłem dołączoną płytę na tależ i się ubrudziłem serem. Po wciśnięciu start usłyszałem szum płynącej wody a zachrypnięty głos zaczął jęczeć z głośnika, którego nie było whaaaaaaaat! Jak to działa! A oto tekst piosenki.
Jeeeeeeeej smaaaaaaaaak, jeeeeeeeej wyyyyyyygląąąąąąąąąąd, jeeeeeeeej zaaaaaapaaaaaach, jeeeeeeeej twaaaaaaarz. Ceeeeeeebaaaaaaa moooooojaaaaaaa. Ceeeeeeeeeeebuuuuuuuuuuuulaaaaaaaa moooooooooojaaaaaaaaaaaa. Po chwili złamałem płytę i rozpakowałem ps4. To tylko po pudełku przypominało ps4, było to SBP87654321, czyli Stary Banan PRO! Odpakowałem telewizor, był zrobiony z gumek recepturek! Podłączyłem go do instalacji gazowej i wsadziłem wtyk SBP do niego. Były tam 3 gry. Myszkamiky jedz guziky, dziki uyjtrdgyrytgfh i dżudżadżedży. Odpaliłem pierwszą. Chodziło w niej oto, że jesteś myszką miki i żresz guziki. Asz eksplodujesz! Dróga to strzelanka, ale strzelasz z bicza! Ostatnia to gra podobna do CP, ale grasz z ytrgefg czyli z kaczką kwaczką kwa kwa kwa, która zawsze wygrywa. Ponadto masz tam tylko 2 minigry. Przegraj oraz daj się pokonać. Rozwaliłem to o podłogę. Potłukłem resztki i połamałem. Na tv były 3 programy i 2 gry. Programy. Ceba, serial rodziny cebul, Tata Ceb, Mama Cebe i syn Cebus,
Radyjko, dziwne stacje radiowe np first fm o częstotliwości 444,4, nadawali na niej muzykę serwisową, w jej takcie widać było hiperrealistyczną khrrewwewewewew, Mykhrefw 546,3 czy ceba fm 1000,1.
Jak działa czajnik. Pokazywali w niej kiepsko opsługującego czajnik mężczyznę, który rozlewał z niego wodę a na końcu zaczął płakać i rozwalił czajnik o podłogę, z której wylazły żółwie Frankliny, które on zjadł.
Potem sprawdziłem gry.
Przegraj2,
daj się ograć2!
Roztrzaskałem to, znaczy pozrywałem. Potem posłuchałem płyt. Każda była dziwna, ale o tym potem. Potem pojechałem do serwisu. Był tam stary dom ze sprzętem, wziąłem wszystko. Potem wruciłem i sporządziłem listę płyt z opisem.
Rwtwrwmryk, płyta z audycją z ceba fm w kiepskiej jakości, w tle słychać khreweeeew.
Wróż, muzyka serwisowa1.
serwice, muzyka serwisowa2.
Żryjtemyszkoguziki, let's playe z gier na sbp i tv marki serwis.
Potem jeszcze raz pojechałem. Zamiast domku musiał by być pusty! stało krzesło które rozmawiało z kimś przez telefon. Szybko odjechałem i po powrocie usmażyłem wróżki. Ochydnie smakowały, ale ich skrzydełka, rączki i nóżki były wyśmienite, szczegulnie wyborne były rączki. Po jedzeniu rozpakowałem sprzęt. Było tam.
*5konsol SBP zniszczyłem je w pudełkach,
*4telewizory jak powyżej, rozwaliły się i spleśniały jakim códemmm!
Odpaliłem kompa i napiłem się hiperrrrrrrrrrrrrrrrrealistycznej khhhhhrhhrrrhrhrwwwfwfwfwfwfwiiiiii!
*kanapka z bluetooth what! What! Whaaaaaaaaat!
*coca cola z bluetooth cooooooooooooooooooooooo?
*spleśniały grzyb z wi fi poco poco poooooocooooooooootoooooooo!
*resztki z obiadu z nfc jak to możliwe! To jest niedorzeczne!
Pojechałem jeszcze raz do serwisu. Był tam piec gadający przez skype i jajko które chichotało i kupowało sobie kurtkę i szalik what what! Whaaaaaaaaat! Zapytałem głowy na kierownicy co to, odpowiedziała że obraziła się i muszę jej jakoś wynagrodzić rozłożenie, dokręciłem jej radio i powiedziała przez głośnik radia jaka leniwa, że to dziwactwa. Wróciłem i zapomnianego przez świat zabawkowego pieseła w mogiłce pod domem pochowałem ze łzami.
Potem położyłem się przedtym sprawdzając godzinę. 44,652.
trollpasta. Dziwne rzycie cz5
Data publikacji: 2019-04-09 18:47:59
Obudziłem się i sprawdziłem godzinę. 2:552.
Takiejgodzinyniemachcęwreszcieżyćnormalnie! Wrzasnąłem na jednym dchu ze łzami w oczach.
Niebędziesz ha ha ha ha ha ha ha ha nie nie nie nei! Śpiewał komputer zjadając za pomocą kratek znaczy wsysając resztę klopsików i kubusia z lodówki. Po chwili jego obudowa zrobiła się czerwona.
Łeełłłłłeee! Wrzasnął i z jego kratek wytrysnęły metalowe żygi. Sprzątaj to! Wrzasnął.
Ty nabrudziłeś, więc sam sprzątaj! Wydarłem się na niego kładąc na nim szczotkę.
To ty masz sprzątać! Ryknął i zrzucił szczotkę z taką siłą, że udeżyła go w obudowę i z głośnym trzask złamała mu bok.
Aauauauauauauaeaueaueaeuaueaueaueaueaueaeuauayeaeuaeuaeaeaieoaeaeyaraueaueaueuaeuae! Wrzeszczał. Wkońcu jakoś się naprawił i posprzątał wysługując się moim zabawkowym piesełem kupionym na bazarku za 3,99zł. Po sprzątaniu pieseł eksplodował, a z jego środka wypadły myszki miki, świnki peppy i wyleciały wróżki, które odrazu z wrzaskiem przerażenia uciekły.
Byłem głodny, a myszki zaczęły piszczeć, zaś świnki chrumkać. Wkońcu nie wytrzymałem i je usmażyłem. Smakowały obrzydliwie, ale ogonki myszek i łapki świnek były przepyszne.
Potem włączyłem kompa. Niestety wytrysnęła z niego hiperrealistyczna khreeeeeef, a że chciało mi się pić napiłem się jej. Była ochydna.
Po wyłączeniu kompa wrzasnąłem na całe gardło asz zabolało.
Idę sprawdzić co z serwisem! Wywrzeszczałem i na rowerku pojechałem tam. Stał tam jakiś żelazny człowiek. Gdy mnie zobaczył powiedział.
Witam serdecznie wielkiego chrabiowładcokrólolordopanokniaziocesarzoprezydentowujtoburmistrzoszlachcicowielmożowładcę. Jestem z iron express i za jedyne 999999999999999999999999zł mogę pana przewieść pociągiem ironino do nibylandji.
Nie! Wrzasnąłem i rozkręciłem go na części. Z jego części zrobiłem silnik do rowerka, a nienaruszony łeb przykręciłem do kierownicy.
Dlaczego mnie rozłożyłeś, rozkręciłeś, rozebrałeś? Pytał co chwile. Wkońcu nie wytrzymałem.
Bo tak mi się chciało! Wrzasnąłem i wyłączyłem głos pokrętłem w jego języku.
Po powrocie zjadłem resztę świnek i myszek. Dobrze że oprucz obrzydliwych ciał było tam 16 łapek świnek i 20 ogonków myszek. Potem włączyłem kompa, a gdy wytrysnęła hiperrealistyczna khreewwwewewwew, napiłem się jej i wlałem do butelek. Potem wyłączyłem kompa kopiąc włącznik i sprawdziłem godzinę.
5555555:77777777.
Nieereeeeeeeeeeeee! Wrzasnąłem i pojechałem do serwisu używając świetnego, nowego silnika.
Na miejscu serwisu stał domek pełen wróżek, które mi zwiały. Zabrałem je i wsadziłem do piwnicy, żeby mieć co jeść. Potem położyłem się spać.
Będzie 6 albo 10 części.
rozdział 3
Data publikacji: 2019-02-25 19:10:15
na początek pare wyjaśnień.
Soultalk to dziwne urządzenie, które nie wymaga zasilania, najprawdopodobniej zasilane jest energią zaświatów. Służy do porozumiewania się z martwymi, jeśli mamy wersję plus możemy ich przyzywać. Soultalk jest bardzo żatkim urządzeniem, którego nie tworzą ludzie. Dużo wojen tylko o soultalk często się zdaża.
Przejdźmy do rozdziału.
Tylko jeszcze jedno. Soultalk plus uzyskujemy, gdy do soultalka wlejemy 5 kropli krwi, pozwoli to na orzywienie 1 osoby.
Rozdział3.
Perspektywa Chrisa.
Cześć! Zawołałem i zobaczyłem Striona.
A ten co tu robi? Zapytałem się.
Nie ważne śmiertelniku człowieczku! Ze śmiechem zawołał Strion.
Nagle zauważyłem soultalka w dłoni Dara. Wyrwałem mu go szybko.
Oddawaj ten soultalk! Wrzasnął wyciągając manipulator.
Ani mi się śni! Zawołałem strzelając. Impuls ugodził Striona w prawe ramię. Wrzasnął, poleciało kilka srebrnych kropli krwi. Po chwili zdrapał szklistą substancję jak kiedyś.
Zapomniałem o jego mocy. Weztchnąłem. A oni jeszcze go soultalkiem ożywili. No nic. Chiroshi, ja biorę Dara i Striona. Ty weź Daniela i Sev6na ok?
Dobra na luzie. Odpowiedział smok. Zszedłem z jego grzbietu i natarłem na moich przeciwników.
Perspektywa Aji.
Byłam przerażona! Na smoku do naszej kryjówki wleciał Chris, który na przywitanie odebrał nam Soultalk i postrzelił Striona, który szybko się uleczył. Zhowałam się za skałą która tam stała i ostrożnie czekałam co będzie dalej, wyciągając manipulator z kieszeni patrzyłam na smoka, po chwili strzeliłam z manipulatora w oko smoka.
Perspektywa Chiroshiego.
Nagle zobaczyłem jakąś dziewczynę, która strzeliła do mnie z za jakiegoś kamienia. Próbowałem uniknąć, ale strzał był zbyt szybki. Zostałem trafiony prosto w lewe oko. Poczułem piekący ból, a z oka wypłynęła krew.
Next będzie kiedyś tam.
Trollpasta. Dziwne życie cz4
Data publikacji: 2018-10-17 20:32:14
Obudziłem się, sprawdzamy godzinę! 6:66.
Eeee. Takiej godziny nie ma ale ok. Przyzwyczaiłem się. Odpaliłem kompa, ale tylko uświadczyłem hiperrealistycznej khrrwwwwwwwwwiiiiiii! Ty głupi pececie napraw się! Wrzasnąłem w jego włącznik.
Nie chce mi się. Powiedział debilny komp i zaczął tłuc się po domu.
Ja cie chyba zaraz rozwale ty diabelska machino! Wrzasnąłem tłukąc go śrubokrętem z osławionego zestawu z bobem. Skutek, śrubokręt w kawałkach, zarysowany pecet.
Zarysowałeś mnie! Wrzasnął ze wściekłością. Ty kretyński krecie! Wrzasnął i gdzieś wlazł.
Kurr idę sprawdzić serwis! Wyjechałem rowerkiem. Na miejscu serwisu stała dziwna statua z drzwiami. Otworzyłem je, z tamtąt wyszły kanapki i bułka w koronie.
Kanapki wy macie stać tu, ja będę grać z pasztetem! Wrzasnęła bułka i przyszedł jakiś pasztet który z bułką grał w karty. Odjechałem w drodze żygałem. Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeee! Ja, chcę, normalnie, żyyyyyyyyyyyyyć! Wrzeszczałem po powrocie do domu tłukąc wszystko miarką z zestawu z bobem.
Nie będziesz! Wołał ukryty pecet, a łuzżko głupio się śmiało.
Cisza! Wrzasnąłem i sprawdziłem godzinę. 666:00.
Kurrrrr what what what what what what what! Płakałem bo wypadł mi ząbek i udeżyłem się w rączkę auauauauauauauauaua! Jadę do serwisu! Ze łzami w oczach tam pojechałem. Stał tam człowiek który gadał frrrrrrrrreeeezer i prowadził jajko na smyczy. Wuruciłem do domu i walnąłem się na łużko.
Jednak ten kretyński mebel mnie zwalił. Odpaliłem peceta, hiperrealistyczna krewwwwwwwwwka! Znów pojechałem do serwisu, a tam kuchenka opowiada dowcipy jajku!
Mam kurde dość! Płakałem wracając do domu. Walnąłem się na łużko, zwaliło mnie, sprawdzam godzinę, 23:1222222!
Nie ma takiej godzihny! Jęczałem waląc się na łużko. Wkońcu poszłem spać!
Będzie next!
Trollpasta. Dziwne życie cz3
Data publikacji: 2018-10-16 17:33:45
Obudziłem się i z przyzwyczajenia sprawdziłem godzinę. Minus3:32.
Do jasnej ciasnej, takiej, godziny, nie, ma! Wrzasnąłem.
A założysz się że jest? Zapytało łużko. Ja tu chyba zwariuję! Zaryczałem wręcz. Po chwili dałem z kopa w komputer. Jajajałłła! Zawył z bóló zwiewając pod stół. Zjadłem kanapkę ze świnką morską. Bleeeeeeeee! Zwymiotowałem na peceta. Sprzątnij to kretynie! Nie chcę mieć w wiatraku żygów! Nie sprzątnę! Zobaczymy! Chcesz się załoożyć? No? Jednak go wyczyściłem oliwką dziecięcą i kremikiem. Napiłem się kubusia.
O kurrrrrr, obrzydlistwo! Wyplułem wszystko na łużko.
Czyść! Wrzasnęło. No nieeeeeeeeeeeee! Zajęczałem i wyczyściłem sprawdzając godzinę. 24:60. Do pioróna takiej godziny niema! Wrzasnąłem.
No nic sprawdzamy serwis. Pojechałem na miejsce na rowerku z myszką miki. Na miejscu butki stał barak. W środku że what? What? Whaaaaaaaaaat! Tam były widelce które grały w piłkę, łyżki to byli sędziowie a noże trenerzy.
Kurrrrrrrrr dość! Wrzasnąłem rozwalając barak i odjechałem.
Meczczczczx! Usłyszałem jeszcze tamte łyżki, widelce i noże. W domu pecet tańczył makarenę.
Przestań! Wrzasnąłem tłukąc go zygzakiem asz ten pękł. Nie chce mi się! Wrzasnął, więc go odpaliłem.
Hiperrealistyczna khrewwww! Znowuuuu! Wyłączyłem go i kopnąłem.
Daj mi spokój! Rozpłakał się i zwiał pod łużko.
Idę do serwisu! Wrzasnąłem mu w cd rom i pojechałem tam. Stała tam butka z barakiem! W środku były tańczące drzwi, śpiewające klamki i zamki grające na lirze korbowej, tamburynie i drumli.
Kurrrrrrr what! Wrzasnąłem wracając. W drodze sprawdziłem godzinę. 24:68. Nie ma takiej godzinyyyyyyyyyy! Wrzasnąłem kopiąc kompa który tańczył oberka i zwaliłem się na łużko z myślą o spaniu.
Złaź złaź weź to brudne brzuszysko! Wrzasnęło łużko i zwaliło mnie. O żesz ty! Wrzasnąłem na nie tnąc je nożykiem plastikowym od mojej ciastoliny play doh. Po chwili przestałem bo to kretyńskie łużko jęczało a co to za przyjemność walczyć z materacem? Mało tego nóż był plastikowy i nieostry! Potem odpaliłem kompa. Khrrrrrrewhhka! Hiperrrrrealistycznaaaa! Wrzasnąłem i dałem mu tak z kopa, że wywalił szklankę z kubusiem i oblał się nim.
Ale paskudztwo! Wrzasnął, a ja poszedłem spać czyszcząc peceta. Była godzina 25:00
Będzie next jak coś
Trollpasta. Dziwne życie cz2
Data publikacji: 2018-10-15 22:01:08
Obudziłem się o godzinie -0:611. Takiej godziny kur nie ma! Wrzasnąłem spadając z łużka. Przez przypadek usiadłem znów na pececie. Złaź ze mnie ty debilu! Wrzasnął gwałtownie zepchnął mnie na rowerek. Ty imbecylu! Wrzasnąłem na komputer i dałem mu z kopa. Auauauauaua! Zawołał uciekając pod łużko. Tym czasem ja pojechałem na rowerku do serwisu. Nic tam nie ma what whaaaaaaaat! Wrzasnąłem wracając do domu. Odpaliłem kompa, hiperrealistyczna khreeeewwwwww! Zawołałem, ale nagle zrobiłem się głodny. Niestety w lodówce były tylko klopsiki z nadzieniem kablowym. Że co? Zjadłem jednego. Smakował jak kupa psa. Popiłem to khrwiiiąąąąą, nic innego nie było. Ta khrewww była hiperrealistyczna oczywiście. Po posiłku zżygałem się na rowerek. Cużem ja uczynił! Rozpłakałem się czyszcząc rowerek. Następnie zerknąłem na zegarek. No ale ja nie mam zegarka "lol". Sprawdziłem godzinę na rowerku. 30:33. Kurrrrrrrr! Takiej, godziny, nie, ma! Wrzasnąłem dając z kopa w peceta tak mocno, że tamten asz pisnął z bólu. Że what? Jakim cudem komputer odczuwa ból? Nieważne idę zobaczyć jak tam z serwisem. Dojechałem, na miejscu serwisu stała mała butka. Zajżałem do środka. Wśrodku tańczyły stoliki a krzesełka grały na bembnach! What! What! Whaaaaaaaaat! Wrzasnąłem na całe gardło. Co się tu kurrrr dzieje! Powruciłem do domu, odpaliłem peceta. Hiperrealistyczna khrewwwwwwwwwka! Znów leci! Odepchnąłem peceta. W drodze powrotnej kupiłem napój kubuś play o smaku ścieków za jedyne 11111111zł. Ponadto kupiłem też kanapki z świnką morską. Wbiegłem do domu i zacząłem stukać w komputer moją lalką barbie którą znalazłem w szafie. Ta debilska lalka zwiała mi z domu. Meh.
Chcę pogadać na fejsieeeeeeeeeeee! Wrzeszczałem tłukąc peceta mojim zygzakiem z aut 3. Nie! Wrzasnął pecet. Eh. Muszę się przespać! Wrzasnąłem rzucając się na łużko.
Złaź! Powiedziało. Była godzina 40:0000000
Będzie cz3 jak będziecie chcieli
trollpasta. Dziwne życie.
Data publikacji: 2018-10-15 19:15:14
Byłem dzisiaj w serwisie. Instalowali mi windowsa xp, wcześniej miałem 10. Cieszyłem się że będę mieć xp bo to najnowszy windows jest. Odebrałem komputer. Włączyłem go a z ekranu wylał się wodospad hiperrealistycznej krwiiiiiii! i khreffffffff z klawiatury się wylała, hiperrealistyczna! Próbowałem zadzwonić do serwisanta, ale nie posiadam telefonu "lol" więc poszłem tam chociasz to było 999 kilometrów od domu mieszkam w Polsce a to było w Bezprawdziwiu. Przy wejściu przywitał mnie szyld o sprzedaży budynku what? Przeciesz poszłem tu wczoraj i było tu kilku ludzi! Wruciłem do domu moim rowerkiem na czterech kółkach z myszką miki dziwne że się tam zjawił i odpaliłem kompa. Chciałem posiedzieć na fejsie, ale powitała mnie hiperrealistyczna khreffffff! Postanowiłem rozbić komputer. Wyciągnąłem z szafy swój zestaw mały budowniczy z bobem i zacząłem nawalać plastikowym młotkiem, a ten się, złamał what! What! Co tu się dzieje! Miałem ochotę posłuchać muzy, ale to tródne jeśli nie masz głośników ani słuchawek. Wkońcu posunąłem się do ostateczności. Z szafki wyciągnąłem moją wiertarkę na baterje i próbowałem przewiercić peceta, ale plastikowe wiertła się połamały a urządzenie przegżało. Nieeeeeeeeeee! Wybiegłem z domu zabrałem tylko myszkę miki pluszową i wierny rowerek. Jechałem do tego serwisu. Weszłem do budynku, ale go tam nie było tylko kontener i kawałek mórku kto go zburzył! Wypadłem z tamtąt i odjechałem z zawrotną prętkością 2km/h. W domu odpaliłem peceta, a zniego wyleciała hiperrealistyczna khrewwwwwwwww! Dosyć! Z lodówki wyjąłem mojego lubisia i rzuciłem nim w obudowę. Rozpaćkał się a komputer wrzasnął nieeeeeee! Że what? Jak wrzasnął? A nie to ja wrzasnąłem, pozbyłem się kolacjiiiii! W amoku zacząłem rzucać w stacjonarkę wszystkim co w ręce wpadło. Bajeczkami, obrazkami, portfelem, maskotkami. Itp itd. Gdy się narzucałem na zegarku była godzina 25:71. Co? Takiej godziny nie ma! Ale ją widzę! To jakiś koszmar! Nagle zobaczyłem jak za drzwiami latają wróżki. To niemożliwe! Ale je widać! W akcie rozpaczy usiadłem na komputerze a ten mnie zrzucił i wrzasnął. Zejdź ze mnie głupku! Jak ty mówisz! Normalnie! Komp se poszedł obrażony pod ścianę. Mam dość. Idę do przedszkola! Po 5 minutach byłem na miejscu. Pani kazała dzieciom wracać do domu. What what what? Po powrocie chciałem zjeść lubisia, ale jest rozpaćkany na kompie. Jeszcze widać plamy. Nie miałem co robić więc poszłem spać.
Zrobię część 2 jak będziecie chcieli heh.
Moja 2 kreepypasta. Smartfon.
Data publikacji: 2018-10-14 18:20:19
Zepsuł mi się smartfon. Każdemu się to mogło zdażyć prawda? Co prawda był to jeden z mocniejszych modeli, ale stary. Z mamą poszliśmy do sklepu po nowy telefon. W oko wpadł mi pewien dziwny telefon marki htaed o modelu sedah lleh3. Był czarnym telefonem o metalowym tyle z fajnym logo pokazującym strzałkę z uśmiechem. Kosztował 500zł, a jego parametry były zachęcające. 256gb pamięci z kartą msd do 3tb, dual sim, 8gb ram itd. Gdy go odpaliłem pojawił się na moment napis htaed. Po chwili przeniosło mnie do ekranu konfiguracji. Niebyło by w tym nic dziwnego, gdyby nie straszna czcionka tego okna. Czarna w małe diabły. Poza tym był tam dziwny przycisk live i inny lived. Gdy telefon został skonfigurowany, launcher nie wyglądał wcale dobrze. Był krwiście czerwony, a napisy na nim zdawały się pokrywać cieniem. Prucz standardowych appek były tam.
Live, lived, oraz pare innych. Telefon ponadto zachowywał się normalnie z wyjątkiem. Każdy sms, każdy mail który nim wysyłałem miał załącznik htaed, lleh, sedah.jpg, znaczy jeden z tych plików. Nieraz były to pliki lived.apk i live.apk. Wkońcu coś mnie tknęło. Wysłałem sam do siebie maile. Plik lleh.jpg przedstawiał związanego i pobitego człowieka z wyciętym na ubraniu napisem lleh ot og.
Plik htaed.jpg był obrazkiem związanego i pobitego psa z napisem htaed ruoy na obroży.
Plik sedah.jpg to demoniczne stworzenie trzymające w dłoni kartę z napisem eid tsum uoy.
Nagle wpadłem w panikę. Przeciesz te napisy czytane od tyłu znaczą, go to hell, your death i you must die!
Przeraziłem się i nawet nie chciałem sprawdzać plików lived.apk i live.apk, znaczy to przeciesz devil.apk i evil.apk!
Jednak jakaś siła zmusiła mnie do zainstalowania tych aplikacji. Do dzisiaj tego żałuję. W live były zdjęcia związanych moich znajomych bez głów, w lived ja sam bez głowy. Po chwili usłyszałem za sobą złowieszczy śmiech i poczułem zimny metal na gardle. Myślałem że to będzie mój koniec, ale ta osoba powiedziała.
Rób to co każę a nic ci się nie stanie!
UUtraciłem kontrolę nad swoim ciałem. Robiłem straszne rzeczy. Teraz mam kontrolę. On zostawił mnie tylko po to, żebym mógł to napisać. On tu idzie nieeeeee! raryttaufgnkurfwerwfgreg!
kolejna trollpasta, bardzo beznadziejna. A.txt.
Data publikacji: 2018-10-14 15:34:53
Błędy są celowe!
Poszłem dzisiaj do szkoły ale pani jola dała nam płyty sidi na nich byly pliki a.txt w nich pisało gomg tak się przeraziliśmy że asz nic niezrobiliśmy do klasy przez okno wleciał kamyk który zaczął gadać ludzkim głosem niewierni gińcie przeraziliśmy się bo kamyk był biały zwialiśmy przez okna z ciastoramy które były nieszczelne dziewczyny poszedły na ulicę 6:66 na zegarku była godzina 6.66 miałem 666nieodebranych połączeń w mojej nokii 3310 i 666smsuw poszłem do domu ale upadłem ze strachu zapomniałem że mieszkam w internacie szkolnym dałem se spokuj i zjadłem japko kture dała mi krulewna śnieszka potem niepamientam co było dalej strzeszcie sie pliku a.txt on to wszystko wywołuje!
Ps. Jak coś będę pisał też kreepy fan pasty ale narazie daje tą trollpastę.
a teraz trollpasta, czyli historia pisana głównie dla śmiechu. Szkoła.pl.
Data publikacji: 2018-10-13 23:48:47
Odrazu na wstępie. Błędy tutaj popełnione są celowe!
Pierwszy dzień nowego roku szkolnego. Trzeba plecak kupić, zapakować, a nie to co teraz. Oglądałem sobie rużne rzeczy. Nagle moje okno się potłułkło, i wleciał przez nie cukierek! A nie to jednak pendrajw. Próbowałem go zjeść, ale smakował jak plastik. Wsadziłem go w mojego starego portwela, a ten cham się podarł! Wkońcu pen wylądował w moim pccie z dosem. Wyskoczyło mi okno znapisem szkoła.pl! Z ekranu wylał się potop odpaduw! Poszłem przerażony do kuchni, ale tam tylko mikser tańczył po stole bryzgając owocami. Narobiłem takiego wrzasku, że asz się obudziłem! Jak tak można poprostu! Gdy znów weszłem do pokoju, komputer wyświetlał napis szkołaszkołaszkołaszkołaszkólaszkóoła.hyyhyhx. W akcie rospaczy rozbiłem tego kompa i ugotowałem go, ale ten debil nadal wyświetlał te napisy! Mam dość. Wywaliłem kompa za okno, teraz nie mieszkam w mojej piwnicy, a w szkolnej piwnicy
Gdy tam sie przeniosłem zamarłem z przerażenia. Nie zabrałem smartfona z androjdem 1!
Psamientaj o stroce szkoła.pl!
Ps. To moja pierwsza trollpasta heh.
Moja pierwsza kreepypasta z gatunku moich ulubionych, czyli dziwne pliki! Przedstawiam, nvda.exe!
Data publikacji: 2018-10-13 17:08:53
Dzień jak co dzień. Wracam ze szkoły, rzucam plecak na łużko, zjadam obiad i włączam komputer. Nagle moja nvda powiedziała. Dostępna jest aktualizacja z wersji 2018.3 do wersji 2018.6.6.6. Pobrałem ową aktualizację, podczas instalacji pojawiło się małe okienko. Aktualizuję, proszę czekać. Po jakimś czasie nvda się zrestartowała i wyskoczyło okno z napisem witaj w nvda 2018v666! Wrzasnąłem, bo to było nagle i tak głośne że słuchawki prawie się spaliły.
Po drógie tam pisało 666, a wiecie raczej co to oznacza. Próbowałem usunąć i z downgradeować tą piekielną wersję, ale na stronie nvda-project.org przekierowało mnie na stronę nvda666.dewils.com. Tam dało się pobrać tylko tą nvda 2018v666. Na stronie nvda.pl było to samo! Nawet mój ulubiony link exe.nvda.pl nie działał jak powinien! Po chwili przypomniałem sobie o moim pendrive. Wziąłem go i podłączyłem. Gdy uruchomiłem plik nvda.exe portable samoistnie się zupdatowało do tej przeklętej wersji! Po chwili samoczynnie do wszystkich znajomych zaczęły mi się wysyłać wiadomości nienawidzę cię666. Mało tego do wiadomości dołączony plik 666.mp3 i nvda.jpg. Mptrójka to było piekielne logo. Gdy go odsłuchałem straciłem przytomność na godzinę. Podobno w jpgu byłem ja z straszliwym wyrazem twarzy, a nad moim czołem widoczne było okropne logo! Potem nie pamiętam co się stało, ale cały mój dom był wypisany w znajome cyferki w braillu, a mało tego komputer był spalony! Nagle, obudziłem się. To był tylko sen? Z rozmyślań wyrwało mnie logo i walenie do drzwi,
Rozdział 2
Data publikacji: 2018-10-02 17:37:50
Perspektywa Juana.
Zamieżamy odnowić Devil Crystal Planet. Odezwał się Dar po chwili lotu. Wogule ukradliśmy jakiś samolot i do tego użyłem kilku baterji. Po jakimś czasie wylądowaliśmy przed starym, zniszczonym budynkiem. To tutaj 10 lat temu Chrisek zabił jednego z demonów rasy Hardlis moif, a to znaczy tfardy duch i to jest prawda. Ta rasa regeneruje rany za pomocą zdrapywania srebrnej powłoki z tych ran! Ogonów to oni nie mają, ale nadrabiają to możliwością lewitacji bez rękawów, ciekawym wzrokiem i możliwością obrotu głową o 360 stopni. Teraz chcieliśmy.
1. Porozumieć się z jego to znaczy tamtego demona duchem.
2. Odzyskać Bottle devil abym ja odzyskał ogon a Dar, no cuż. Umówmy się tak, że powiem wam tylko część, czyli Dar stracił rękawy i właściwie całe ręce przez Ullmona!
Po chwili ja znalazłem małą butelkę, zawierającą miksturę którą kiedyś się robiło do leczenia ciężkich ran. Wypiłem kilka łyków i Dar też. Po chwili poczułem że ogon odrusł, a sztuczne ręce Dara odpadły, bo wyrosły nowe.
Nareszcie! Ryknąłem dla próby niszcząc ogonem stary generator energetycznego sznura. Na ziemi była zaschnięta krew tamtego demona, którego zabił chris. Gdy znaleźliśmy soultalka, zadzwoniliśmy do niego i zaczęliśmy rozmowę z tamtym demonem.
Nareszcie jakieś demony chcą mnie zobaczyć! Ryknął zjawiając się u nas. Znaczy 2 demony, cyborg, mutant i nmniam mniam. Człowiek!
Potrzebujemy pomocy z Chrisem. Powiedziałem spokojnie.
A to wam pomogę, tego gościa nie nawidzę. Powiedział.
Mamy dla ciebie nowe ciało tymczasowe. Dodał Daniel pokazując mu coś, co zrobiliśmy w ukryciu. Przypominało to jego dawne ciało i było tym, tyle że zregenerowanym.
Umowa stoi! Krzyknął wstępując w ciało. Nagle pośród nas wybuchnął impuls z manipulatora.
Chris! Wrzasnął nowo narodzony z umarłych. Czuję go!
Strion, tak myślisz? Zapytałem się demona. Jego imię znałem z pewnego wykładu którego udzielał, a wtedy temat tegosz brzmiał. Jak pozbyć się Kuoromdisa!
Napewno! Ryknął i plunął jadem.
Rozdział 1.
Data publikacji: 2018-09-20 15:17:12
Alarm w sklepie wył, ale miałem to gdzieś i uciekłem z miejsca zdażenia. Co prawda goniła mnie policja, ale ja i tak byłem szybszy. Po chwili rozwinąłem łuskowe rękawy i zacząłem lewitować. Po 17 minutach byłem na miejscu. Była tam Aya, Daniel, Dar i Sev6n.
A teraz może kilka informacji o mnie? Nie nawidzę Chrisa, nie jestem człowiekiem tylko jednym z przedstawicieli pewnej rasy demonów, moja rasa to Murgus Moicis, a w języku demonów znaczy to zabujca dusz. No i ja jestem właśnie jednym z tej rasy. Czym się rużnię od człowieka? Miałem długi ogon z kolcami, ale ten debil Ullmon mi go odciął i wtedy nie mógł się zregenerować. Co z tego że demony mają magię. Nie miałem czasu na leczenie i przypłaciłem to źle zrośniętym ogonem. Tym to tylko mogę sobie pomachać. Na nim jest tylko 1 kolec i to dosyć tępy! Od łokci do nadgarstków mam łuski, które mogę rozwijać i lewitować dzięki temu. Moje dłonie mają po 6 palców, a moje oczy widzą nawet w nocy. Poza tym mam specjalny system wykrywający żywych za pomocą receptora dusz w moim sercu. Znaczy w tym co wy nazywacie sercem. My to nazywamy Orgilah, czyli rdzeń. To tyle o mnie? Aha. Potrafię pluć jadem oraz wsysać coś jak czarna dziura.
Aya jest człowiekiem, jedynym który jest nawet nawet jeśli chodzi o tą okolicę, ale nie raz mam takie dni że mam ochotę ją zjeść. Dar to jest przedstawiciel tej samej rasy demonów co ja, a Daniel jest zmutowanym psem którego tak zmodyfikowano że ma co prawda tors i ogon psa, ale jego głowa jest ludzka. Sev6n to cyborg którego kiedyś zrobiłem z pewnego człowieka. Jak przy tym wrzeszczał!
A więc, powiedziałem do nich, Aya mówi że znalazła Chrisa!
To chyba on. Odpowiedziała z przestrachem pokazując nam navi key.
To, jest, Ullmon! Wrzasnąłem i walnąłem ją w twarz. Ale on też się nada. Mruknąłem lecząc jej rankę.
Naprawdę? Zapytała oddychając z ulgą.
Po pierwsze, przestań się tak bać, jesteśmy kolegami. Powiedziałem. A po drógie, konsultuj się z nami zanim zwołasz zebranie! Dodałem.
Wiem, ale wy jesteście tacy, żądni władzy. Spuściła wzrok i wyjęła navi key który kiedyś z furji zniszczył taki jeden człowiek.
Perspektywa Chrisa.
Ja i Chiroshi byliśmy już za miastem. Teraz śledziliśmy pewną grópkę. Dwóch demonów, kobietę i cyborga. A no i pewnego mutanta który powstał przez pewną kobietę która ledwo żyła, i tak żyła 185lat i jej ukochanego psa. Powstał wtedy Daniel, który zwiał po 3 latach i błąkał się po lasach.
Plan jest taki. Zawołałem w myślach. Musimy zadzwonić do Ullmona, on zna tego większego demona z zdeformowanym ogonem. A potem zobaczymy. Syknąłem i strzeliłem z manipulatora w sam środek grópki.
Prolog.
Data publikacji: 2018-09-19 17:13:51
10 lat po części I.
Perspektywa Chrisa.
Wstałem z łóżka i odrazu przyszła mi do głowy pewna myśl. Czy, może zadziałać! Pomyślałem i zawołałem Chiroshi'ego. Myślę, że możemy zrobić to co chcieliśmy 5 lat temu.
Niby jak? He? Zapytał się przechylając głowę. Niestety groźną minę psuł kawałek mięsa w pysku.
A tak. Odparłem streszczając mu myśl.
Czemu nie! Wrzasnął połykając nagle śniadanko i siłą wpychając mnie na swoje plecy.
To nie było w planie! Zawołałem do niego i sprawdziłem godzinę. Hah. 4,51. Idealna pora na to co zrobię!
Perspektywa Juana.
Podobno 10 lat temu pewna grópa Motion Protectors zniszczyła devil crystal planet, dzięki czemu potworów ubywa. Jednak ma to swoje minusy, np ja nie mogę odzyskać starego ogona i muszę zadowolić się tym zakręconym ogonkiem. Moja działalność przestępcza jest zagrożona, a ja musiałem zabić tego człowieczka. Inaczej będą problemy. Pomyślałem gdy nagle zadzwonił mój Brainphone. Dzwoniła Aya.
Czego? Zapytałem szorstko.
Odkryliśmy ślad! Wrzasnęła. Ślad Chrisa Molgesa, jednego z dziesięciu z mp!
Ta. Odparłem dodając. Jeśli to prawda, ok. A jeśli nie, będę miał obiadek.
Tak w w w wiem. Odparła a ja zjadłem telefon po chwili go wypluwając.
Meh. To 12342354432 raz w ciągu tygodnia! Pomyślałem poczym założyłem maskę i wybiegłem z domu. Musiałem załatwić jeszcze jedno. Po chwili rozbiłem gablotę w sklepie i porwałem zapas baterji.
epilog
Data publikacji: 2018-04-17 16:57:59
Więc to była moja historia. Kuoromdis i reszta żyli, ich smoki były zdrowe a świat ocalony. Pomyślałem wstając od stołu. To co wam opisałem jest tajemnicą. Jest pewna klątwa. Jeśli się zawoła pewnego ducha, nazywa się on Looooolkooooll, to on przyjdzie i wymazuje pamięć.
rozdział 4
Data publikacji: 2018-04-17 16:53:49
Kuoromdis, algeris i Ullmon próbowali w panice połączyć odłamki kryształu, jednak było to niemożliwe. Kamień pękł na tysiąc kawałków, niektóre znikły, i wtedy przypomniałem sobie dlaczego tak się stało. W TEN dzień nie mofgłem nikogo zabić a ja to zrobiłem dwókrotnie! Jedyne wyjście. Pomyślałem rozpalając ogień. Wskoczyłem w płomienie i zginąłem. Dzięki temu dokonało się to, co się dokonać powinno. Chiroshi oszalał i zniszczył cały budynek, Widziałem to jako dusza. Jedynie Kuoromdis przeżył i jego smok żył ale utracił oczy, ogon i miał ranę na plecach bez łusek wielkości metr na 2 metry. Kuoromdis w panice uciekł, a Chiroshi spokojnie wyciągnął moje szczątki i komputer rzeczonego naukowca, potem zaczął gromadzić zioła i ożywił mnie ale nie wiedział że to tylko przyspoży światu udręki. Ożyłem i natychmiast moje serce zapełniło zło. Moje oczy zrobiły się czerwone, a zęby wampirze. Teraz pragnąłem tylko jednego. Zabić wszystkich! Moja dusza jednak a przynajmniej ta dobra część nie znalazła się w ciele i obserwowała to, co się działo. Wkońcu zamknąłem ją w krysztale tak jak poprzednik aby ją puźniej wykożystać.
500 lat później.
Zniszczyłem ponad 5 planet, a moje kły ociekają krwią. Żyję tak od tych 500lat przez Chiroshiego, którego zabiłem, a duszę ukryłem w krysztale. Następnie ożywiłem zło zawarte w nim i teraz byliśmy tacy sami. Wkońcu przypadkiem nadknęliśmy się na Kuoromdisa. Jego smok miał sztuczny ogon i oczy. Podlecieliśmy i zabiliśmy ducha walki w smoku wydłubując mu kamery i odrywając ogon a następnie rozbijając je. Kuoromdis się uratował, smoka też, a potem zniszczył moje ciało mieczem, dzięki temu moja kara się skończyła, dobre cechy do mnie powróciły tak samo do Chiroshiego, zło zostało naprawione i zapomniane przez cały świat. Koniec ale jeśli będziecie chcieli zrobię II część. Komęttować!
Rozdział 3
Data publikacji: 2018-03-30 21:56:26
Lecieliśmy dalej do wieży Ullillong. Jednak nagle za nami pojawił się TEN dziwny stwór. Przybrałem postać pierwotną. Pazury wysunęły mi się z rąk, kły z ust, a z pleców skszydła. Z rykiem wbiłem mu pazury w serce i wyjąłem je. W tym czasie Chiroshi odgryzł mu głowę i rozbił ją o mór. Tamten jakoś dalej żył, wyciągnął manipulator i odstrzelił Chiroshiemu głowę, która rozbiła się na dole. Ryknąłem z wściekłości i żalu poczym rozszarpałem wroga na strzępy. Pozatym spaliłem jego szczątki i zacząłem szukać resztek głowy smoka. Wkońcu znalazłem wszystkie części. Z płaczem zmieniłem się spowrotem i zacząłem nucić. Opuściła mnie masa energji, jednak dzięki prawu jeśli nie minęła jeszcze godzina można kogoś wskrzesić zrobiłem to ze smokiem. Potem udaliśmy się do wieży.
***
Jesteśmy. Oznajmiłem wkraczając do laboratorium. Kuoromdis podniusł głowę z nad komputera, a jego smok podszedł do wielkiej skrzyni i zapytał się nas czy jesteśmy gotowi. Byliśmy. Jednym ciosem zniszczył pudło i wyjął kryształ. Następnie rozbił go o kamienny stopień. Było po wszystkim. Zło zostało, co? Nagle zauważyłem czarne światło. Coś jest nie tak!
Rozdział2
Data publikacji: 2017-12-27 18:13:05
Gdy się ocknąłem, miałem jeszcze godzinę. Znajdowałem się w tym samym pomieszczeniu, ale na przeciwko
mnie stał ten nieczłowiek, teraz bez maski. Miał złotawą skurę jakby pomalowaną, dziwne, jakby kocie
uszy, puste oczy i coś w rodzaju pyska z kłami. Miał dwie pary rąk z pazurami.
Jak się czujesz? Zadrwił sobie zemnie wyciągając z kieszeni garnituru mały, czarny, metalowy krążek.
Tak. Odparłem i jakoś zniszczyłem energetyczny sznur, który mnie pętał. Gwizdnąłem, a po chwili mój oprawca
złapał się za plecy i wrzasnął. Strumień srebrnej krwi wystrzelił mu z pępka, a mój smok właśnie zamachnął
się ogonem na nieosłonięty tors.
Nie myśl sobie, że mnie pokonasz! Wrzasnął i uderzył smoka w pysk krążkiem. Tamten asz zgiął się z bólu
i upadł na ziemię z wielką raną od pyska po ogon.
Niewytrzymałem. Dobra, może i ja mam moce, ale co z tego! Wrzasnąłem i przybrałem prawdziwą formę. Oderwałem
głowę oprawcy, wyleczyłem smoka i odlecieliśmy na miejsce spodkania. Ale jeszcze miało mnie zatrzymać
wydarzenie, o którym a zresztą!
Rozdział1
Data publikacji: 2017-10-31 22:02:27
Ocknąłem się po jakimś czasie. Byłem związany energetycznym sznurem przytwierdzonym do buczącego urządzenia.
Sprawdziłem godzinę. Zostało mi jeszcze 2 i pół godziny. Po chwili usłyszałem głosy.
Podłączyłeś? Zapytał się ochrypły głos, nalerzący tego byłem pewien do szefa oprychów.
Jeszcze nie! Odparł inny, zimny i twardy głos, zcałą pewnością nie był to głos ludzki ani smoczy.
Po chwili rozległ się dźwięk ciosu, głuchy jęk i do pomieszczenia wszedł szef bandytów z dziórą w czole.
Ran zadanych manipulatorem nie da się wyleczyć. Tylko najsilniejsi mocą to potrafią, naprzykład ja. Oprych
wyciągnął z kieszeni dziwny storzek i zbliżył się do mnie z tym czymś.
Chrisku, a teraz cię unieszkodliwię! Wrzasnął próbując podłączyć stożek do sznura.
Nigdy! Ryknąłem posyłając w niego falę energji. Zwaliła go z nóg, a stożek wypadł mu z dłoni i roztrzaskał
się na kamieniach.
Co ty zrobiłeś! Wrzasnął oprych doskakując do szczątków urządzenia. Po chwili do komnaty wszedł drógi,
cały zamaskowany.
Idioto przez ciebie już nie wysśemy jego mocy! Wrzasnął swoim nieludzkim głosem posyłając oprycha na
spodkanie ze ścianą. Tamten osunął się po niej prawie martwy.
A teraz Chrisku cię zabiję! Wrzasnął dziwny uderzając mnie w twarz. Odepchnąłem go i strzeliłem mu w
oko. Jęknął, a srebrny płyn który musiał być jego krwią wyciekł mu z oka.
Zapłaciż mi zato! Ryknął wyszarpując oprychowi manipulator. Jego rana natychmiast pokryła się szklistą
substancją, a gdy ją zdrapał przekonałem się, że oko jest zdrowe. Potem otrzymałem cios w kark i znów
straciłem przytomność.
Prolog i wstęp
Data publikacji: 2017-10-30 17:00:52
Witam! Będzie to opowiadanie dosyć dziwne, ale fantasy i w przyszłości. Zapraszam!
Prolog.
Nad miastem Argonith właśnie wstawał nowy dzień. Mieszkańcy budzili się, a w zaroślach było słychać wrzaski
np, małych smoków.
To był TEN dzień. Wstałem, wyszedłem z domu i rozejżałem się. W powietrzu panowała dziwna jasność. Ale
ja wiedziałem o tym dniu od dawna. Miał być to, a zresztą. Dowiecie się tego puźniej. Odruchowo dotknąłem
palcem oka sprawdzając datę i godzinę. Było tak, jak myślałem. Dwódziesty ósmy lipca dwa tysiące dwieście
osiemdziesiątego roku, godzina dziesiąta trzydzieści pięć i siedemnaście sekund.
To będzie za pięć godzin, pięć minut i pięć sekund. Pomyślałem. Gwizdnąłem i mój smok podleciał. Usiadłem
mu na grzbiecie i zaczęliśmy rozmowę.
Czy Kuoromdiz wie? Zapytał się mnie stwór telepatycznie.
Jeszcze nie, Chiroshi. Jeszcze nie. Odparłem.
Chris! Podniusł głos. Jeśli oni się nie dowiedzą, to,,
Wiem, ale to ciężko wyjaś,
Urwałem, gdysz nad sobą zauważyłem grópę ludzi w czarnych maskach. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni
niewielki manipulator i wycelował mi w czoło, a drugi oprych wysyczał.
Zejdź ze smoka i poddaj się!
Jeszcze czego! Zawołałem wyszarpując swój manipulator i wcisnąłem przycisk. Fala niewidocznej energji
uderzyła chyba w szefa, który stracił panowanie nad latającą platwormą, gdy energia trafiła go w czoło.
Zachwiał się, a z wypalonej dziury w czole wysączyła się krew. Złapał się za głowę i wrzasnął, ale trafił
mnie w prawe ramie.
Jęknąłem cicho z bólu, gdy moje ramie prawie zostało oderwane od ciała. Z tródem powiedziałem telepatycznie.
Do iminoisa!
Chiroshi przyspieszył, ale oprychy też. Kolejny znich rzucił we mnie karabinem. Odbiłem pocisk za pomocą
energji z mojego ciała. W naszych czasach, każdy człowiek potrafi robić wiele rzeczy z energią. Gdy moja
bariera odepchnęła karabin, ten trafił atakującego, zrzucając go w dół. Akurad wtedy przelatywał tendy
semp, i zjadł w całości atakującego. Ale nagle szef uderzył mnie w głowę i straciłem przytomność.